Byłem świadkiem kilku takich ataków. Tym razem nie podpłynęły do wybrzeży Colombo łodzie podwodne Tamilskich Tygrysów, tak jak w filmie Dasuna. Bombardowanie miało bardziej kulturalny charakter. Zamiast eksplozji, rozbłyskiwały wokół mnie tamilskie słowa i dźwięki muzyki. Sztuka nie posiada tej skali ekspresji co czołg wjeżdżający do miasta, lecz i tak, mimo mniejszej siły rażenia sprzętu najeźdźców, stałem się przypadkowo świadkiem historycznych wydarzeń. Mój wstęp jest trochę żartobliwy, lecz w pierwszej od wielu lat próbie artystycznego najazdu Tamilów na stolicę nie całkiem teraz ich kraju było też wiele zupełnie realnego dramatyzmu i smutku. Miałem wrażenie, iż widzę przed sobą piękne marzenia o zjednoczeniu się i wzajemnym porozumieniu narodów Sri Lanki. Owe marzenia były póki co wątłe jak mydlane bańki i wcale nie było wiadomo, czy będzie ich w przyszłości więcej. Zacznę więc od początku…
W trakcie jednej z moich rozmów z ekipą filmową „Pamiętnika rykszarza” otrzymałem wiele użytecznych kontaktów. Jednym z nich był adres Rajkumara Dharshana, uważanego przez wszystkich za jednego z najzdolniejszych kompozytorów filmowych Lanki, a wykształconego w tradycji muzyki karnatyckiej. Po jakimś czasie zadzwoniłem do niego i umówiłem się na pierwsze spotkanie. Nie wiedziałem jeszcze o tym, czy jest Tamilem, czy Syngalezem. Dość powoli docierała do mnie świadomość tego, iż te oba lankijskie narody są na wyspie całkowicie rozdzielone, zatem nie należy się spodziewać Syngalezów uprawiających muzykę karnatycką. Jedynym wyłomem w tym podziale był taniec bharatanatyam, który chętnie wykonywały też Syngalezki, lecz, jak już pisałem, po okaleczających tę klasyczną sztukę z erotyki poprawkach, stała się ona popularna wśród warstw średnich całego Subkontynentu, poza oczywiście muzułmanami (choć też pewnie zdarzają się wyjątki).
Aby dotrzeć do Dharshana, musiałem ponownie wsiąść do autobusu Lanka Ashok Leyland. Obecność w moim lankijskim życiu tego urządzenia była na tyle dojmująca, iż postanowiłem przeprowadzić drobne internetowe śledztwo w tej sprawie. Przeraziłem tym moich przyjaciół, którzy uważają, iż za dużo pracuję i jest to być może powodem moich zdrowotnych problemów w tropikalnym klimacie ich wyspy. Wyjaśniłem im z marsową miną, iż działanie ma dla mnie właściwości lecznicze. Wzruszyli ramionami i jak zazwyczaj, bardzo wcześnie poszli spać.
Leyland Motors Limited została założona w Wielkiej Brytanii w 1920 roku. W 1986 stała się ostatecznie częścią większego koncernu, zwanego Rover Group. Historia firmy zaczęła się od fundacji fabryki samochodów przez rody Sumner i Spurier w Północno Zachodniej Anglii. Miasto, gdzie założono wytwórnię nazywało się Leyland, lecz sama firma nosiła wtedy inną nazwę – Lancashire Steam Motor Company. Człon nazwy „steam” tłumaczył pierwszy produkt spółki, pochodzący z 1905 roku. Był to napędzany parą, półtoratonowy pojazd drogowy. Nazwa Leyland pojawiła się już w 1907 roku, lecz oficjalny początek firmy mającej do dziś swoją kontynuację nastąpił w roku 1920. W między czasie główny trzon produkcji przeniesiono w okolice Preston. W pierwszym okresie swojego istnienia firma stworzyła całkiem sporo samochodów. Do niektórych z nich należały rekordy prędkości, inne były z kolei ekstremalnie luksusowymi limuzynami rodziny królewskiej. W czasie II wojny światowej Leyland wsławił się produkcją czołgów – Cromwell i Centurion. W 1955 roku koncern otworzył swój ważny i kluczowy oddział produkcji w Madrasie. Nazywał się on Ashok Leyland.
Przez większość historii motoryzacji Leyland był głównym producentem brytyjskich autobusów. To do jego dzieł należały sławne, czerwone piętrowe autobusy z Londynu. Tymczasem oddział indyjski rozwijał się najbardziej chyba dynamicznie i uzyskał sporą niezależność od spółki matki. Jednym z największych sukcesów firmy stał się autobus Viking BS II, o wzornictwie rodem z lat sześćdziesiątych, mimo to ciągle wznawiany z drobnymi poprawkami. To ten właśnie model stał się produktem sztandarowym lankijskiego oddziału Lanka Ashok Leyland, który z uwagi na polityczne uwarunkowania został utworzony w bardzo skomplikowany sposób, z połączenia w dużej mierze fikcyjnej spółki należącej w pełni do rządu Lanki z firmą madraską działającą na zasadzie Joint Venture. Nastąpiło to w roku 1982. W przeciwieństwie do indyjskiej firmy bazowej Lanka Ashok Leyland produkuje tylko cztery typy autobusów, z których tylko jeden wygląda nowocześnie. Podobnie jak w Indiach, wszystkie autobusy nie przekraczają prędkości 75km/g. Lankijski Viking jest pomniejszoną wersją indyjskiego Vikinga BSII.
Po połowie mojego śledztwa uznałem, iż myliłem się wcześniej przeceniając udział Taty w lankijskim rynku. Oto miałem wciąż przed swoimi oczami dzieła brytyjsko – indyjskiej firmy Ashok Leyland, z którą Tata na Lance wyraźnie przegrywał! Oczywiście nie doceniłem Taty. Przejął on stopniowo po 2000 roku całą Rover Group wraz z brytyjskim i madraskim Leylandem. Ostatni światowy kryzys spowodował nowe roszady, do gry weszli mocno Chińczycy, ale wszystko wskazuje na to, iż będący najbogatszym człowiekiem świata Hindus trzyma się mocno. Kierowcy zdają sobie z tego sprawę, gdyż na niektórych ciężarówkach i autobusach Leylanda można przeczytać ozdobione kwiatami inskrypcje „100% Tata”. Jak widać, produkty firmowane przez Tatę własnym logo są bardziej cenione… Jeśli chodzi o znane mi pojazdy, nie dziwię się.
Tymczasem mój ciasny i rozsypujący się, a jednak prawie niezniszczalny autobus Viking dotarł na Borellę. Z niej skierowałem się na Harton Place, który wcale nie był placem, ale elegancką willową aleją pełną ambasad. Ciągnęła się ona dość daleko, a tak się pechowo składało, iż kawiarnia Barrista, gdzie miałem się spotkać z Rajem (zdrobnienie od Rajkumar), znajdowała się dokładnie po drugiej jej stronie. Spacer po tych okolicach byłby wspaniały, gdyby nie wysoki poziom wilgotności bardzo gorącego powietrza. Tym niemniej podziwiałem różne neopalladiańskie wille pobrytyjskie. Nie były one tak piękne jak w Delhi, nie miały też założonych przez urbanistę elementów wspólnych. Mimo to wprowadzały urozmaicenie w nową, bogatą architekturę mieszkalną i usługową. Co ciekawe, furorę robiły obecnie w Colombo eleganckie sklepy z wysoce ozdobnymi meblami. Tu też ich nie brakowało, jeden z nich chwalił się nawet, iż dostarcza swoich wyrobów królowej brytyjskiej. Rzeczywiście, był połączony z zabytkową manufakturą mającą co najmniej sto lat. Innymi elementami rzucającymi się w oczy, były ambasady Australii i Nowej Zelandii. Kraje te najwyraźniej szukały nowych obywateli we względnie zdyscyplinowanych i zwesternizowanym lankijskim społeczeństwie, gdyż w innych miejscach Colombo znajdowały się ich szkoły angielskiego, przygotowujące do spełnienia warunków emigracyjnych do krajów – założycieli.
Barrista okazała się droga nawet jak na realia polskie, o indyjskich nie wspominając. Tym niemniej Rajkumar nie przejmował się cenami i postawił pierwszą kolejkę kawy, kosztującą tyle co miesięczna opłata za prąd na wyspie. Dowiedziałem się, że brał już udział w różnych międzynarodowych projektach, stąd nie przejmował się finansami. Jego ojciec był policjantem i mieszkał w prestiżowej dzielnicy Cinamon Gardens. Barrista znajdowała się niedaleko ich domu. Tushita ostrzegał mnie, abym nie pytał Raja o pochodzenie, gdyż takie pytania na Lance budzą agresję. Ja jednakże byłem przekonany, iż jeśli mój rozmówca jest Tamilem, to podobnie jak niemal wszyscy Hindusi, na wstępie poinformuje mnie o swej przynależności etnicznej i religijnej. Tak też się stało – było on chrześcijańskim Tamilem. Jego angielski również należał do ponadprzeciętnych na Lance, używał go do inteligentnych, ciekawych wypowiedzi. Raj był jeszcze młody, w przeciwieństwie do wielu Tamilów miał też szczupłą sylwetkę, co zapewne świadczyło o wyższości kuchni Chennaju nad kuchnią Colombo. Pierwsza nasza rozmowa miała wstępny charakter. Dowiedziałem się, iż artysta zajmuje się głównie komponowaniem, nie jest czynnym wykonawcą. Choć bazuje na muzyce karnatyckiej, nie zajmuje się klasyczną muzyką, lecz stara stworzyć się popularny idiom muzyki lankijskiej, łączący ze sobą elementy tamilskie i syngaleskie. Jednocześnie chce, aby ów popularny idiom miał wysoki walor artystyczny, czyli posiadał dwie warstwy – popularną i wyrafinowaną, podobnie jak kino bollywoodzkie. Rajkumar zwrócił moją uwagę na mizerię rynku muzycznego na Sri Lance. Nie ma na wyspie dobrych sal koncertowych, ani zasobnych sklepów muzycznych. Nie wydaje się w zasadzie wykonywanej przez Lankijczyków muzyki klasycznej, czy to karnatyckiej, czy to hindustańskiej, czy to zachodniej. Wartościowy koncert zdarza się w Colombo niekiedy z intensywnością jednego rocznie (czyli wyczerpałem już limit po wysłuchaniu największego lankijskiego sitarzysty). Jeśli chodzi o samych muzyków kształconych na wyspie Rawany, artysta nie miał o nich najlepszego zdania. Opierając się na swoich doświadczeniach uznał, iż powielają oni tylko wyuczone wzorce. Najwybitniejsi z nich, poproszeni o zagranie krótkiej, minutowej frazy napisanej przez niego, męczyli się z nią nieraz całymi dniami, potrzebując kilkuset godzin pracy w studiu. Zupełnie inaczej było z muzykami indyjskimi, z którymi Dharshan nieraz współpracował. Niemal natychmiast byli w stanie twórczo nawiązać do idei kompozytora. O ile lankijscy instrumentaliści mieli zwykle w swoim posiadaniu jeden, nienajlepszy instrument, o tyle Hinduscy zazwyczaj przybywali do studia z całym zestawem instrumentów, aby wybrać te najlepiej nadające się do projektu brzmieniowo.
Słuchałem i słuchałem, po raz pierwszy od wieków pijąc Cappuccino, które wydało mi się ultra mocne po lokalnych, tamilskich i lankijskich kawach. Jak zwykle klimatyzacja włączona była tak, aby się nią pochwalić, więc co jakiś czas odsuwaliśmy się od źródeł mroźnego wiatru. Za szybami powietrze falowało od żaru i wilgoci. Starałem się dowiedzieć od Dharshana jak najwięcej o wybitnych muzykach karnatyckich z Lanki. Jako, że scena muzyczna tamilskiej Jaffny została poważnie wyizolowana i zubożona przez ciągnącą się przez dziesięciolecia wojnę domową, Rajkumar stwierdził, iż musi sięgnąć do swoich archiwów, gdyż będziemy mówić o muzykach co najmniej sprzed 30 lat. Dowiedziałem się, że artysta początkowo kształcił się na inżyniera, zawsze dodatkowo ucząc się muzyki. W trakcie swej edukacji podjął śmiałą decyzję i zdecydował się na trudny los kompozytora. Tego typu decyzja wymagała ogromnego samozaparcia, gdyż przyzwolenie na karierę artystyczną wśród rodziców lankijskich Tamilów jest praktycznie żadne. Choć w Indiach też z tym bywa różnie, to jednak w wielkich miastach drawidyjskich sytuacja jest nieporównanie lepsza. Ciężko się z tym było nie zgodzić. Z jednej strony 50 koncertów każdego dnia podczas chennajskiego „muzycznego sezonu”, z drugiej jeden, może kilka rocznie w Colombo. W związku z rodzicielskim brakiem przyzwolenia uzdolnieni muzycznie Lankijczycy mogą zająć się na serio swoją muzyczną edukacją dopiero u progu dorosłości, na uniwersytetach. Dlatego ich znajomość muzyki, praktyczna i teoretyczna, należy do bardzo przeciętnych. Często są w stanie wykorzystać jedynie elementy większej całości, której nie są w stanie ogarnąć. Na przykład niektórzy Syngalezi, chcąc opracować coś tamilskiego, używają w tym celu mridangamu, lecz nie są w stanie go nawet zestroić z resztą instrumentów, nie mówiąc już o wykorzystaniu właściwej dla tego instrumentu stylistyki.
Trochę tym wszystkim przybity, poruszyłem inny temat. Zapytałem Dharshana o jego projekty dotyczące muzyki stricte klasycznej. Okazało się, iż pracuje on nad przywróceniem do powszechnego obiegu muzyki klasycznej powstałej w XVI i XVII wieku dla karnatyckich chrześcijan. Te piękne utwory zachowały się w jakiejś niedoskonałej notacji w bibliotece Chennaju i artysta w wolnym czasie pracuje nad nimi. Dowiedziałem się, iż biblioteka Jaffny, tamilskiego miasta na Sri Lance, należała do największych w Azji Południowo – Wschodniej, przerastając znacznie rozmiarem wcale nie małą bibliotekę madraską. Niestety, spłonęła w trakcie wojny domowej. Zastanawiałem się, dlaczego Anglicy akurat Jaffnę wyposażyli w tak obszerne zbiory. Całkiem możliwe, że nad Cejlonie czuli się pewniej, niż w Tamilnadu.
Gdy wracałem do domu zatłoczonym do granic przesady autobusem, z przerażeniem zobaczyłem na siedzeniu kierowcy naklejkę „Made In England”. Kiedy to było? Kiedy Leyland był angielski? Czyżby pierwsze pojazdy parowe z roku 1905 też były na Lance nadal w użyciu? Spytałem o to kierowcy, którego odpowiedź mnie uspokoiła. Nabył on po prostu na złomowisku znacznie lepiej chroniące przed wstrząsami siedzisko. Już na miejscu zastałem Tushitę wyraźnie podekscytowanego. Okazało się, iż najeźdźcy są w drodze. Studenci z Jaffny przygotowali pięć sztuk o potężnej sile rażenia i jechali z nimi prosto do strategicznych miejsc stolicy, to jest do teatru „Tower”. Atakującym zagrodziły drogę liczne powodzie i ich opancerzony autobus, który normalnie potrzebowałby 12 godzin, aby przebyć niebagatelną odległość 400 km, jechał całą dobę. Woda podniosła się przede wszystkim w okolicach Anuradhapury i Kandy, uznając niejako symbolikę owych dawnych, syngaleskich stolic. Najazd był pierwszym tego rodzaju wydarzeniem od czasu wojny zakończonej w roku 2009. Tushita był wzruszony, gdyż od wielu lat żadna tamilska sztuka nie została zagrana w Colombo. Również od lat studenci z tamilskiej Jaffny nie mogli przyjechać do stolicy kraju. Mój przyjaciel chciał z całego serca przyglądać się artystycznemu nalotowi, lecz nie mógł. Został wezwany do praktyk z licealistami, które warunkowały jego zakończenie studiów, jak też i oferowały możliwość zarobku. Zostałem więc wysłany na przeszpiegi. Grana miała być Sakuntala największego starożytnego poety Indii, Kalidasy. Ułatwiało mi to zadanie, gdyż uznałem, iż w ten sposób przynajmniej będę znał fabułę.
Następnego dnia dojechałem Vikingiem do, oczywiście, Borelli. Było jeszcze wcześnie, a ja miałem ochotę się przejść. Ambitnie uczyniłem celem mojej wyprawy Pettah, położone jakieś pięć kilometrów ode mnie. Po drodze znajdowała się dzielnica Maradana, gdzie znajdował się teatr Tower. Ulica Maradana, którą szedłem, miała niezaprzeczalny urok. Szybko minąłem znany mi jej odcinek wiodący do biura paszportowego. Na nim architektura śródmiejska ustępowała przelotnie bardziej ogrodowym obszarom, zaanektowanym głównie przez instytucje chrześcijańskie, takie jak kościół, czy pałac arcybiskupa wraz z przyległymi biurami, siedzibami organizacji etc. Był też chrześcijański bank, a za nim strzałka do muzułmańskiego banku. Z pewnością niektórzy wierni szukali „swoich” banków, licząc na to, iż ich współwyznawca potraktuje ich z większą kurtuazją… Oczywiście owe banki miały na sobie wszelkie możliwe symbole swoich religii, święte obrazki i krzyże w przypadku pierwszego, kaligrafie i kopułki z półksiężycami w przypadku drugiego. Nie mając nic do roboty w banku szedłem zatem dalej, zastanawiając się, czy napadający na bank bandyci też preferują banki swoich wyznań, czy też raczej odwrotnie, swoich oszczędzają grabiąc innowierców. Po chwili znów otoczyła mnie architektura bardziej zwarta, oscylująca pomiędzy bazarem, a zwartym śródmieściem. Przy drodze pojawiły się dwa kordony policyjne, lecz mundurowi byli wyjątkowo mili. Przy okazji rozbierania na części pierwsze zatrzymanych samochodów pytali mnie o moje wrażenia z Lanki, ja zaś z trudem odpowiadałem patrząc na toczące się obok mnie śrubki i koła. Dotarłem wreszcie do jednej z większych księgarni w Colombo, która tym razem była zamknięta. Innego dnia kupiłem w niej trochę książek po angielsku i tamilski atlas Lanki, który okazał się tańszy od swoich syngaleskich i angielskich odpowiedników. Obok sławnego eposu syngaleskich buddystów zaopatrzyłem się też w krótką historię wyspiarskiego teatru i w jedną z bardziej cenionych sztuk tubylczej produkcji, też króciutką. Książki nie były drogie, ale nie wiedzieć czemu dostałem 25% zniżkę. Być może stało się tak z uwagi na kurz, który zalegał przeglądane przeze mnie dzieła i był znacznie wyższy niż we znanych mi indyjskich księgarniach. Dalej już było całkiem śródmiejsko. Z przyjemnością szedłem przy wysokich i starych kamienicach, starając się nie potknąć o swobodnie dryfujące po wąskim chodniku płyty. Odkryłem w tym miejscu tamilską restaurację sprzedającą dania po rozsądnych cenach. Innego dnia zanurzyłem swoje zęby w dosie i, choć jak na indyjskie standardy, była taka sobie, to i tak poczułem się jak wyzwolony z jakiegoś kulinarnego lochu. Dosłownie medytowałem nad każdym kęsem, zaś kelnerzy pokazywali moją rozanieloną minę przechodniom w ramach reklamy. Sosy do jedzonka były ostre, lecz czyniły to po indyjsku. Nigdy nie sądziłem, iż odkryję aż tak ogromną różnicę pomiędzy niesmacznym ostrym chilli, a pysznym, wspaniale rozgrzewającym chilli.
Koło dworca odkryłem bardzo złożony system nadziemnych przejść, tworzący na kilku krzyżujących się ulicach prawdziwy nadwieszony labirynt. Dzięki temu mogłem zrobić wiele ciekawych zdjęć, w tym samemu dworcowi i przejeżdżającym pociągom, które zjawiały się zaskakująco często jak na ogólną ilość połączeń na wyspie. Ale nie było to dziwne – widziałem po prostu wszystkie pociągi jakie tu jeżdżą. Doszedłem do Pettah, lecz poczułem się tak zmęczony, że po ujrzeniu dworca autobusowego wróciłem z powrotem. Trasę między Pettah a Maradaną wypełniały biegnące na nasypie tory kolejowe, oraz liczne gmachy naczelnych władz kolejnictwa. Były bardzo ładne i stare, niektóre z nich zostały zaadoptowane z nieużywanych już stacji. Wyglądało to tak, jakby dawno już temu usunięto jedną z linii biegnących przez Colombo.
W teatrze spotkałem Lukhneela i nieco dziwacznego rektora Uniwersytetu Kelaniya. Lukhneel stwierdził iż „wiedział, że przyjdę” i tłumaczył mi główne wątki przemowy reżysera sztuki, który był chyba jakimś leciwym wykładowcą w Jaffnie. Wiele innych sztuk reżyserowali sami studenci. Przemowa odwoływała się do historii teatru, oraz do tego, iż w dawnych czasach tradycje teatralne Syngalezów i Tamilów rozwijały się równolegle, wiele sobie wzajemnie zawdzięczając. Ową twórczą koegzystencję przerwała wojna domowa. Ambicją mówcy było zatem przywrócenie owej jedności. Dlatego apelował do nas, abyśmy nie myśleli o teatrach syngaleskim i tamilskim, lecz o teatrze lankijskim. Tłumaczył, iż reżyserując Sakuntalę chciał właśnie twórczo nawiązać do obu wielkich tradycji. Przemowa była bardzo długa, do tego na scenie zjawiały się też konferansjerki – syngaleska piękność w swobodnym, europejskim ubraniu i wyglądająca jak przybyła z bardzo tradycyjnego miejsca Tamilka w pundżabi.
Sztuka nie miała nic wspólnego z zapowiedzią reżysera. Wyglądała tak, jak dramaty grywane w Indiach sto lat temu w zbitych z desek teatrach. Aktorzy zwracali się do nas, nie do siebie, stojąc nieruchomo, w dużym dystansie od siebie i wykonując rytualne gesty. O ile mogę ocenić tamilski, mieli wspaniałą dykcję i mówili tak, że słychać ich było znakomicie. Ubrani byli we wszelkie możliwe ozdoby, tak jak bogowie na popularnych obrazkach sięgających swą estetyką XIX wieku. Dekorację stanowiły kolumny i plansza ze zmieniającymi się barwami. Sakuntala i jej ukochany oddawali się swoim romansom przy dźwiękach nastrojowej muzyki wykonywanej przez studentów z Jaffny. Owa muzyka nie miała wiele wspólnego z muzyką karnatycką, natomiast kojarzyła się natychmiast z podkładem dźwiękowym do pierwszych indyjskich filmów dźwiękowych produkowanych na Północy. Podobało mi się to, choć zmartwiłem się, iż aktorzy nie tańczą i nie śpiewają, skoro zdecydowali się na tak konserwatywną estetykę. Większa część publiczności nudziła się piekielnie, gdyż najważniejszym atutem dramatów Kalidasy jest wspaniały, poetycki język. Fabuły, zwłaszcza zaś Sakuntala, są proste aż do bólu. Oczywiście mało kto z przybyłych widzów mógł docenić język jednego z największych poetów ludzkości w jego tamilskiej wersji. Słychać było zatem całą symfonię telefonów komórkowych, zaś rodzice kompletnie zapomnieli o swoich dzieciach, z których jedno nalegało chyba na aktorów aby zaczęli przemawiać w jakimś znanym języku. Ja bawiłem się nieco lepiej, gdyż wraz z aktorami i ich strojami pojawił się na scenie zupełnie inny świat. Wszystko wydawało mi się niezwykle kolorowe. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo mimo wszystko szara jest przy Indiach Lanka. Uważam jednakże, iż batalion najeźdźców „Sakuntala” zupełnie nie spełnił swojego zadania. Na co mogli liczyć ze strony Syngalezów przedstawiając im długie, epickie monologi po tamilsku w skrajnie konserwatywnych ramach?
Cóż, pierwsze kroki bywają trudne, zaś ta chwila spędzona w teatrze miała rzeczywiście historyczne znaczenie. Nacjonalistyczny buddyjski rząd nie wsparł oczywiście tej inicjatywy, wszyscy cieszyli się raczej, iż w ogóle pozwolono na takie przedsięwzięcie. Wrócić musiałem niestety rykszą, gdyż była niedziela, i kierowcy autobusów dali sobie spokój z obsługiwaniem mojej trasy, choć niby powinni. Mijając spowite w mroku Colombo wciąż miałem przed oczami nazbyt otyłą Sakuntalę, jej charyzmatycznego, ukochanego oraz grupę brodatych riszich i braminów, niemal milczącą chodzących krok w krok za nimi przez drugą połowę sztuki.
Po jakimś czasie wybrałem się znów na spotkanie z Dharshanem. Umówiliśmy się koło poczty znajdującej się tuż przy ratuszu. Był to śliczny, neostylowy budynek z czerwonej cegły. Dzień był skrajnie wilgotny i upalny, zatem moje zaleczone niedawno płuca zaczęły znów się wypełniać bakteriami. Kompozytorowi zepsuł się motor, miałem więc trochę czasu. Bezskutecznie szukając cienia (koło południa nie ma go po prostu 700 km od równika), poszedłem wpierw do apteki, później zaś porobiłem zdjęcia Victoria Memorial Hall. Podobnie jak wiele budynków brytyjskiego Madrasu nawiązywał on do architektury mogolskiej swoimi kopułkami i charakterystycznymi otworami okiennymi. Był przy tym zadziwiająco przysadzisty, choć to zaburzenie proporcji stworzyło ciekawy efekt. Obecnie był bardzo zaniedbany, gdyż uczyniono w nim chyba jakiś zupełnie niedofinansowany przytułek dla bezdomnych. Zdziwiło mnie to, gdyż w przeciwieństwie do Chennaju Colombo nie posiada wiele tak barwnej architektury.
Gdy Rajkumar przybył, udaliśmy się do jego studia. Zdumiało mnie, iż znajduje się ono tuż obok poczty, w ośrodku misyjnym protestantów „Back to Bible”. W nowej, bardzo amerykańskiej architekturze tego miejsca znajdował się wewnętrzny dziedziniec. Dharshan musiał jeszcze coś szybko załatwić, usiadłem więc i czekałem. Zaczepił mnie starszy, miły mężczyzna, przyklejający naklejki z ceną do pokaźniej sterty Biblii po tamilsku. Okazało się, iż był on marynarzem i odwiedził też Gdańsk i to dokładnie w okresie początków Solidarności. Choć był w naszym kraju tylko trzy dni, szybko zrozumiał o co chodzi i z przyjemnością chwalił się swoim uczestnictwem w tych pięknych chwilach polskiej historii. Odpowiadałem mu głównie uśmiechem i nieokreślonym kiwaniem głowy, który to gest Syngalezi znają podobnie jak Hindusi. Wszedł mi on już w krew i raczej nigdy się go nie pozbędę, zadziwiając ludzi w innych krajach niezwykłą „mową ciała”. Stos Biblii wzbudzał we mnie mieszane uczucia. Bądź co bądź syngalescy buddyści nie przybywają do naszego kraju i nie propagują za wszelką cenę swoich świętych ksiąg pod szyldem „Back to Budda”. Po upadku brytyjskiego kolonializmu ilość chrześcijan na Sri Lance znacząco zmalała, lecz kraj aż uginał się od różnych stowarzyszeń misyjnych.
Po krótkim czasie wrócił Rajkumar i zaprowadził mnie do swojego studia. Był z nim związany od dzieciństwa. Wyposażenie nie było szczególnie bogate. Niewielka ilość mikrofonów, średniej klasy konsola, głośniki odsłuchowe i dwa komputery z półprofesjonalnym oprogramowaniem. Widząc moje zdziwienie, Dharshan znacząco pokiwał głową i stwierdził, iż to jedno z nowocześniejszych studiów na Sri Lance. Opowiedział mi, jak do jednego ze swoich projektów potrzebował śpiewaczki ze wschodniego wybrzeża. Nie mogła ona przyjechać, więc udał się tam sam, licząc, iż w największym mieście tamtego regionu znajdzie jakieś przyzwoite miejsce do edycji dźwięku. Tymczasem okazało się iż studiem nazywa się niewyciszona szopa ze zwykłym magnetofonem szpulowym. I tak przeważnie było poza stolicą Lanki.
Pierwszym dziełem Dharshana był album poświęcony szerzeniu pokoju pomiędzy Tamilami a Syngalezami. Został ukończony siedem lat temu, w bardzo tragicznym momencie wojny domowej. Powstał w dwóch wersjach, tamilskiej i syngaleskiej, w których to artysta starannie dostosował swoją muzykę do odmiennego języka i wrażliwości. Zaczęliśmy słuchać muzyki. Przypominała ona trochę kompozycje jednego z największych kompozytorów filmowych z Indii, A.R. Rahmana. Rahman pochodził z południa Indii, lecz zmienił wyznanie z hinduizmu na islam. Charakterystyczne dla jego muzyki stały się między innymi piękne zwroty melodyczne zainspirowane tamilską muzyką ludową. Nie brakowało ich również w kompozycjach Raja. Lecz zaskoczyła mnie mile ich wyrafinowana oryginalność. Artysta potrafił zmieniać skale muzyczne w zaskakujący i piękny sposób, uprawiał też politonalność, czyli dopasowywał do siebie głosy i instrumenty poruszające się w odrębnych skalach. Przestałem się dziwić problemom lankijskich muzyków, gdyż rzeczywiście kompozycje Dharshana wymagały od nich zupełnie nowego spojrzenia. Kompozycje Raja były bogato zdobione różnymi brzmieniowymi smaczkami, cztery lata zabrało mu znalezienie odpowiednich śpiewaków i instrumentalistów do zrealizowania projektu. Studio, w którym wszystko zostało zmiksowane, znajdowało się w Indiach. Po wielu nieudanych próbach znalezienia dobrych lokalnych dźwiękowców, Dharshan zdał się na wspaniałego specjalistę działającego przy hollywoodzkich produkcjach. Do dziś się przyjaźnią.
Usłyszeliśmy kilka pieśni. Pierwsza z nich, o bardzo pięknej melodii, mówiła o tym, że wszelkie podziały na religie i rasy należy pozostawić. Posługiwała się metaforą, w której podzieleni poprzez swoje poglądy i tradycje ludzie są jak suchy piasek. Pieśń wyrażała nadzieję na deszcz, który złączy jałową diunę w żyzną ziemię. Kolejna pieśń wypełniona była dialogiem syngaleskiej matki, która straciła córkę i tamilskiej córki, która straciła matkę. Następny utwór najsilniej nawiązywał do wzorców ludowych, choć miał najbardziej wyrafinowany, w pełni klasyczny rytm. Był on odzwierciedleniem ludowej zabawy jaka odbywać się mogła w niepamiętanych już przez nikogo czasach poprzedzających wojnę domową.
Okazało się, iż Dharshan nigdy jeszcze nie wprowadził na rynek tego pięknego albumu. Po jego ukończeniu ani razu sytuacja polityczna nie była na tyle dobra, aby nie zostać posądzonym przez rząd i społeczeństwo o swoistą zdradę stanu. Gdy powiedziałem, iż wojna przecież się skończyła, Raj spojrzał na mnie smutno i stwierdził, iż wojna była tylko drobnym przejawem znacznie poważniejszego problemu, a on nigdy nie został ruszony. Zrozumiałem go dobrze. Dwie nacje, Tamilowie i Syngalezi, żyły na Sri Lance od wieków, jednakże ich kultury były w dużej mierze obojętne wobec siebie. Słowa ludowej pieśni Raja i elementy przemowy reżysera Sakuntali stanowiły jedynie zaklinanie rzeczywistości. Nigdy nie było jeszcze złotych czasów jedności pomiędzy dwoma narodami Lanki.
(ciąg dalszy nastąpi)
Przeczytaj inne rozdziały Dziennika indyjskiego
Port w Colombo
Nigdy tam nie dotrę. Ruchliwy targ Pettah
i więzienne mury drzwi zamknęły morza.
Tylko zza skrzyń składów niebo w dźwigów wieżach
dniem mnie niepokoi na okrętów stopach.
Ryb zabitych zapach bieli się na słońcu,
krzyczą ściany blachy, ludzie na ramionach
niosą pustkę fali. Ja na ściany końcu
szukam palców soli. Dłoń się w cegłach chowa.
Tu wiatr mew nie rzuci nad dachami miasta,
Lanka jest jak pierścień w ziemi czerń wrośnięty,
nawet krzyk handlarzy ściska obręcz ciasna.
Biały, lśniący posąg przy mnie trwa zaklęty
w uśmiech zamyślenia. Znam go z alej miasta,
z wielu miejsc spogląda zza powiek kamiennych.
8 lutego 2011
Colombo