Tak, trzeba przyznać, że czwarty dzień Musica Electronica Nova przyniósł bardzo międzynarodową atmosferę. Miały miejsce aż cztery koncerty, wszystkie w Sali Czarnej, gdzie obok krzeseł ustawiono miękkie plastyczne pufy. Taka pufa to doskonały sposób na słuchanie muzyki elektroakustycznej, gdzie nie ma sceny z muzykami, ale tylko rozstawione wokół głośniki, w NFM najlepszej klasy. Oczywiście przy stołach mikserskich czuwają wtedy kuratorzy elektroakustycznych koncertów, ale ich praca nie jest tak wizualnie atrakcyjna jak szaleństwa skrzypaczki wirtuozki (Midori na przykład wciela się wtedy w węża) czy pianisty ekscentryka.
Siłą rzeczy relację z czterech koncertów będą musiał ująć w wielkim skrócie, bo jest już u mnie na zegarze północ, a jutro nowe koncerty. Ogólnie dzień był muzycznie nader udany i wartościowy poznawczo. Oprócz prezentacji kompozycji elektroakustycznych z trzech krajów – Meksyku, Włoch i Polski mieliśmy w ten wtorek (21.05.19) koncert z muzyką Mykietyna, także w większości elektroakustyczny, lecz do muzykalnych elektronów skaczących w głośnikach dołączył także bas Rafał Pikała. Jeśli się zastanowimy, to człowiek jest także w pewnym stopniu urządzeniem elektrycznym, więc śpiewak nie będący robotem nie był znów takim całkowitym intruzem wśród kabli i głośników.
Wtorkowe koncerty rozpoczęła prezentacja muzyki włoskiej z ostatnich ośmiu lat. Usłyszeliśmy następujące kompozycje:
Giulio Colangelo Organismo Aperto No. 3**
Valerio De Bonis Arsi meccanica
Roberto Zanata Gloria**
Cesare Saldicco Spire V
Donato Corbo Unknown**
Francesco Altieri Momenti di Respiro
Gerardo De Pasquale Sguardo sospeso – rifrazioni, Cielo profondo
Nasuwa się oczywiście pytanie, czy można mówić o narodowych stylach muzyki elektronicznej i elektroakustycznej. Na pewno w mniejszym stopniu, niż było to w dobie baroku czy romantyzmu. Nie ma gwarancji, że Włoch nie stworzy kompozycji bardzo niemieckiej w stylu, zaś Niemiec nie okaże się w swej wrażliwości Francuzem. Dajmy na to Elżbieta Sikora wydaje mi się jednak bardzo francuska w swoim świecie muzycznym, nie za bardzo zaś polska. Nic dziwnego – kształciła się i działa w Paryżu. Jakieś jednak zróżnicowanie narodowe w muzyce na elektrony istnieje, gdyż rozwojowi tej muzyki służą sławne studia i uczelnie, a im nadali ton wielcy elektroakustyczni rewolucjoniści przeszłości.
W najlepszych kompozycjach zaprezentowanych przez Włochów czułem duże wyrafinowanie i jakby powrót do wysmakowanego manieryzmu. Czasem pojawiały się kunsztownie budowane z dźwiękowej lawy i doskonale dopasowanych współbrzmień wyspy dźwiękowe, jak w twórczości Nono, który zresztą nie bał się elektroniki. Włoska elektroniczna wrażliwość jest nieco podobna do francuskiej, ale mniej od niej neobarokowa, a bardziej neorenesansowa i neomanierystyczna.
Po Włoszech przyszedł czas na Meksyk. Usłyszeliśmy następujące kompozycje:
Luis Ortega Práctica de Asfalto
José F. Olivo Sonata Rem: El Canto de Morfeo (Somnografía 1.0)
Germán López Vargas Fragmentaciones
Rafael Rentería Let The Machines Talk Now
Zuri Tamatz Enso
Omar Guzmán Fraire Fraire Encomio de la estulticia v2.0
José de Jesus Castro Martínez Preludio Sonoro
Muzyka meksykańska okazała się gęsta i pełna siły. Rzeczywiście było w niej dalekie echo sztuki azteckiej, z dziwną grawitacją poszczególnych form, karykaturalną niemal wyrazistością i gąszczem splątanych obiektów. Jednocześnie był w tym witalizm, jeśli pojawiały się mroczniejsze odcienie, to raczej agresywne niż egzystencjalnie zrezygnowane. Meksykańscy twórcy nie szukali aż tak wysmakowanych dźwięków jak Włosi, woleli posługiwać się śmiałym rysunkiem i zaskakującą niekiedy ewolucją form.
Po tych dwóch Akusmach, jak nazywają się na Musica Electronica Nova tego typu prezentacje, przyszedł czas na dzieło Pawła Mykietyna Herr Thaddäus na głos solo i elektronikę w przestrzeni. Kompozytor posłużył się niemiecką wersją inwokacji z Pana Tadeusza oraz elektronicznie przetwarzanymi gongami, trąbkami, drewnem, kotłami i kontrabasem. Przetworzenia szły głównie w stronę przyspieszania dźwięków tychże instrumentów (z zachowaniem stroju), nie zaś w stronę zmieniania brzmienia samych instrumentów, które składają się też na podobny utwór w wersji orkiestrowej. To przyspieszanie przypominało mi rozmaite pianole Ligetiego, które bardzo lubię i cenię.
Poza tym język Herr Thaddäus przynależał w dużym stopniu do minimalizmu w amerykańskim wydaniu. Jednak język Mykietyna jest tak charakterystyczny, że nawet w tych ascetycznych strukturach od razu i bez trudu rozpoznawalny był styl kompozytora. Chodziło o specyficzne zestawianie brzmień, bardzo poetyckie w swej istocie, oraz o fascynację zmiennym czasem dziania się muzyki.
Sam utwór był nad wyraz ciekawy. Nie stanowił on prześmiewczej polemiki z polską tradycją narodową wkuwania na pamięć pierwszych wersów Pana Tadeusza. Zapętlone dźwięki brzmiały wpierw ja rzeczywista, nieco zacinająca się inwokacja. Później stawały się niemal groteskowe, ale wciąż zadumane i na swój sposób piękne. To samo dotyczy partii basu, dobrze zaśpiewanej, która zakończyła się pozawerbalnym błąkaniem się na tle rozszalałych w swoich przyspieszonych sekwencjach instrumentów. Dla mnie Herr Thaddäus był pytaniem o znaczenie języka i tradycji jako takich, nie tylko w polskim kontekście. Z jednej strony nie powinno mieć znaczenia, w jakim języku opowiadamy o Panu Tadeuszu i w jakim języku myślimy. Z drugiej historia pokazuje jak wielu ludzi ginęło czy cierpiało tylko dlatego, aby ich dzieci dalej mogły mówić po polsku, czesku czy fińsku. Czy ten nasz kulturowy software ma w ogóle jakiś sens, czy staje się chorobą, gdy się zbyt do niego przywiążemy? Z drugiej strony propozycje takie, jak język dla wszystkich, esperanto, nie wyszły nie tylko z winy Finów, Norwegów czy Polaków, ale również z winy Francuzów i Anglików, którzy nigdy nie byli na skraju językowego wymarcia, a jednak potrafią być twardymi kulturowymi nacjonalistami. Może więc nie ma nic złego w tym licealnym i rytualnym poznawaniu Mickiewicza w Polsce a Kalewali w Finlandii. Lecz warto to wszystko zobaczyć w innym, zupełnie odrealnionym kontekście. Herr Thaddäus był dla mnie właśnie takim odrealnieniem naszych mitów założycielskich, ale raczej nie ich kontestacją i wyśmianiem. Przez ten brak oczywistego (zwłaszcza w naszych czasach) stanowiska w sprawie naród versus kosmopolityzm utwór wiódł wyobraźnię jeszcze dalej i dalej. A gdzie? Sam się wciąż na tym zastanawiam. W każdym razie Mykietyna trzeba słuchać – świetny kompozytor, jeden z najlepszych w naszych czasach i nie tylko w Polsce.
Na koniec była polska Akusma, a w niej:
Piotr Bednarczyk node
Krzysztof Rau Amblike
Katarzyna Bem Lighting**
Piotr Roemer Sin palabras – poemat elektroakustyczny
Szymon Stanisław Strzelec A study in evanescence #2 (wersja 2019)
Doskonale było słychać, że niezłych mamy kompozytorów i z Lutosławskim wena nas na szczęście nie opuściła. Node Bednarczyka to prawdziwy epos o tłuczonym rytmie, który wciąż ginie i składa się na nowo, wchodząc przy tym w estetykę niemal rockową. Dawno nie słyszałem tak głębokiego studium rytmu i jego struktur. Z kolei A study in evanescence #2 Strzelca aż wbija w fotel, albo raczej w pufę. Potężna, epicka narracja przerażająca wręcz żywiołami swoich przemian. Jednocześnie muzyka polskich elektroakustyków wydawała mi się najbardziej muzyczna na tle włoskiej i meksykańskiej. Kompozytorzy elektoakustyczni oddalają się niekiedy od muzyki tak bardzo, że ich dzieła przypominają bardziej dźwiękowe reportaże niż muzykę par se. Nie jest to zarzut z mojej strony, ale cieszę się, że polscy kompozytorzy od elektronów nie czują się en masse znudzeni melodią i rytmem.
To był piękny muzycznie dzień. Publiczność też dopisała i było z kim walczyć o wygodne pufy. Sądzę, że dla kolejnej Musica Electronica Nova Sala Czarna będzie już zdecydowanie za mała.