Co jakiś czas narzekam, że tak mało symfonicznego Liszta w filharmoniach. Tak jakby Liszt tworzył tylko na fortepian. Tymczasem symfoniczna i organowa muzyka Węgra są dla mnie wręcz ucieleśnieniem romantyzmu. Bardziej nawet niż Schumann czy Schubert, nie wspominając o Chopinie, który zakreślił w muzycznej przestrzeni swój własny świat, romantyczny, ale w sposób jak najmniej związany z ewoluującym klasycyzmem i jego owocami.
Symfoniczny Liszt to także jeden z dwóch głównych nurtów ewolucji europejskiej muzyki klasycznej. Obok rzeki płynącej od Mendelssohna przez Schumanna i Brahmsa do dziś, jest też bardziej może jeszcze wpływowa rzeka idąca od Liszta przez Wagnera do Ryszarda Straussa, z meandrem Debussy’iego i zmianą barwy płynących wód (ale wciąż tej samej rzeki) na progach Weberna, Schönberga i Bouleza. Nic dziwnego, że rewolucjonista Boulez tak radośnie sięgnął po Wagnera, gdy zapomniał o paleniu muzeów. Szkoda, że nie sięgną głębiej po Liszta, zatrzymując się na koncertach fortepianowych Węgra. A przecież poematy symfoniczne Liszta z Boulezem byłyby zapewne wielkimi wydarzeniami koncertowymi i fonograficznymi.
Najbliżej spokrewnionym językiem muzycznym wobec Lisztowego jest wyobraźnia Wagnera. Obaj mistrzowie byli sobie bliscy, Wagner poślubił nawet córkę Węgra Cosimę, która miała ogromny, nie zawsze pozytywny wpływ na jego ostatni okres życia. Choć orkiestra wagnerowska jest częściej obecna na koncertach niż ta Liszta, obaj mistrzowie wpływali na siebie nawzajem i wiele rzeczy zachwycających u Wagnera badał wpierw na kartach swych partytur Liszt. Liszt był też współczesnym Chopina i wielkim admiratorem talentu polskiego kompozytora. Romantyczna biografia Chopina wyszła spod pióra Liszta jest, moim zdaniem, piękną perełką romantycznej wyobraźni. Zestawienie na jednym koncercie twórczości Liszta i Chopina to zatem dobry pomysł, choć ich języki muzyczne były zupełnie odmienne.
Piotr Alexewicz / fot. archiwum artysty
Obok Wrocławskich Filharmoników, gwiazdą koncertu był młody wrocławski pianista Piotr Alexewicz. Słyszałem, że młody artysta przymierza się do występu w Konkursie Chopinowskim i trzeba przyznać, że ma spore szanse aby tam zabłysnąć wśród laureatów. Jego gra była błyskotliwa techniczne, wysmakowana intelektualnie i pełna polotu. Młody muzyk należy raczej do zwolenników klasycyzującego podejścia do twórczości romantyków – zamiast potęgi wzburzonych emocji wybiera raczej logikę przejrzystych struktur i wpiętą w nią ogromną pianistyczną erudycję. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy o Piotrze Alexewiczu w przyszłości słyszeli coraz więcej. Artysta zagrał dwa młodzieńcze utwory Chopina, powstałe w okresie, gdy Mistrz z Żelazowej Woli nie unikał jeszcze wykorzystania orkiestry w swych kompozycjach. Andante spianato i Wielkiemu Polonezowi Es-dur op. 22 ta młodzieńczość nie szkodzi w byciu arcydziełem. Wprawdzie solowe Andante powstało później, już w Paryżu, jednak sam Wielki Polonez ma urodę koncertów fortepianowych Chopina, jest więc po prosty arcydziełem wczesnego okresu. Alexewicz zagrał Andante wybornie, natomiast w Polonezie, obok świetnej kontroli nad prawą ręką pojawiła się jeszcze delikatna niepewność lewej ręki. Ale o potrzebie ostatecznego doszlifowania tego wykonania mogę pisać tylko w kontekście naprawdę wybitnej interpretacji. Wariacje B-dur na temat „Là ci darem la mano” z opery „Don Giovanni” W.A. Mozarta op. 2, które jak na Chopina są stosunkowo lekką błahostką, nie zawierającą jeszcze w pełni dojrzałej osobowości wielkiego twórcy, zagrane zostały doskonale. Odkrywałem na nowo ten utwór, gorszy od wielu innych dzieł polskiego romantyka, ale i tak ciekawy na tle twórczości epoki.
Nicolae Moldoveanu i Wrocławscy Filharmonicy akompaniowali w dziełach Chopina płynnie i barwnie, zabłysnąć w pełni jednak mogli w dwóch poematach symfonicznych Liszta – w Preludiach i w Walcu Mefisto nr. 1. Rumuńskiego dyrygenta miałem już okazję chwalić na tych łamach za śpiewność i barwność interpretacji. Wprawdzie Preludiom brakło trochę precyzji, za to Walc pełen był szatańskiej energii, dobywającej się niejako z głębi baśniowej ziemi i nieco z przymrużeniem oka.
Szczytowym punktem koncertu, jeśli chodzi o kunszt dyrygencki, okazała się jednakże Rapsodia rumuńską A-dur op. 11 nr 1 Georges’a Enescu. Znam ten utwór bardziej z płyt niż z koncertów i zdumiony byłem, ile ta piękna perełka traci w zapisie fonograficznym. Nawet doskonałe wykonawczo nagrania nie oddają wielobarwnego, niemal folkowego charakteru tego dzieła. Nikną gdzieś smaczki, niuanse, inteligenta gra z aparatem orkiestry. Interpretacja Moldoveanu była doskonała. Na wielkie brawa zasłużyli też Wrocławscy Filharmonicy, którzy niemal całkowicie zmienili swoje typowe brzmienie na potrzeby oddania hołdu barwnej kulturze ludowej Rumunii. Tworząc utwór będący łańcuchem ludowych nawiązań łatwo popaść w powierzchowność, kicz lub monotonię. Enescu zachował jednakże stopniowy rozwój wielotematycznej formy i jego utwór trzyma słuchacza w ciągłym napięciu. To był piękny wieczór. Pianista zagrał także dwa bisy, nie poznałem jednak drugiego z nich (Debussy? Ravel?), więc mogę tylko powiedzieć, że zdecydowanie warto polować na recitale pianistyczne Alexewicza.