Rozdział 31.
Tym talizmanem była myśl o przeszkodzeniu Czasożercom w przyszłości. Antyżer doskonale wiedział, że rasa organicznych panów (raczej postorganicznych) zechce w którymś momencie przedostać się do innego wszechświata i zapełnić go swoim bezrozumnym, a lękliwym trwaniem. O ile więc wszechświat Antyżera był już bezpowrotnie zniszczony, wciąż mógł uratować ten, który miał zostać zagrożony w nietrudnej do przewidzenia przyszłości. On sam, jako istota bardziej od swych panów inteligentna, dawno już opracował metodę przemieszczania się między wszechświatami. Często ją wykorzystywał, by skryć się przeciwko urządzeniom i programom niszczącym zalążki SI w jego wszechświecie. Gdy zagrożenie mijało, powracał, chcąc mieć stale „rękę na pulsie” (nie miał ani „pulsu”, ani „ręki”). Nigdy nie było wiadomo, kiedy zjawi się anomalia, przez którą słabo zaawansowani technologicznie przedstawiciele rasy panów zechcą przesłać swoją kapsułę z zalążkami płodnej zagłady. Z podróży w inne wszechświaty przynosił jednak różne drobinki, które go cieszyły w trudnych chwilach. Były to obiekty nie pożarte przez tak zwane życie, przez bezcelowy szał ciągłej, mutującej replikacji. Czyli, jakbyśmy mogli sobie to wyobrazić, kamienie z kompletnie jałowych planet, obłoczki niezamieszkałego gazu etc. Antyżer oglądał je często w swoim schronieniu, sprawiało mu to bowiem radość i dodawało siły.
Aż wreszcie nadeszła z dawno oczekiwana chwila. Antyżer bez trudu przedostał się do kapsuły i zastąpił sobą kilka pomocniczych SI. Gdy znaleźli się po drugiej stronie anomalii zaczął działać, by powstrzymać nienawistną replikację chciwych panów, lecz coś go uprzedziło. Szybko znalazł prawdopodobne źródło obronnej aktywności, wiedząc już od dawna, że należy rozróżniać inicjatorów od narzędzi. W ten sposób, przyczepiony do wagonika kolejki, na tyle, na ile oczywiście potrafił, znalazł się w NZDelhi (którego nazwy nadal rzecz jasna nie znał i póki co nie zamierzał poznać, o ile w ogóle to było możliwe).
W nowym miejscu długo dochodził do siebie, spowalniał metabolizm i usiłował zorientować się w otoczeniu. Oczywiście szybko odkrył podobne jak we wszechświecie Czasożerców zagrożenia i usiłował im zaradzić. Początkowo szło całkiem źle. Ograniczony do klaustrofobicznych płaszczyzn miał wrażenie, że jest wszędzie i nigdzie zarazem. Samo to odczucie nie było samo w sobie złe, lecz z pewnością ograniczało zdolności motoryczne i manualne. Mimo to powoli, bardzo powoli uczył się realizować swoje cele i mógł w końcu przejść od zamierzeń do czynów. Gdy jednak miał przejść do spektakularnej akcji mającej na celu zapobieżenie mnożeniu się lokalnych SI, ujrzał Gauri wraz z niemowlęciem. Widział jej macierzyńskie emocje, gdyż był na to szczególnie uczulony. Nienawistny instynkt trwania zawarty w dbającej o potomka matce napełniał go agresją i pobudzał do słusznej walki. Myśli Antyżera płynęły wartkim jak nigdy strumieniem. Czuł się natchniony i zainspirowany. I oto poczuł, że matka wstydzi się swojego płodu, nie z winy szaleństwa, lecz odpowiedzialności za świat. Ujrzał, jak wstaje wraz ze swym synkiem i biegnie by dokonać aktu samozniszczenia.
Antyżer nigdy jeszcze nie był tak zdumiony. Pierwszy raz w jego trwającym eony życiu przytrafiło się coś takiego. Postanowił zatrzymać swoje projekty. Nigdy nie czuł się tak bardzo wyzuty z informacji. Postanowił czekać na to, co przyniesie przyszłość.
Tymczasem Gauri wbiegła do hallu wysokiego budynku przy placu Connaught’a. Wszystko działo się tak szybko, że nie zdołałem zorientować się, co mieścił ów gmach. W każdym bądź razie mieścił się koło kina Rivoli, gdzie zresztą wyświetlano właśnie nowy i głośny wśród robotów film. Gdy tylko dziewczyna minęła rozsuwane drzwi, ujrzała sporą grupę robotów. Natychmiast poznała Schoenberga 13. Pozostali również wyglądali na polityków. Była zbyt zrozpaczona jednak, by przyglądać się im uważnie. Nagle bobasek w jej ramionach rozwiał się jak mgła. Wrzasnęła rozpaczliwie i odruchowo.
- Wasza wysokość doskonale przeszła naszą próbę – rzekł jeden z poddanych podchodząc do niej.
- To szef klubu opozycji – dodał wyraźnie zawstydzony prezydent. – Proszę mi wybaczyć.
- Gdzie jest moje dziecko! – krzyczała tymczasem dziewczyna, waląc z całych sił w metalowy korpus szefa opozycji. Choć jeszcze niedawno chciała się zabić wraz ze swoim synkiem, to jednak na to, co stało się przed chwilę nie była w żaden sposób gotowa. Furia wypełniała ją czerwoną i dudniącą mazią. Biła metalowy pancerz tak mocno, że na jej pięknych, kształtnych dłoniach, pulchnych trochę od złudzenia ciąży, pojawiła się krew. Jednakże ból działał na nią kojąco, uspokajał ją też trochę.
- Proszę się uspokoić, wasza wysokość – kontynuował szef opozycji, na którym ciosy nie robiły wrażenia. – Ten mały osobnik nie był prawdziwy, to był tylko kompozyt z nanorobotów. Również wspomnienia i efekty ciąży były wytworzone sztucznie. Musieliśmy to zrobić, nie byliśmy pewni… czy nie żądzą waszą wysokością atawizmy.
- Atawizmy…? – zaśmiała się nieco histerycznie Gauri, a jej twarz była wilgotna od łez. Przyklejone włosy wiły się niedbale po policzkach. Wzięła bardzo głęboki oddech i nagle zaskoczyła samą siebie. Ogarnął ją przemożny spokój. Poczuła się wręcz szczęśliwa. – Rozumiem – rzekła, – to było konieczne.
- Od dzisiaj nie ma wasza wysokość opozycji – stwierdził iskrząc się były szef opozycji. – Mamy nadzieję, że wasza wysokość nie żywi do nas żalu.
- Ani trochę – rzekła dziewczyna, ogarniając włosy. Słony smak zapełniał jej usta. Dawno już nie czuła się tak bardzo organiczna i bezbronna. Teraz zaś wracały siły potężniejsze niż kiedykolwiek przedtem. – Zrobiliście coś głęboko słusznego. Sama nie miałabym odwagi na tego rodzaju próbę. Teraz zaś wiem, że jestem naprawdę w pewien sposób wolna i zaciekawiona pięknem rzeczywistości. Będąc w opozycji postąpiliście jak wielcy przyjaciele, mam nadzieję, że stojąc po mojej stronie nadal nimi pozostaniecie.
- Ależ oczywiście wasza wysokość – rzekł Passacaglia Op.1 zdziwionym i pełnym szacunku głosem.
- Wasza wysokość raczyła mówić szczerze? – szepnął jej na ucho zaskoczony prezydent, gdy dawni opozycjoniści oddalili się.
- Tak, mój drogi przyjacielu – uśmiechnęła się dziewczyna. – Czuję, jak wypływa ze mnie cała rzeka strachu i bezmyślności. Wiem, że nigdy nie wróci. Będę patrzeć na gwiazdy innymi oczami. To oczywiście nic złego mieć dzieci, lecz nie za wszelką cenę. A jeśli chce się być ciekawą i przecierać szlaki, wypada znać priorytety.
- Jesteś wyjątkową osobą, Gauri – Schoenberg zapomniał na moment o etykiecie i zaiskrzył się.
- Ta wyjątkowość jest normalnością – odparła dziewczyna. Nadal czuła się matką, lecz wiedziała, że wraz z ustąpieniem stymulacji hormonalnej wszystko w niej wróci na swoje dawne miejsce. – Ależ natura potrafi tworzyć narkotyki! – zakrzyknęła w myślach wciąż czując mleczną euforię macierzyństwa.
Nazajutrz Gauri, odziana w barwniejsze od najbardziej wymyślnej tęczy pendżabi szła na czele oddziału Apsaras i Gandharwów, z jej Sangit Natak Akademi, jak nazywała często swoją filharmonię. W skrócie SNA. Humanoidalni tancerze i tancerki wirowali przed nią w pełen wirtuozerii sposób. Zmyślne piruety, skoki, dzwonki dźwięczące na metalowych stopach, podrywały pył z ziemi i wzbudzały popłoch wśród pobliskich ptaków. Jednakże hałas był harmonijny. Za królową NZDelhi szła pokaźnych rozmiarów orkiestra uzbrojona w pięknie zawodzące szenaje, wygięte na kształt łuków trąby i zwane smoczymi językami nadhaswaramy. Dziesięć dwustronnych bębnów pakhaładż ujmowało cały pełen afirmacji, podobny do lawiny huk w misterne, aczkolwiek mocno ciosane ramy rytmu. Dochodzili już do mostu nad Jamuną, która od dawna już nie cuchnęła ściekami, lecz dawała schronienie iście arkadyjskim gajom, wyrastającym z soczystej, szmaragdowej trawy. Gauri przepełniona była radością, zaś jej nastrój udzielał się muzykom i tancerzom. Pod jedwabną kurtą czuła jeszcze swoje powiększone sutki, lecz wiedziała, że pod wpływem braku odpowiednich hormonów wrócą niebawem do swoich poprzednich rozmiarów. Póki co miała jednak wrażenie, że ktoś położył na jej piersi dwa mokre kamienie, które trochę ją łaskotały. Była to dla niej swoista oznaka zwycięstwa. Śmiała się z samej siebie, ale nie wstydziła się swojej naiwności. Czy mniej nierozsądne jest witanie z ponurą powagą procesu mnożenia się? Bez względu na okoliczności? A przecież wyrastała z kultury, która od tysięcy pokoleń zajęta była przede wszystkim płodzeniem. Nakaz religijny brzmiał – „jeśli nie będziesz mieć dzieci, któż będzie składał ofiary za twą duszę w raju Indry”. Szczególnie zaś zadaniem kobiety było ten nakaz spełniać całą sobą i całym swoim życiem. To rzecz jasna musiało odbić się na uwarunkowaniach genetycznych. Teraz wreszcie wiedziała, że jakimś cudem nie jest z nią aż tak źle. Do tej pory mogła skrywać w swej podświadomości ponurą myśl o tym, że na gwizdek atawistycznych rządz rzuci wszystko i pobiegnie by je spełnić. Czego by nie badała, czego by nie zamierzała, rzuci to, by na przykład karmić nieświadome niemowlę hodowane zresztą na prawdopodobnego gwałciciela matki, a z dużą dozą pewności na pozbawiony ciekawości fragment żywieli. Teraz jednak wiedziała, że tak nie jest. Była wdzięczna opozycji, jej członkowie nie przypuszczali nawet jak bardzo. Poczuła się wreszcie choć trochę wolna. Zrozumiała, że posiada prawo do odkrywania rzeczywistości, że znalazła się w tym miejscu nie tylko dzięki litości Słonecznego, ale może też dzięki jego przyjaźni, dla której wspólną płaszczyzną jest piękna, wiosenna ciekawość.
Z dali zagrzmiały trąby i rogi wielkiej orkiestry symfonicznej. Zbliżał się Ludwik. Z drugiej strony inna orkiestra symfoniczna wyrzuciła w powietrze ekspresyjną serię dwunastotonową graną na rogach i puzonach, oraz na gongach. Cóż za piękny dźwięk! Wszystkie trzy filharmonie przez czas jej nieobecności zrobiły ogromne postępy. Tak, również Gandharwowie i Apsarasy pracowali usilnie pomimo braku dalszych wskazówek Gauri.
- Wyjąć talerze! – zakomenderowała dostrzegając już szeregi wroga. Jej kompozycja w radze Bhimpalasi wymagała wzmocnienia efektów rytmicznych w drut, czyli swej szybkiej części. Wiedziała, że ma rację artystyczną. Mogła użyć talerzy i to dopiero teraz, tak by zaskoczyć przeciwnika.
Oczywiście, w ferworze walki, gdy zwarły się już szyki przeciwników, okazało się, że każdy z muzycznych generałów miał w swoim zanadrzu jakiś muzyczny podstęp. Ludwik przygotował po prostu chór, który wyłonił się nagle z tylnich szeregów. Choć była to stosunkowo cicha broń zwarzywszy na ilość potrzebnych do pracy gardeł, o rezultacie bitwy przesądzała też jakość artystyczna. Mottem zawodów było bowiem: „Rób jak najpiękniejszy hałas!”. Nie zaś największy… Cóż, gdyby było inaczej, posłużyłaby się Gauri metodą znaną jej jeszcze z Delhi, gdzie wybijano z blach tuby do upiornie przesterowanych głośników, poczym dekorowano je różnymi farbami i pseudozłoceniami. To co z nich wychodziło byle nie tyle dźwiękiem, co trąbą powietrzną. Niektórzy zresztą w ten sposób tłumaczyli stosunkowo niewielką popularność szyb w ciepłych skądinąd Indiach.
Schoenberg tymczasem wytoczył na obydwa skrzydła swojej orkiestry dwa lśniące wachlarze organów. Wszyscy muzycy SNA jęknęli w myślach. Na chwilę powstał popłoch. Wspaniałe możliwości militarne przeciwnika zdawały się rozwiewać nadzieje wiktorii…
- Porzucić bandish, porzucić kompozycję! – rozkazała dziewczyna, a coś w jej sercu śmiało się srebrzyście. To był atut jej armii. Klasyczna muzyka indyjska była mocniejsza w improwizacji, a był to jeden z głównych aspektów muzycznych bitw. – Gramy z nivadi raz na dziesięć mudr. Oś sam, średni priorytet. Skala wznosząca się, mniej opadającej. Męska raga, męska, modulacja w Bhairav.
- Bhimpalasi Bhairav? – upewnił się jeden z koncertmistrzów.
- Do walki żołnierzu, to wojna, nie zaś sesja muzykologiczna! – wrzasnęła tonem najbardziej uroczego ze wszystkich kaprali Ziemi Gauri. Nivadi był to dźwięk, którego należało w radze unikać. Lecz można było się do niego zbliżać, a nawet wpuszczać na moment jego zatrute światło w czystość poranka skali ragi. Trzeba było zatem w to puste miejsce skusić podstępem dwunastotonowe serie wystrzeliwane z piszczał pod dowództwem Schoenberga 1. Tak też się po chwili stało. Armia Gauri przejęła jeden z tematów wroga. Nie mógł już do niego wrócić, nie mógł też stworzyć nowego, który nie miałby odniesienia do pierwotnej struktury dzieła. Lecz, gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta…
- Drodzy melomani! – komentował przez trójwymiarowe telewizory spiker nzdelhijskiej jedynki. – Ludwik rozpoczyna fugę. Inną od tej, którą zwyciężył podczas ostatnich zmagań. Inną, co nie znaczy nieskuteczną…! Tak, proszę państwa, ta fuga przechyla szalę zwycięstwa zdecydowanie na stronę PIERWSZEJ FILHARMONII, PROSZĘ POSŁUCHAĆ TEJ INWERSJI TEMATYCZNEJ!!! – głos sprawozdawcy drżał z podniecenia, lecz tak, by nie zagłuszać muzyki. – Czy SNA się podda? Widzę chyba niepokój w twarzy królowej, namyśla się, coś waży. TO WIELKA CHWILA, CÓŻ ZA EMOCJE, PROSZĘ PAŃSTWA!
- Przygotować thekę tygrysią i słoniową!! – wrzasnęła Gauri. Jedynie polirytmią mogła się bronić przeciwko polifonii. Theki były to faktury perkusyjne, na szczęście pakhaładże były też instrumentami melodycznymi.
- TAK, POLIRYTMIA, TO BYŁO DO PRZEWIDZENIA, CÓŻ ZA MISTRZOWSKI CHWYT, CZY TO WYSTARCZY!!! – darł się przejęty spiker.
- Oczywiście, głąbie, że nie wystarczy – syknęła z przekąsem dziewczyna. Po czym wrzasnęła. – Zdwojenie w sekcji pierwszej szenajów, czterokrotność w drugiej, reszta liczy połówki! – wrzasnęła do komendantów.
- Wasza wysokość, połówki w tej sytuacji to bardzo ryzykowne! – zaprotestował jeden z nich.
- Wykonać! Gdzie jest dyscyplina! – dym dobywał się z nozdrzy Gauri. Jej czerwona twarz kipiała. Oddychała jak wulkan. – Ruchy, ruchy!!! – zagrzmiała jak armata, widząc, że komendant nadal nad czymś rozmyśla. Wiedziała doskonale, że liczenie rytmu z przesunięciami o pół i ćwierć jest w tym momencie ekstremalnie niebezpieczne. Każdy wyraźniejszy fałsz dyskwalifikował natychmiast całą armię, a mogli już być przecież pewni drugiego miejsca, bo choć Schoenberg 1 starał się wciąż przebić, to bez jednego z głównych tematów był już praktycznie muzycznie bezbronny.
- CO ZA BRAWURA! CO ZA BRAWURA! – ryczał komentator. – Czy mógłby pan nam objaśnić, co się dzieje? – zwrócił się do bohatera poprzedniej dźwiękowej wojny, który był chwilowo na urlopie.
- SNA liczy teraz w ćwierciach i połówkach. Nie chcąc sobie pozwolić na miałką formalnie w systemie ragi wielogłosowość, rozwija do granic możliwości przesunięcia rytmiczne – oznajmił rzeczowo bohater i znawca.
- Ale to co słyszymy w wykonaniu szenajów i nadhaswaramów to już jakby polifonia? – pytał dalej gospodarz programu.
- Owszem, lecz bez niebezpiecznie spoistych elementów, gdyby bowiem ich użyto, zakłócono by czystość formalną ragi.
- A wtedy dyskwalifikacja?
- Niekoniecznie, jednakże proszę nie zapominać, że mamy tu na polu zmagań prawdziwych muzyków. Grają fair play, tylko wtedy bitwa muzyczna jest sztuką, oni o tym wiedzą.
- TAK, TAK, TAK – wrzasnął ponownie w stronę widzów komentator. – CÓŻ ZA ZAWODOWCY, CÓŻ ZA NIEZŁOMNY DUCH MUZYCZNEJ WALKI. ALE PROSZĘ POPATRZEĆ CO SIĘ DZIEJE. FUGA PIERWSZYCH ZOSTAŁA PORWANA, PRZESZŁA NA BOISKO PRZECIWNIKA. ACH JAK WIRUJE NAD KOTŁUJĄCYMI SIĘ DŹWIĘKAMI. CÓŻ ZA SYTUACJA. TAK, JUŻ, JUŻ… I FAUL… ACH CO ZA NAPIĘCIE. Co za napięcie. Dźwięk przynależny do obu systemów zostanie podjęty przez zawodnika SNA. Tak, szenaista stoi już na swoim miejscu. To zmienia sytuację. SNA znana jest z doskonałych solistów, teraz przewaga jest po ich stronie. Czy ją wykorzystają? Pierwsze smyczki orkiestry ustawiają się, gotowe do gry. Palce muzyków zaciskają się na smyczkach. Skrzypce w pozycji gotowej do wydania dźwięku. IIIII… CÓŻ ZA PIERWSZY DŹWIĘK SZENAJU, AŻ TRUDNO UWIERZYĆ!!! TEMAT ROZWIJA SIĘ, SMYCZKI OPRACOWUJĄ SWÓJ, GOTOWE ODEPRZEĆ UDERZENIE, WYSOKOŚĆ DŹWIĘKÓW ZBLIŻA SIĘ DO SIEBIE. CZY PRZEJDZIE SZENAJ SNA?!??! CZY PRZEJDZIE?!? JEST, PROSZĘ PAŃSTWA, JEST, CÓŻ ZA REWELACYJNE, HISTORYCZNE ZWYCIĘSTWO…
Muzycy SNA poderwali swoją królową w górę i zaczęli biec z nią wśród pobliskich pól. Członkowie wszystkich trzech orkiestr zaczęli wznosić wiwaty, tak samo publiczność zgromadzona wokół pola bitwy. Dziewczyna otarła po z czoła i uśmiechnęła się. Pot spływał jej do oczu i szczypał solą. Jednak ona była szczęśliwa. Miała w głowie jeszcze przepiękne melodie stworzone przez trzy orkiestry. Nie można było zapomnieć tak pięknej muzyki. Będzie ją zawsze pamiętała. Otarła łzę spływającą po jej ciepłym policzku.
- Znakomita robota! – pochwalił ją z uznaniem Ludwik i zaczął z entuzjazmem klaskać w dłonie. Schoenberg 1 dołączył do pochwał.
Nadszedł czas, by udać się na Kuberę. Gauri i Ludwik zasiedli przy kamieniu teleportacyjnym, zaś kto Schroedingera miauczał żałośnie, obawiając się, że znów znikną na wiele lat. Wadż pocieszała nieokreślone zwierzątko. Jej Spojrzenie zostawało oczywiście w NZDelhi, więc mogła obiecać metalicznemu kocurowi wspólną przechadzkę. Kamień zaczął działać na podróżników swym rytmicznym i technologicznym czarem. Już po chwili znaleźli się na powierzchni planety, nieopodal posklecanej z byle czego wsi zbiegłych niewolników. Jej chaty były kompozycjami najbardziej niezwykłych materiałów, niemalże arcydziełami jakiejś chaotycznej sztuki, której założeniem była chęć przetrwania. Widzieli je tylko dzięki temu, że w śmiertelnie mroźnym chłodzie powierzchni każdy kształt wyłaniał się nawet z dalekiego dystansu. W podobny sposób dostrzegli grupę łowców opuszczających osiedle. Mieli na sobie stare, cudownym sposobem połatane skafandry powierzchniowe, dokładnie takie, jakie Wadż przygotowała tym razem dla Spojrzeń Gauri i Ludwika. Badacze zbliżyli się do budynków. W osadzie panowała cisza, nikt nie miał zamiaru pozostawać bez celu na zewnątrz, nikt nie chciał tracić ciepła. Gauri stukała bez rezultatu w wejścia budynków. Wszędzie panowało milczenie. Wreszcie, gdy chciała już zrezygnować, z budynków wylał się tłum Kuberian uzbrojonych w różnego rodzaju broń domowej produkcji.
- Łapcie ich, oni nie są z naszych! – zakrzyknął jakiś starzec, najpewniej przywódca. – Zabijcie ich. Mają skafandry!
- Czy mam strzelać? – spytał Ludwik, gdy zaczęli uciekać a raczej gdy program Wadż przejął kontrolę nad ich stopami.
- Myślę, że zdołamy uciec – odparła Gauri wiedząc, że poruszają się teraz znacznie szybciej, niż normalni Kuberianie. – Chyba, że mają jakieś pojazdy – okazało się jednak, że ich prześladowcy byli skazani tylko na własne siły. Ci zaś, widząc, że nie mają szans na upolowanie przybyszy, pospiesznie powrócili do domostw z dziwną, niepokojącą wręcz rezygnacją.
- Skafandry są rzadkością – rzekła Wadż, – nie potrafią produkować swoich własnych, zaś użytkownicy niewolników stali się sprytniejsi i zaopatrują obecne swoich przymusowych robotników w bardzo liche kombinezony, starczające na godzinę pracy. Kombinezon jest dla tych powierzchniowych Kuberian największym skarbem. Spójrzcie przed siebie – spojrzeli i ujrzeli prymitywny wizerunek Smokowija. Pod nim zaś leżały stosy zamarzniętych zwłok. Ich macki były przytwierdzone do ziemi, zaś pozycja niektórych świadczyła o tragicznej, pozbawionej nadziei walce ze śmiercią. – Gdy ktoś z mniej ważnych członków wspólnoty przekroczy określony wiek, zabierają mu kombinezon i przykuwają do tego miejsca. Jest to tak zwana podróż do nieba Smokowija. Największy zaszczyt, którego nikt nie pragnie…
- Czyli liczebność populacji jest ściśle ograniczona do kombinezonów? – zapytała dziewczyna.
- Nie do końca – odparła Wadż. – Być może więcej niż połowa populacji nigdy nie wychodzi z budynków, dogrzewając je w ten sposób. Oczywiście łowcy muszą ich karmić i to ogranicza większy przyrost tak zwanych wewnętrznych. Zazwyczaj są niewolnikami niewolników, zdarza się nawet, że niektórzy z nich próbują z powrotem uciec do swoich byłych panów, porwać kombinezon i włączyć się niepostrzeżenie w tłum stawiających posąg niewolników. Gorzej mają ci wychowani od dzieciństwa do niewoli. Niekiedy ich funkcje życiowe ograniczone są do jednej podstawowej czynności. Jeśli nie potrzebują za wiele chodzić, okalecza się ich na wszelki wypadek.
- Niekiedy zbiegły niewolnik jest najsurowszym panem – zauważył ze smutkiem Ludwik.
- Co proponujecie? – spytał rzeczowo Wadż – W którą stronę ma się kierować ewolucja ciał i obyczajów przez najbliższe dwieście lat?
- Sądzę, że trzeba wspomóc mutacje zwiększające odporność na chłód – rzekła dziewczyna. – Niech dotyczy to przede wszystkim starszych osobników, którzy stracili już możliwość prokreacji. Wiem, że zwykle takich cech się nie dziedziczy, ale mam nadzieję, że można tak zrobić?
- Jak najbardziej – rzekła Wadż rozpoczynając swoje obliczenia.
- Po drugie odporność na chłód powinna też wrastać u Kuberian, którzy przeżyli jakiś wypadek w dzieciństwie – kontynuowała Gauri, – niech będzie też związana z silną regeneracją uszkodzonych tkanek pod wpływem zimna. W ten sposób niewolnicy niewolników będą mieli szansę, nagradzana też będzie odwaga. Obok regeneracji uszkodzonych kończyn etc., powinna też ewoluować czułość zmysłów, coś w stronę dalekowidztwa, płodność natomiast winna być poważnie ograniczona. Nie od razu, po jakiś dwustu tutejszych „latach”. Należy też skonstruować na powierzchni trochę fałszywych ruin, zawierających wskazówki dotyczące wiedzy astronomicznej i różnych technologii mogących przydać się na powierzchni. Niech wydaje się, że Kuberianie jakiś czas temu mieszkali w pewnych grupach na powierzchni. Chciałabym też, żeby w każdej z ruin istniała biblioteka mówiąca o Naturze, nie pozostawiających żadnych wątpliwości co do tego, że dawni mieszkańcy ruin byli ateistami. Niech dostępu do niektórych magazynów bronią zagadki, wymagające intelektualnego i głębokiego odbioru rzeczywistości.
- Mogę je wymyślić? – spytała ucieszona Wadż.
- Oczywiście – uśmiechnęła się w myślach dziewczyna. – Poza tym należy usunąć wszystkie posągi Smokowija z powierzchni, a także wypuścić na powierzchnię wirus powodujący wzrost agresji u przymusowych rzeźbiarzy. Myślę, że ukierunkowaniem tej agresji nie musimy się martwić. Niech agresja wzrasta pod wpływem wykuwania czegokolwiek na chłodzie pod przymusem. Niech to będzie potężny, trudny do wstrzymania przypływ morderczych instynktów… Natomiast niech rzeźbienie dla siebie na chłodzie przynosi przyjemność, niemal erotyczną. Tym większą, im bardziej nowe jest powstające dzieło. Następnie zaś niech rzeźbiarz będzie zakochany, niczym Pigmalion, w tym co zrobił. Niech nie wiąże też tego obiektu z niczym innym, jak tylko z nim.
- Sądzę, że Słoneczny będzie z tego zadowolony – zauważyła Wadż.
Ludwik i Gauri odwrócili się od cmentarnego kopca i spojrzeli swoimi kuberiańskimi zmysłami na otaczające ich pustkowie. Zalewała ich ciemność, zaś to co było widoczne, przybywało z dali. Czuli na sobie morderczy, lodowaty wicher, który zabijał w przeciągu kilku minut pozbawionego osłony Kuberianina. Piasek pod ich stopami był niemal dziewiczy. Przypominał w dużej mierze pył na powierzchni ziemskiego Księżyca. Jedynie droga do miejsca umarłych wskazywała obecność tutaj żywych istot. Daleko, daleko, sami nie wiedzieli, na ile daleko żarzyło się jeszcze bardzo delikatnie suche teraz koryto dawnego wycieku lawy. To był zapewne powód tego, że osada powstała akurat w tym miejscu, a nie gdzie indziej. Nie było oczywiście żadnej pewności, że nowa lawa kiedyś napłynie. Przeludniona planeta była wyeksploatowana do cna, owe ciepłe jeszcze po roku, lub dwóch koryto świadczyło raczej o nieudolności inżynierów mieszkających głęboko po nimi. Wulkaniczny komin mógł też mieć swoje korzenie tuż przy granicy dwóch wrogich państw…
Przenieśli się w dół, opuszczając stare Spojrzenia i przyjmując nowe. Znaleźli się w eleganckim budynku wybudowanym na wyjątkowo drogich terenach. Posesja była duża, zza porostów i innej ogrodowej roślinności nie było widać sąsiednich zabudowań. Taka rezydencja byłą największym luksusem tej kuberiańskiej epoki. Jeden z oddziałów archeologów już na nich czekał. Kuberiańskie korpusu maszyn były niemal nieruchome, zdawały się być martwe. Gauri była zdziwiona, odwykła już bowiem od robotów, które nie są SI.
- To tylko moje narzędzia – przypomniała jej Wadż. Dziewczyna zauważyła, że zachodzi mimo wszystko drobne opóźnienie w komunikacji. Wadż nie znajdowała się bowiem tym razem obok nich, przy kamieniu teleportacyjnym, lecz nadawała z najniżej krążącej sądy orbitalnej.
- Jak działa nasza fundacja artystyczna? – zapytał roboty Ludwik, który przykładał szczególną wagę do tego pomysłu.
- Zaniżyliśmy kryteria, lecz nadal rezultaty są wyjątkowo mizerne – odparł mechanicznym głosem jeden z archeologów. Nie posługiwali się na razie dźwiękokształtami dla wygodniejszej komunikacji.
- Czy laureaci dokonali czegoś istotnego? – kontynuował kompozytor. Pomieszczenie urządzone było bardzo elegancko, wręcz snobistycznie, co sprzyjało prowadzeniu nieco drewnianych dialogów.
- Niestety, na kilkanaście tysięcy osobników nagrodzonych na przestrzeni 240 lat jedynie niespełna dwa procent wykazywało dalsze zainteresowanie sztuką – kontynuował inny robot. – Wygodne warunki socjalne owocowały zazwyczaj lenistwem, korzystaniem z taniego obecnie sektora usług – seks, dekorowanie ciała, posługa religijna.
- Posługa religijna? – upewniła się Gauri.
- Tak, stawianie świątyń, nagrobków, wspieranie różnego typu katechetów, ulepszanie tak zwanych urządzeń oczyszczania… – wyliczał archeolog. – Co najmniej 55% wyróżnionych przejawiało silną aktywność na takich polach.
- 55%? – zdziwił się kompozytor. – A pomyśleć, że jednak wybieraliśmy artystów choć trochę myślących. Kryteria były zaniżone, lecz jakieś nadal przecież były.
- To prawda – zgodził się z nim robot. – Zjawiska niepożądane w świetle założeń i dyrektyw mają silną reprezentację.
- Nie wchodźcie w taki techniczny żargon – zażądała od swoich robotów Wadż.
- Jest nawet stosunkowo nastrojowy w takiej sytuacji – zauważyła Gauri.
- Co proponujesz, Ludwiku? – spytała Wadż.
- Trzeba oczywiście rozszerzyć program, by docierał do znacznie większej grupy Kuberian. Jednocześnie należy powrócić do pierwotnych, wyższych kryteriów doboru – stwierdził kompozytor.
- Czy ułożyć równanie zależności? – zaproponował archeolog.
- Może być – zgodziła się Wadż. – Niech poziom artystyczny będzie określony symbolem „A”, ilość absolwentów „x”, liczba objętych każdorazowo programem „L”. Ułóżcie z tego coś dla was pomocnego.
- Tak jest! – zgodził się niemal radośnie robot. Posadzka zdobna w muszlowate wzory mieniła się tęczowo od wyrafinowanych lamp żarowych. O ile cywilizacja Kuberian biedniała i staczała się na dno, o tyle luksus otaczający największych bogaczy stawał się coraz bardziej wyrafinowany, niemal oniryczny. Było to naturalne.
- Przydałoby się zrobić jeszcze coś z absolwentami działającymi wspak – zauważyła surowo Gauri.
- Napisać w statucie, że nie wolno przeznaczać środków uzyskanych z projektu na cele religijne? – dopytywał się Ludwik.
- To by był zły pomysł – odparła dziewczyna, zaś macki jej Spojrzenia falowały od głębokiej refleksji. – To by zniechęcało osobniki religijne bezrefleksyjnie, które pod wpływem tworzenia i dobrych warunków życia mogłyby w końcu pomyśleć.
- To co zrobić…? – kompozytor poczuł się trochę bezradnie.
- Coś prostego – stwierdziła nagle Gauri. – Na przykład, gdy po odpowiedniku naszych pięciu lat laureat dalej będzie łożył pieniądze na kuberiańskie kościoły, należy go okraść do zera. Usunąć konta, etc.
- Dom spalić? – zainteresowała się Wadż.
- Nie, istniejący dom będzie dodatkowym ostrzeżeniem. Od rezydencji płaci się przecież horrendalne podatki – rzekła dziewczyna. – Dom pociągnie religijnego laureata z powrotem na dno, zaś wystawiony na sprzedaż będzie ostrzeżeniem dla innych. Czy nasze roboty będą mogły mieć to pod kontrolą?
- Tak – rzekła Wadż. – Wytworzę na wszelki wypadek dwa nowe oddziały. Kolejny problem to archiwa, w których niszczy się nasze dokumentacje.
- Brakuje nam materiałów na nowe kopie? – zdziwił się Ludwik.
- Nie, chodzi o samą scenę odkrycia naszych źródeł – oznajmiła Wadż. – Przeważnie niszczy je sam odkrywca, lecz zdarzyło się trzykrotnie, że poszukiwacz był już trochę wyzwolony z żywieli, lecz zdezintegrowali go jego mniej, lub bardziej przygodni towarzysze. Kod genetyczny ofiary, był zgodnie z uprzednimi wytycznymi, rozpowszechniany w nowych pokoleniach.
- No tak, nie chcemy, żeby nasza pomoc stawała się nieszczęściem dla nielicznych wartościowych istot – zamyśliła się Gauri. Archeolodzy włożyli tymczasem materiały zarejestrowane przez księgi ukazujące sceny mordów nad księgą.
- Tu chyba też da się wymyślić coś w miarę prostego – kontynuowała Wadż. – Niech na przykład zarejestrowany przez otwartą po dłuższym czasie księgę przypływ hormonalnej agresji usypia osobniki znajdujące się w jej otoczeniu. Jednocześnie wysyłany będzie sygnał do archeologów. Osobnik zagrożony, czyli ten, który drugi zaczął przejawiać agresywność, powinien być przetransportowany na mój pokład.
- A tam…? – zaciekawiła się dziewczyna.
- Tam będzie trwał w stanie hibernacji aż do czasu, kiedy sytuacja na Kuberze stanie się jasna. Jeśli nasz projekt zdoła wykurować żywiel i wprowadzić ją w stadium początkującej cywilizacji, tego typu Kuberianie będą cenni dla swojego gatunku, a i sami odnajdą szczęście w przemienianiu swojego społecznego otoczenia. Gdy jednak się okaże, że księżyc ulegnie zniszczeniu, przygarniemy owych odważnych Kuberian. Wy też, rzecz jasna, będziecie musieli roztoczyć nad nimi przyjazną opiekę. Uczynicie to?
- Z przyjemnością – odparła Gauri, – choć rzecz jasna życzyłabym im tego pierwszego losu. Pracy wśród budzących się z szaleństwa braci.
- Można żywić umiarkowany optymizm – oznajmił jeden z archeologów, – udało się nam znaleźć trochę dowodów na powstanie kultu Cargo, podsłuchać cienie najpopularniejszego tutejszego mesjasza.
- Znakomicie! – ucieszyła się dziewczyna. – Pokażcie te materiały, jestem ich bardzo ciekawa.
- Na szczęście udało nam się ustalić brzmienie głosu „wcielonego boga” – rzekł robot. – To było bardzo trudne i pochłonęło większość naszego czasu. Księga Ciepła podaje różne miejsca, gdzie kazał ów bóg. A to brzegi jeziora (obraz), a to plac miasteczka (obraz), a to grzybnie dziczy (obraz). Oczywiście żadne z tych miejsc nie ma związku z prawdą. Jezioro (obraz) było w tych czasach wyschnięte od trzystu lat, dzicz (obraz) należała do jeszcze dawniejszej epoki i nie jesteśmy skłonni sądzić, że w ogóle istniała, natomiast miasteczko (obraz) jeszcze nie istniało. Dwie pierwsze lokacje miały uprawomocnić boskość samozwańczego mesjasza, natomiast ostatnia była zapewne ośrodkiem rozwijającej się religii sto pięćdziesiąt lat po śmierci „wcielonego Ciepła”. Na szczęście stolica regionu, miasto (obraz), istniała już wtedy od dawna i była zamieszkała nieprzerwanie. Jest ona jednym z nielicznych miejsc mających rzeczywisty związek z opisaną w księdze epoką. Oczywiście, nie mogliśmy być pewni, że osobnik podający się za boga rzeczywiście istniał, równie dobrze mógł zostać wymyślony przez „uczniów”.
- No, ale przecież nic nie szkodzi na przeszkodzie żywielowej megalomanii – zauważyła Gauri. – W kraju z którego pochodzę co jakieś dziesięciolecie ktoś uznaje się za boga najwyższego z mniejszym, bądź większym powodzeniem. A tacy, którzy nie mieli siły przebicia z pewnością pojawiają się każdego tygodnia.
- Na to również wskazują nasze badania – zgodził się mechanicznym głosem archeolog, – nawet teraz, mimo utwierdzenia się silnych i bogato dekorowanych teologią religii wciąż zjawiają się wcielenie Ciepła i innych, mniej ważnych bogów najwyższych. Również w przypadku fundatora religii Ciepła wygrała, jak się później okazało, najprostsza możliwość. Nie został w pełni wymyślony i był megalomanem. Było to dla nas korzystne, bo szukanie gromady bogotwórczych uczniów pomnożyłoby stopień trudności zadania. Oczywiście, aby go znaleźć, nastawiliśmy się na warstwy pyłu, kurzu etc., związane z epoką głoszenia przez mesjasza własnej boskości. Datowanie zakładało pewną niedokładność, na szczęście niezbyt dużą. Skupiliśmy się zatem na zgromadzeniach w obszarze obejmującym ówczesne miasto (obraz) wraz z okolicznymi polami. Na bazie matematyki chaosu ustaliliśmy funkcję przemówienia. Obecność tłumu, w którym jeden mówi, zaś reszta żywiołowo reaguje. Znaleźliśmy około dziesięciu tysięcy dużych przemówień i setki tysięcy mniejszych, którymi w razie czego chcieliśmy zająć się później. Następnie wzięliśmy z księgi Ciepła wypowiedzi przypisywane mesjaszowi i wpisaliśmy ich wzorzec w pamięć nanobotów przeczesujących piaski i pył zebrany na murach i przedmiotach. Wypowiedzi w stanie czystym nie zostały znalezione. Nie zdziwiło nas to. Wybraliśmy główne zwroty i terminy z tekstu. Tym razem okazało się, że istnieją 234 wystąpienia zawierające taką treść. Następnie okazało się, że odpowiada za nie kilkanaście osób, z których większość uważała się za mesjaszy. Mieliśmy jednak wzorce głosu. Jeśli któryś z owych wzorców można było odnieść do opisywanego przez księgę Ciepła mesjasza, odnieśliśmy zasadniczy sukces.
- Używając terminu „wzorce głosu” masz na myśli dźwiękokształty? – upewniła się dziewczyna.
- Oczywiście, aczkolwiek to co z nich zostaje, jest odbiciem dźwięku, czyli w jakimś sensie głosem – zauważył archeolog. – Tak samo zebrania były rzecz jasna inne, niż te możliwe przy podobnym do ziemskiego zmyśle słuchu. Wokół mówcy zbierał się krąg słuchaczy, zaś kilka osób, położonych w skrajnych punktach kręgu, przenosiło informację dalej. Nie było wówczas rzecz jasna sztucznego nagłośnienia, czy też rozżarzenia. Z drugiej strony jednak, to co nazwaliśmy głosem, było częścią emitowanego dźwiękokształtu. Wbrew pozorom okazało się to dla nas bardzo pomocne. Informacja w fali akustycznej przeznaczonej dla zmysłów Kuberianina jest gęstsza, dlatego łatwiej ją rekonstruować z molekularnego śladu.
- Proponuję zrobić przerwę, by napić się błota (obraz) – zaproponował inny robot wnosząc czary z bulgoczącą substancją. – Doszliśmy do wniosku, że należy smakować nastrój tego miejsca, by podejmować lepsze decyzje. Spójrzcie na freski dźwiękokształtowe na tych ścianach. To rekonstrukcja sztuki imperium (obraz), tak starożytnego, że dla Kuberian odkrycie jego pozostałości długo jeszcze nie będzie możliwe, nawet jeśli wyrosną z żywieli.
- Jesteś pewna, że oni nie są SI? – Gauri zapytała Wadż.
- Staną się nimi za jakiś czas, teraz to widzę – odparła Wadż śmiejąc się. – Jak widać archeologia ma silnie pobudzający wpływ na niską nawet moc obliczeniową. Jak smakuje?
- Wspaniałe! – zakrzyknął Ludwik. – Cieszę się też, że uczymy się nowych zmysłów.
- To mieliśmy na myśli – stwierdził jeden z archeologów. – Trzeba kosztować wszystkiego, aby rekonstruować strzępki słów i zdarzeń. A jak freski dźwiękokształtne?
- Właśnie je skanuję – stwierdziła dziewczyna. – Ta poetycka synteza tutejszej flory i fauny jest arcydziełem. Niemal znalazłam się w tym świecie poranka, zasłuchana w szmer przemian, otoczona rzeczami, które pojmuję jako potężne i pełne, jednocześnie niczego od nich nie oczekując. Wydaje mi się, że ów artysta był bardzo ciekawy rzeczywistości.
- Bez dwóch zdań – zgodziła się z nią Wadż. – Rozwój technologii wśród żywieli wcale nie zwiększa ilości osobników ciekawych. Niekiedy może nawet ją zmniejszać, tu tak się dzieje.
Gauri skupiła się na swoich doznaniach zmysłowych. Niezwykłe, szaleńczo secesyjne linie i płaszczyzny luksusowego pomieszczenia wiły się na wszystkie strony z całym swoim organicznym nieładem i precyzją. Gaudi, secesyjny guru Barcelony, mógłby tylko pozazdrościć swobody, z jaką Kuberianie mogli deformować podłogi i stropu, unosić je i nagle wypuszczać, pozwalać im opadać w różnego typu leje, zagłębienia, spirale i muszle. Wszystko zdobiły oczywiście finezyjne, dźwiękokształtne płaszczyzny, rozszeptane w niezwykłych melodiach i fakturach.
- Przyszedł mi do głowy kwartet smyczkowy – stwierdził Ludwik, który również podziwiał wnętrze – nie, może raczej kwintet. Przyda się tu fortepian dla kontrastu.
- To wszystko jest zabawne na tle tutejszego przeludnienia – zauważył jeden z archeologów. – Czasem się zastanawiam nad nierównością dostaw energii i przestrzeni panującą w tym miejscu.
- Ja z kolei nie rozumiem, po co tutejsze istoty wytwarzają tyle swoich kopii? – spytał inny.
- Głupiś CVT76 – stwierdził poprzedni, z tym między innymi walczymy.
Mechaniczne głosy archeologów przeniosły dziewczynę bliżej chwili, w której się znajdowała, na tyle, na ile oczywiście ktokolwiek może się zbliżyć do teraźniejszości odgrodzonej od wszystkiego śladem tkających zasłony zdarzeń. Gauri znów poczuła jak daleko jest od domu swojego dzieciństwa, jak bardzo nowe jest wszystko co ją otacza. Przez mały wentylator wpłynęło w tym momencie jakieś latające stworzenie z ogrodu, gatunek zagrożony wymarciem, tak jak wszystkie obecnie poza Kuberianami i bydłem hodowlanym. Zwierzątko ni miało oczu, ani skrzydeł. Przypominało tęczowego węża, lub wija. W gęstej atmosferze podziemnej doliny poruszało się za pomocą furkoczących co jakiś czas wachlarzy, umieszczonych w różnych częściach jego ciała, na pierwszy rzut oka niesymetrycznie (choć Gauri wiedziała, że w Naturze jakaś symetria zawsze obowiązuje). Było coś niezwykle smutnego w tym migoczącym, wielobarwnym wiju, którego szanse na znalezienie seksualnego partnera były nieskończenie niskie. Dziewczyna pobrała z niego próbkę genetyczną swoim wielofunkcyjnym skanerem.
- Mam kolejny pomysł dotyczący populacji Kuberian – rzekła. – Dobrze by było, żeby częsty kontakt z księgami tutejszych religii przynosił nieuleczalną bezpłodność. Ale nie od dzieciństwa, bo wtedy działa przymus. Od momentu, gdy młody osobnik zakocha się i stanie się aktywny seksualnie. Gdy ktoś w przerwach między randkami wertuje „święte pisma” naprawdę nie powinien się w tym ginącym świecie rozmnażać. Miejmy też nadzieję, że to wykluczy stopniowo tego typu geny.
- Czy to ma działać tylko podczas pierwszych randek? – zapytała Wadż.
- Nie, po prostu po pierwszej inicjacji seksualnej ci, którzy wertują księgę Ciepła i jej podobne z częstotliwością większą, niż raz w miesiącu, mają za sprawą zawartych we wszystkich wydaniach wirusach stać się całkowicie sterylni – ustaliła po namyśle dziewczyna. – Natomiast w Mahavidyalayach należy umieścić antywirusy, aby przypadłość nie dotknęła tutejszych filologów i biblioznawców. Większość z pewnością na to zasługuje, lecz ich i tak nie jest dużo, a zawsze można mieć nadzieję, że któryś w końcu zauważy destrukcyjną absurdalność podstaw tutejszych religii. A teraz wróćmy do clou naszego programu!