Dziś wyjątkowo piszę zbiorczą recenzję z dwóch weekendowych koncertów we wrocławskim NFM. Każdy z nich zasługiwał na osobne opisanie wrażeń, lecz mieliśmy w Polskim Stowarzyszeniu Racjonalistów Dni Darwina i musiałem przedsięwziąć pewne czasowe kompromisy. Aby się usprawiedliwić przed miłośnikami sztuki muzycznej dodam, że na Dniach Darwina poruszaliśmy też, jak miało to już miejsce wielokrotnie, temat estetyki ewolucyjnej. To nowe i bardzo intrygujące spojrzenie na świat sztuki. Wyrasta z pytania, czy pewne elementy naszego gustu i oczekiwań od sztuki nie są dziedziczne, czy nie wykuwały się powoli w ogniu ewolucyjnych przemian podobnie jak kształt naszych dłoni czy oczu? Jeśli estetyka ewolucyjna będzie się dobrze rozwijać, czego tej nowej nauce życzę z całego serca, to niebawem powstawać będą prace o Mozarcie pisanie nie tylko rękami muzykologów, historyków, filozofów czy poetów, ale również biologów. I wcale nie będzie chodziło o zdrowie wielkiego kompozytora, czy jego nawyki żywieniowe, albo o przyrodę, którą mógł podziwiać w Austrii drugiej połowy XVIII wieku, ale o taki a nie inny kształt jego muzyki i wyobraźni muzycznej.
A teraz wróćmy do piątku 14 lutego 2020 roku. Był to ważny dzień dla miłośników muzyki, bo po długim tourne w USA wrócili do swej siedziby Wrocławscy Filharmonicy. Wyjeżdżali w niesamowitej muzycznej formie, czego dowiódł wstrząsający koncert przedwyjazdowy. Wrócili w równie dobrej kondycji muzycznej, do tego z amerykańskim dyrygentem Kenem-Davidem Masurem. Maestro został niedawno mianowany dyrektorem muzycznym Milwaukee Symphony Orchestra, współpracował zaś ze wszystkimi niemal sławnymi amerykańskimi orkiestrami. Ken, wraz z żoną, jest także założycielem nowojorskiego Chelsea Music Festival. Zeszłoroczna edycja tego festiwalu łączyła muzykę Bacha z poezją i jazzem. Na potrzeby wykonań kantat Bacha przeplatanych dziełami współczesnych kompozytorów Ken-David Masur powołał festiwalową orkiestrę i chór. Chelsea Music Festival posiada nawet swoje wydawnictwo płytowe.
Ale wróćmy z najbardziej europejskiej metropolii USA do zwykłej Europy, czyli do Wrocławia. Koncert NFM Filharmonia Wrocławska był bardzo amerykański. Wszyscy zaprezentowani kompozytorzy byli Amerykanami, choć jeden z nich został obywatelem kraju Waszyngtona dopiero na krótko przed śmiercią.
Muzycy zaczęli od Intermezza z opery Vanessa op. 32 Samuela Barbera. To piękna kompozycja, niosąca w sobie nieprzeciętną dawkę pięknych melodii, jak na Barbera przystało, oraz intrygujący język muzyczny, będący swego rodzaju oczyszczoną wizją rdzennego romantyzmu z pewnymi elementami modernizmu, ale bez neoklasycyzmy czy webernizmu. Pierwsze takty uwertury skojarzyły mi się nieco z Deliusem, jeśli chodzi o malarskie, neoimpresjonistyczne, zestawienie barw orkiestrowych. To pewnie przypadkowa analogia, gdyż obaj kompozytorzy tworzyli swoje zupełnie indywidualne światy, podążając pod prąd modnych nurtów estetycznych swoich czasów. Orkiestra zagrała Barbara nasyconym, pewnym dźwiękiem, z dużą śpiewnością, zachowując jednak pewną linearną surowość charakterystyczną dla jego stylu. Była to świetna i inteligentna interpretacja.
Koncert fortepianowy F-dur George’a Gershwina to kolejne dla tego twórcy połączenie estetyki klasycznej z jazzowo – musicalową. Nie jest ono tak udane jak Błękitna Rapsodia, ale nadal ciekawe, gdyż Gershwin miał ewidentny talent, podziwiany nawet przez będącego daleko estetycznie od niego Schönberga. Do dyrygenta i orkiestry dołączył w tym momencie pianista Marcin Masecki, doświadczony w łączeniu estetyki jazzowej i klasycznej, więc idealny dla wykonania tego koncertu. A jednak nie wszystko było tym razem dobrze. Wydaje mi się, że koncert potrzebuje mocniejszej ręki niż nie grający niemal nigdy forte Masecki. Masur też nie zadbał o to, aby fortepian był choć trochę słyszalny w tutti. Poza dynamiką wszystko inne było znakomite, orkiestra zachwycała jazzowymi solówkami dęciaków, osiągała też wspaniały dźwięki kwintetu. Masecki grał z ogromną wyobraźnią i dużą wiedzą na temat jazzowych archetypów kryjących się u Gershwina. Artysta często dodaje od siebie wiele mikroiprowizacji, ale nie jestem w stanie ocenić, jak duży był jego własny wkład w tym wykonaniu. Na bis usłyszeliśmy improwizację na temat piosenki Gershwina, co od razu pokazywało, że fortepian w koncercie był jazzujący ale jednak nie w pełni jeszcze jazzowy.
Do drugiej części koncertu zasiadałem po przerwie z pewną obawą. Może jednak Masur ma problem z kontrolą dynamiki orkiestry? Przecież Wrocławscy Filharmonicy są już bardzo dobrzy w cieniowaniu dynamiki, po czym poznaje się dobre orkiestry. A w Gershwinie za dużo było momentów, w których widzieliśmy, że pianista gra coś szybko i intensywnie, a słychać było tylko orkiestrę… Czekała nas II Symfonia e-moll op. 27 Siergiusza Rachmaninowa. Późnoromantyczny fresk pełen przeplatających się planów dźwiękowych i nieco udziwnionej melodyki, aby “się nie powtarzać” po innych romantykach działąjących już od stulecia… Komplikacja melodyki w symfoniach Rachmaninowa jest dużo większa niż w jego przebojowych koncertach i trzeba wielu środków, aby zachować konieczną czytelność utworu. Czy warto? Rachmaninow jako kompozytor ma zarówno oddanych fanów, jak i osoby, które nienawidzą jego „wtórnej, eklektycznej i efekciarskiej estetyki”. Ja kiedyś należałem do ostrych krytyków twórczości Rosjanina, lecz mi przeszło. Często lubię słuchać Chopina (innym moim codziennym muzycznym doznaniem jest chóralny renesans). Gdy jednak orientuję się, że słucham danego preludium czy etiudy już piąty raz tego samego dnia, chętnie idę do Rachmaninowa, który w swoich dziełach czysto pianistycznych był jednym z najbardziej utalentowanych kontynuatorów Chopina. W symfoniach tego nie słychać, tam raczej Rachmaninow odbywa swoją własną, oderwaną od reszty muzycznego świata, podróż od romantyzmu do neoklasycyzmu.
Wbrew moim obawom interpretacja II Symfonii była znakomita. Smyczki urzekały intensywnym melancholijnym brzmieniem. Plany dźwiękowe były doskonale kontrolowane nie tylko pod względem barwowym, ale również dynamicznym. Muzycy, dyrygent i orkiestra, doskonale dawali sobie radę w późnoromantycznym labiryncie Rachmaninowa i odnaleźli w nim prawdziwe skarby. Miałem też wrażenie, że choć Rachmaninow pisał swoją symfonię jeszcze przed imigracją do USA (podobnie jak większość swoich dzieł), to już przeczuwał swój los. Nawet estetyka była w tej symfonii zderzeniem rosyjskiej wylewności z anglosaskim dystansem i oddaleniem. To była piękna interpretacja!
Sobotnie koncerty przeniosły nas do innego świata, a mianowicie do historycznie poinformowanego baroku. Przyjechał świetny i bardzo przeze mnie lubiany Dresdner Kammerchor ze swoim dyrygentem i założycielem Hansem-Christophem Rademannem. W lubieniu Dresdner Kammerchor nie jestem wyjątkowy, zespół zdobywa liczne nagrody i współpracuje z innymi liderami barokowego wykonawstwa. Z chórem przybyli świetni i znani dobrze wrocławianom soliści, część z nich wykuwała zresztą swe talenty we współpracy z chórem.
Mieliśmy zatem:
Isabel Schicketanz – sopran
Maria Stosiek – mezzosopran
Marie Henriette Reinhold – alt
Patrick Grahl – tenor
Tobias Berndt – baryton
Wszyscy śpiewali znakomicie, na doskonałym poziomie wokalnym, z ogromną wyobraźnią. Czasem wspomagali ich soliści z chóru i też było świetnie, znacznie lepiej nawet, niż gdy Gardiner powierzył solistom ze swojego legendarnego Monteverdi Choir role w Pasji Mateuszowej, która wieńczyła jedną z ostatnich Wratislavii Cantans.
Stronę instrumentalną zapewniła, jak zwykle gdy odwiedza nas Drezdeński Chór Kameralny, Wrocławska Orkiestra Kameralna.
Największą interpretacją koncertu okazał się Singet dem Herrn ein neues Lied – motet BWV 225 Jana Sebastiana Bacha. Chór, podzielony na dwa symetryczne zespoły, dokonywał prawdziwych cudów barwowych i przestrzennych. Wydzieleni z chóru soliści brzmieli wybornie. Była to rewelacyjna, jedna z najlepszych możliwych, interpretacja.
Niemal równie pięknie wykonane zostało Te Deum ZWV 146 Zelenki. Prawdopodobnie byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie straszna część publiczności, która klaskała po każdym drobnym ogniwie utworu. Gdy dyrygent i muzycy zaczęli walczyć z tym procederem, niektórzy klaskali już chyba złośliwie, jakby postanowili sobie, że wiedzą lepiej niż muzycy, że trzeba klaskać. Skandalicznie zachowywały się głównie starsze osoby, które po latach zupełnie innych doświadczeń zostały zapewne skierowane na koncert przez jakichś animatorów kultury, czy nie wiem kogo. Nigdy nie spotkałem się z tak nieprzyjemnym zachowaniem ze strony młodych, odkrywających dopiero muzykę melomanów. Tu też się często zdarzają bezsensowne oklaski, ale taka publiczność zazwyczaj w miarę szybko orientuje się, że robi coś nie tak i po utworze złożonym z kilkunastu krótkich części najczęściej przestaje klaskać po paru próbach. Tym razem autentycznie jacyś siwi panowie i panie spod znaku „ja wiem lepiej” uznali, że będą klaskać, bo wiedzą lepiej niż muzycy i zdecydowana większość publiczności, że klaskanie jest świetne. Na szczęście w Magnifikacie Bacha w drugiej części koncertu wyraźnie złośliwe „klap, klap” rozległo się tylko raz, ale i muzycy dokładali wszelkich starań, aby jak najbardziej zatrzeć jakiekolwiek pauzy między ogniwami cyklu.
Tak nieprzyjemna publiczność wpłynęła trochę na wykonanie Te Deum, ale i tak było świetnie. Po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że Zelenka to twórca pierwszej wielkości, choć porównania z Bachem nie zawsze mają sens. Rzeczywiście część utworów Czecha ma w sobie coś bachowskiego. Ale jest wiele takich, gdzie Zelenka, jak Handel czy Telemann jest znacznie bardziej nowoczesny od Lipskiego Kantora, którego siłą było także spojrzenie w przeszłość i nie uleganie powszechnym nawet modom.
Magnificat Bacha to utwór wyjątkowy w spuściźnie kompozytora. Podobnie jak Msza h-moll i świeckie kantaty dla władców Polski i Saksonii jest to muzyka ekstrawertyczna, olśniewająca operową niemal wirtuozerią. Mimo i tu Bach pamięta o przeszłości i gdzie może składa hołdy wczesnobarokowej, a nawet renesansowej wielogłosowości. Możemy być jednak pewni, że Bach, gdyby chciał, stworzyłby ultramodną operę. Wygląda na to, że nie chciał. Że był pewien swojej stylistyki, odrzucanej przez wielu jako „niemodna”. Zresztą i Handel i Vivaldi, bardziej od Bacha nowocześni pod wieloma względami, załapali się niestety na zjawisko uciekającej mody.
W Magnifikacie Rademann zdecydował się na stosunkowo umiarkowane tempa. Solowe partie śpiewacy wykonali bardzo dobrze. Chór troszkę mnie zawiódł. Skoro Rademann nie zdecydował się na szaleńcze tempa Gardinera czy McCreesha w tym utworze, tempa zamieniające Magnificat w jakiś neopogański rytuał płodności i przypominające nam, że kult maryjny bazuje na dawniejszych, politeistycznych kultach bogiń, oczekiwałem, że będzie więcej smaczków, detali, współbrzmień, mikrostruktur. Tymczasem nie. Ze strony chóru było to solidne wykonanie, ale nie tak zachwycające, jak interpretacje poprzednich dwóch utworów. Orkiestra sprawowała się dobrze, warto pochwalić gorąco solistów z zespołu, zwłaszcza oboistę i wiolonczelistę, szefa artystycznego zespołu, wspieranego doskonale przez kontrabas.