W I części materiału poświeconego przywracaniu religii miejsca w polityce i życiu publicznym zwrócono uwagę na kilka tylko przykładów z ostatnich lat gdzie wejście – ponowne, po dekadach nieobecności (czy raczej – hibernacji) – wierzeń i namiętności religijnych do sfery publicznej, do polityki, do codziennej kultury spowodowało regres, cofnięcie, degradację zdobyczy jednostki w zakresie najszerzej pojmowanych wolności obywatelskich. I teraz źródłem opresji nie jest to co do tej pory zwano „państwem”, ale to co dotychczas uznawano za „społeczeństwo” (czy jego coraz liczniejsze kręgi lub raczej: wspólnoty). Jest to tym bardziej zaskakujące, iż wiele liberalnych kręgów uważało (i w tej mierze indoktrynowało opinię publiczną), że po upadku tzw. komunizmu w skali świata w sferze wolności obywatelskich, pluralizmu, swobody i ekspresji myśli człowieka (podążających – podobno – zawsze „ku wolności”) może być tylko lepiej.
Powrót samej religii jako takiej do sfery publicznej jest moim zdaniem nie tyle nawet niebezpiecznym, gdyż wprowadza namiętności, afekty, irracjonalizm i mistyczną symbolikę będące czysto subiektywnym spojrzeniem do tej dziedziny życia, co przedsięwzięciem – ze względu na fakt, iż gdy mamy już do czynienia ze zbiorowymi emocjami, pasjami, żarem uczuć wtedy ich siła rażenia jest powielekroć pomnożona – groźnym, toksycznym, ze wszech miar szkodliwym. Widać to wyraźnie na przykładach ze świata islamu, gdzie radykałowie islamistyczni pobudzeni żarem religijnym dokonują masowych aktów terroru. Ale i fanatyczni wyznawcy hinduizm nie są wcale w tej mierze lepsi od nich (może tylko są mniej medialni), amerykańscy born again Christian – podobnie (m.in. zamachy na kliniki dokonujące przerywania ciąży) czy religianci katoliccy w Polsce (retoryka opresji, brutalne ataki słowne na Innego itd.).
Nikt nie rodzi się z uczuciem
nienawiści do drugiej osoby
za kolor skóry, pochodzenie czy religię
Nelson MANDELA
Realizowana od kilku dekad przez określone środowiska naukowe, przede wszystkim przez historyków (zwanych tzw. „nową generacją”), polityczne, kulturowe – a przy okazji przez gremia religijno-fundamentalistyczne – ostra krytyka Oświecenia łącznie z całym jego dorobkiem teoretycznym jak i praktycznym sprowadziła się do minimalizowania i deprecjacji roli rozumu w procesach poznania rzeczywistości. Owi historycy to głównie Francuzi: Raymond Aron, Alain Besançon, François Furet, Patrick Gueniffey, Fredric Rouvillois.
Krytykując Oświecenie i Rewolucję Francuską wspomniane środowiska zapominały jednak o falach niebywałej przemocy i ludobójstwa jakie przyniosły Europie okresy poprzedzające te wydarzenia: Reformacja, epoka wojen religijnych, a wcześniej – Średniowiecze i krucjaty krzyżowe. Warto przypomnieć, że to Anglia wraz z reformą Henryka VIII została na dekady państwem w zasadzie teokratycznym (gdzie król stał się powieleniem papieża czy orientalnego satrapy skupiającego w swych rękach władzę świecką i duchową). Mocarstwa europejskie walczące o dominację polityczną (a z nią związane korzyści ekonomiczne) na Starym Kontynencie (Hiszpania, Francja, Szwecja czy Anglia, nawet I RP realizująca polski marsz na Wschód pod rzymskim krzyżem i chorągwiami z jezuitami u boku – kontr-reformacja) podpierały swe dążenia zawsze religią i instytucjami z nią związanymi. Przemoc i zniszczenia jakie towarzyszyły podbojom szwedzkim czy zagonom lisowczyków (od północnej Rosji aż po Węgry i Austrię i Mołdawię) czyniono zawsze w imię wiary religijnej. Tak uważa słusznie Bassam Tibi, znawca islamu i religioznawca niemiecki syryjskiego pochodzenia ([w]: Fundamentalizm religijny). To owe dekady położyły podwaliny pod masakry czynione w latach Rewolucji: Francuskiej i Rosyjskiej. Ludobójstwo nowoczesnych czasów miało swe korzenie w wiekach minionych (bliskich i dalekich). Mniemać można, że to właśnie chrześcijaństwo zaszczepiło w kulturze europejskiej wirusa agresji i zniszczenia uzasadnianych religijnie. Bo to są także – a może przede wszystkim – tzw. „korzenie” chrześcijańskie Europy sięgające do pokładów nienawiści na tle religijnym wyrosłych z agresywnego mesjanizmu realizowanego przez wyznawców Jezusa.
Wszędzie i zawsze religia chrześcijańska, nie tylko w przypomnianych wcześniej wydarzeniach, była wykorzystywana w politycznych i imperialnych celach, a narzędziem do ich osiągania była zawsze przemoc i prześladowania Innego.
To samo – choć w mniejszym stopniu – mamy w dziejach islamu (kalifat, w swych różnych formach czy system wilajetów w osmańskiej Turcji) czy judaizmu (wystarczy sięgnąć do opisów masakr i przemocy stosowanej przez Izraelitów podczas podboju Kanaanu czy później, w trakcie funkcjonowania teokracji mozaistycznej królów Salomona czy Dawida znajdujących się w Starym Testamencie). Ale dopiero ideologia ajatollaha Chomeiniego – tzw. wilaja faqih (czyli prymat duchowieństwa w życiu społecznym, publicznym, a przede wszystkim – w polityce nad ludźmi świeckimi) – w zdecydowany sposób uprawomocniał w islamie religijny fundamentalizm i integryzm, nazywane dziś islamizmem ([za]: Bassam Tibi, Fundamentalizm religijny). Wcześniejsze próby wahhabitów w tej mierze, ze względu na marginalność (przede wszystkim – ekonomiczną) rodziny Saudów, były przedsięwzięciami czysto lokalnymi, saudyjskimi. Dopiero strumienie petrodolarów oraz poparcie Zachodu pomogły tej fanatycznej i purytańskiej wersji islamu osiągnąć wymiar globalny.
Tym samym więc – biorąc pod uwagę znaczenie osoby Chomeiniego w tych procesach – religia staje się jedynym wyznacznikiem życia codziennego obywateli co w praktyce monoteistycznej religii (jaką jest islam, ale trzeba tu podkreślać zawsze genetyczne podobieństwa pochodzenia judaizmu, chrześcijaństwa i islamu albowiem źródła ich fundamentalizmów i fanatyzmu wyznawców są tożsame) przekłada się na totalitaryzm, prześladowanie Innego i brak pluralizmu.
Za tym szyickim przywódcą religijnym (choć reprezentującym mniejszość wśród wyznawców Proroka Mahometa), jak dziś doskonale widać, poszła większość: fundamentalizm religijny, islamizm – czyli upolityczniona religia oraz radykalni mułłowie głoszący dżihad – stały się wizytówką religii muzułmańskiej od Maroka po Indonezję, od Bośni i Sandżaku po Paryż, Berlin i Londyn, od Mauretanii i Mali po Tadżykistan i Kaukaz.
Warto jest przypomnieć również, iż niekonsekwentne, utylitarnie politycznie zorientowane działania ludzi Zachodu wspierały wielokrotnie rozwój i rozprzestrzenianie się purytańskich i ortodoksyjnych – czyli a priori anty-modernistycznych i anty-zachodnich – idei w islamie. Takim fenomenem, długo ukrywanym przed światową opinią publiczną, było szerzenie za wiedzą i zgodą Stanów Zjednoczonych saudyjskiego wahhabizmu czy islamizmu rodem z Pakistanu. Wahhabizm, ta skrajna w swej ortodoksji odmiana islamu przekształcona została od początku lat 80-tych XX wieku w dominującą i wiodącą w świecie islamu ideologię. Saudowie, dzięki swym petrodolarom i politycznemu wsparciu części elit politycznych USA, utworzyli na świecie ponad 200 islamistycznych szkół wyższych, ponad 200 centrów religijnych tej doktryny, zbudowali prawie 2000 meczetów i otworzyli ponad 2500 szkół koranicznych. Rozdano też – za darmo – prawie 150 milionów egzemplarzy Koranu. Jest to – podobnie jak w przypadku Pakistanu i tamtejszego eksportu islamizmu a’la taliban – z jednej strony przykład ofensywy na wskroś tradycyjnej, ortodoksyjnej i super-konserwatywnej, a przede wszystkim – totalitarnej w swoim wymiarze, odmiany religii Mahometa stanowiącej bardzo poważne zagrożenie dla całego świata postępu i modernizmu, a z drugiej – to wizja jak upolityczniona do granic możliwości religia może wpływać na życie codzienne obywateli. Trzeci aspekt tej sprawy ukazuje hipokryzję i brak perspektywicznego myślenia znacznej części elit zachodnich, traktujących zbyt dosłownie pojęcie tolerancji i politycznej poprawności.
Media głównego nurtu mają także swój udział w promocji symboli religijnych, przywódców wspólnot religijnych czy kultywowaniu zainteresowania mistyką, ezoteryką, transcendencją, millenaryzmem etc. Ciągła prezentacja – w różnych kontekstach (brakowało jedynie racjonalnego dyskursu z owymi przywódcami) –charyzmatycznych i nastawionych mistycznie leaderów wielkich religii: papieża Jana Pawła II, ajatollaha Chomeiniego czy Dalajlamy, określało na dobre atmosferę dyskursu publicznego i społeczne zainteresowania. Antynomia medialna owych postaci – dobry Jan Paweł II, zły Chomeini, układny i pokorny Tenzing Gyaco – nie sprzyjała nigdy racjonalnym dysputom i ocenom (wszystko odbywało się w projekcji fenomenu, objawienia, wyjątkowości). Bo czy dyskurs np. z Dalajlamą zahaczył kiedykolwiek o problemy życia społecznego w Tybecie przed aneksją tej teokracji przez Ludowe Chiny ? Jak głoszona pokora i układność, humanistyczna i pro-osobowa opcja (jak dziś prezentują media w odniesieniu do buddyzmu w wersji lamaistowskiej – panującej w Tybecie) egzemplifikowała się w ówcześnie królujących stosunkach społecznych na Dachu Świata ?
Te pytania nie są w żadnym stopniu czy w formie pochwałą bądź obroną chińskiej obecności w Tybecie i agresji Hanów wobec miejscowej ludności. To tak jakby skonfrontować dwa schlagworty, często nadużywane bezrefleksyjnie wobec myśli i nauk Jana Pawła II: jeden mówiący, iż to człowiek jest drogą Kościoła, a drugi o tym, że śmierć boga w sercu i życiu człowieka jest śmiercią tego człowieka. Przy jednoczesnych zapewnieniach o humanistycznym, godnościowym i wielowymiarowym obrazie człowieka wydźwięk obu tych myśli jest wyraźnie sprzeczny.
Odpowiedzią na prezentowane dylematy i próby ponownego wprzęgnięcia religii w świat polityki oraz najszerzej rozumiane sprawy publiczne jest myśl jednego z twórców amerykańskiej Deklaracji Niepodległości, Thomasa Paine’a: „Tak jak w monarchii absolutnej król jest prawem, tak w kraju wolnym jedynie prawo powinno być królem, nikt i nic innego” ([za]: Al Gore, Zamach na rozum). Oczywiście prawo w żaden sposób nie uzasadnione jakimikolwiek wierzeniami religijnymi, jedynie rozumem i poczuciem odpowiedzialności za wszystkich członków wspólnoty. Bo nie może być tak, iż za formalnym rządem wybranym z woli obywateli zasiada na tronie niewidzialny inny rząd nie poczuwający się do żadnej lojalności wobec prawa stanowionego, a mający na celu jedynie swoje, partykularne, korporacyjne i wąsko-wspólnotowe względy.
Dysputa o pustym miejscu władzy (Claude Leforte), braku duchowości (Marcel Gauchet), polityce po śmierci Boga (Agnes Heller) czy słabym mesjanizmie demokracji współczesnej (Jacques Derrida) świadczy o narastających napięciach między laickością i świeckim wymiarem polityki – jako określonej sztuki aktywności człowieka – a religijnymi i transcendentalnymi tendencjami w konserwatywnej i tradycjonalistycznie nastawionej części społeczności. To egzemplifikacja odwiecznego podziału świata, świata myśli i filozofii, na postęp i tradycję, na wolność i zniewolenie, samodzielność i poddaństwo.
Krytykujący Rewolucję Francuską i Oświecenie jednocześnie atakują (a może przede wszystkim) także podstawy filozofii kartezjańskiej, stawiającej zasadnicze dylematy racjonalizmu z których wywiedziona zostaje ta rzeczywistość, którą zwiemy nowoczesnością, modernizmem, demokracją. To zaprzeczenie całego dorobku cywilizacji zachodniej poczynając od XVI wieku, epok desakralizacji przestrzeni publicznej i dyskursu politycznego. To negacja rudymentów współczesnej kultury Zachodu. Przed takim kierunkiem rozwoju trzeba się zdecydowanie bronić. I do tego winno służyć agnostycznie skonstruowane prawo.
Postmodernizm zaprzeczający jakiemukolwiek uniwersalizmowi (oskarżając go o podważanie pluralizmu i koneksje z totalitaryzmem) tworzy hybrydę pluralizmu i wielości. Takie podejście do problemu sprzyja siłom ciemnym, mrocznym, demonicznym, wstecznym, a w efekcie groźnym cywilizacyjnie i kulturowo. Nie jest to „etyczna nieporadność” – jak uważa Johann B. Metz, teolog i filozof niemiecki; to świadoma lub nie – trudno zawyrokować, próba zatrzymania i odwrócenia biegu dziejów oraz myśli ludzkiej. Choć warto pamiętać, że pewien klasyk marksizmu uważał, iż użyteczni idioci sami założą sobie szubieniczną pętlę na szyję (w tym miejscu można ową parafrazę zasadnie przytaczać). To przyczynek do zbliżania się nowego Średniowiecza.
Religie – zwłaszcza te monoteistyczne – niosą w sobie niesłychanie wiele pamięci o cierpieniach Innego, o deptaniu godności drugiego człowieka, o ludobójstwie i nieszczęściach milionów ludzi w historii. Winne być więc trzymane przez system prawny „na krótkiej smyczy” z dala od polityki. Bo to mieszanka wybuchowa i dająca dramatyczne efekty.
Na koniec trzeba postawić dwa dylematy. Oto Dubravka Ugresić, chorwacka powieściopisarka i scenarzystka w ostatnim swoim eseju ([w]: Apokalipsa czyli dno demokracji – GAZETA WYBORCZA z dn. 8-9.11.20-14) podaje przykład dramatycznego zwrotu jaki dokonał się w kulturze europejskiej (tu – na Bałkanach w przestrzeni post-jugosławiańskiej, ale jest on symptomatyczny i uniwersalny) w ostatnich dekadach: „pewna staruszka w Sarajewie każdego roku w rocznicę śmierci marszałka J.B.Tito zapala świeczkę za jego duszę. Otóż jest przekonana, iż Tito przyczynił się do emancypacji kobiet w Jugosławii, bo zdjął muzułmankom hidżaby. Jej prawnuczka nosi hidżab i ma pretensje do prababki o jej wyemancypowaną przeszłość”. Więc dylemat numer 1 brzmi – czy komunizm niósł tylko i wyłącznie ze sobą rozwiązania negatywne i był absolutną wersją piekła, zła i biblijnej apokalipsy jaka spotkać mogła ludzkość ? I drugi, brzmiący następująco: czy tolerancja, szacunek dla odmienności kulturowej, admiracja pluralizmu oraz wolności obywatelskich (jak chcą skrajni liberałowie) są bezgraniczne i winne być podawane jako bez przymiotnikowy i prawnie niczym nieograniczony aksjomat ? I kiedy (oraz jak) winno w tym przedmiocie wkraczać prawo.
Bo przecież już Voltaire uważał słusznie, że „nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji”.
Furet i Aron? Bez jaj oni nie lubili jakobinów tylko a ci z kolej to nie rewolucja francuska lecz jej skrajność zresztą religiancka skrajność. To zwykli liberałowie nie jakieś konserwy
F i A są spoko. Nie lubili zsrr i Sartre’a ale oświecenie doceniali
Całościowo rewolucje francuską krytykowali zupełnie inni autorzy Np Pierre Gaxotte