Rinaldo Alessandrini to żywa legenda muzyki dawnej. Pamiętam tysiące dysput z przyjaciółmi, które prowadziłem wiele lat temu, gdy Alessandrini wraz ze swym Concerto Italiano redefiniował sposób rekonstruowania muzyki barokowej na płytach nieodżałowanej wytwórni Opus 111 prowadzonej w Paryżu przez znakomitą Polkę – dźwiękowca, Jolantę Skurę. Nie od razu uwierzyłem w tak barwnego i pastelowego Monteverdiego czy Marenzio. Ale czułem, że dzieje się coś ważnego w świecie muzyki i w końcu Alessandrini nauczył mnie (jako słuchacza) wielu ważnych rzeczy o muzyce barokowej, zwłaszcza tej włoskiej.
Inny temat to Alessandrini grający na instrumencie – klawesynie lub organach. Oznaczało to dla mnie znów setki rozmów z kolegami – melomanami, radość, że ktoś tak wspaniale gra Frescobaldiego i że pokazuje, że Frescobaldi bynajmniej nie był samotnych wilkiem ze swoją grą na klawesynie.
Czwarty dzień Akademii Vivaldiowskiej i czwarty dzień marca 2018 pokazał nam wszystkim, że magia Alessandriniego nadal działa wyśmienicie, pomimo tego, że włoski artysta wyznał wczoraj iż nudzi się słuchając muzyki barokowej (ale uwielbia ją grać). Coraz bardziej sądzę, że znudzenie Alessandriniego nie wynika z tego, że wciąż zawodowo przebywa w krainie baroku i w wolnych chwilach chce się z niej wyrwać (słuchając Bouleza, Adesa, Griseya i może nawet Mykietyna i Pendereckiego?), ale z tego, że niewielu dyrygentów jest w stanie choćby zbliżyć się do jego wizji muzyki sprzed 300 – 400 lat.
W Narodowym Forum Muzyki wysłuchaliśmy arcydzieła muzyki operowej, czyli l’Olimpiade Antonia Vivaldiego. To doskonała, rewelacyjna muzyka z tej samej półki artystycznej wielkości co opery Händla (ja chyba nawet wolę w operze Vivaldiego!) i – poza epokowo – równa znaczeniem z operami Mozarta, Wagnera czy Verdiego.
Przed Rinaldo Alessandrinim stanęli, obok znakomitych śpiewaków, Wrocławska Orkiestra Barokowa i uczestnicy kursu orkiestrowego związanego z Akademią Vivaldiowską. Od kiedy pamiętam, WOB gra świetnie, ale to, co stało się z nimi pod przewodnictwem Alessandriniego jest zupełnie niesamowite! Wrocławscy barokowcy tym występem wpisali się w tradycję najlepszych wykonań l’Olimpiade i to mimo uzupełnienia ich szeregów o uczestników kursów, którzy siłą rzeczy powinni mieć drobne choć problemy ze zgraniem się z resztą zespołu. Nie mieli. Na przerwie zagadnął nas Tomáš Král, kreujący swym sławnym i nagradzanym niejednokrotnie barytonem rolę króla Klistenesa i zapytał nas o wrażenia, jakby sam nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje wokół niego na scenie. Oczywiście powinienem był odpowiedzieć jak surowy prokurator: „Cóż, pierwsza połowa była intrygująca, ale proces jeszcze trwa, kto wie, co się może zdarzyć w drugiej? Może pękną z hukiem struny klawesynu, albo śpiewacy zapomną tekstu?” . Ale tak tak nie odpowiedziałem… Byłem po prostu całkowicie rozbrojony wybitnym poziomem wykonawczym artystów. Z tego oszołomienia zresztą nie zauważyłem kolejki za kawą, winem i herbatą, w której stał Tomáš Král wyrażając w ten sposób zapewne swój hiper-demokratyzm, bo przecież powinien był pójść do specjalnego pomieszczenia artystów, gdzie bez kolejki wielcy wykonawcy powinni w przerwie zażywać wszelkich niezbędnych luksusów.
Rinaldo Alessandrini / fot. archiwum artysty
Wysłuchanie tak świetnej interpretacji Vivaldiego na żywo (a niewiele mam równie dobrych na płytach, nawet z samym Alessandrinim!) pomogło mi też lepiej zrozumieć barok. Chodzi o libretta oper. Zazwyczaj mam wrażenie jakiegoś erotyczno – lirycznego kłębowiska, gdzie wszyscy kochają się we wszystkich, w tym połowa bohaterów kocha się omyłkowo i udaje kogoś innego, często przeciwnej płci. Pamiętam moje zwątpienie, gdy ceniony przeze mnie krytyk muzyczny oznajmił, iż „ta opera Händla ma wyjątkowe, rewelacyjne, wierne historycznie i realistycznie libretto”. Natychmiast się rzuciłem na owo dzieło i po godzinie zorientowałem się, że chodzi znowu o kłębowisko, gdzie każdy kocha się w każdym i często nabiera się na fałszywą tożsamość obiektu westchnień. Jednak NFM postanowił maksymalnie przybliżyć słuchaczom barokową operę. Recytatywy (poza finałem) zostały zastąpione wprowadzeniami słownymi, do wszystkich arii na ekranach wyświetlane były słowa w całkiem niezłym tłumaczeniu. Dodatkowo w wokółfestiwalowej prasie NFM pojawiła się sugestia o potrzebnie przestawienia się na estetykę rozumienia barokowego, że te libretta, te kłębowiska, są często wspaniałe, tylko trzeba je zrozumieć. I jakieś kilka dni temu uderzyłem się w czoło wspominając moją żarliwą obronę kina indyjskiego. To też jest inna estetyka, też liryczne relacje bohaterów są istotne dla budowania ekspresji. Też ważne są afekty, czyli po indyjsku „rasy”. Na l’Olimpiade uprzedzenia wobec kłębowiska libretta niemal u mnie wygrały. Po półgodzinie już chciałem się poddać. „Muzyka jest wspaniała, interpretacja genialna, ale nie mam pojęcia dlaczego wszyscy tu mówią o jakichś miłościach i omyłkach” – myślałem sobie zgorzkniale. I nagle jakiś trybik zaskoczył w odpowiednie miejsce w moim umyśle i zacząłem się świetnie bawić (a może raczej pogrążać w katharsis – opera to przecież teatr i to ważniejszego nurtu niż ten mówiony) również za sprawą libretta.
Wrocławska Orkiestra Barokowa poszerzona o uczestników kursu grała dynamicznie, barwnie, żywo, sugestywnie, ukazując wyłaniające się w niektórych ariach plany i przestrzenie. Słychać było lekkość, swobodę i zrozumienie idiomu stylistycznego wielkiego Wenecjanina. Była to gra na najwyższym światowym poziomie, stawiająca wrocławskich barokowców wśród najbardziej cenionych barokowych orkiestr. Rinaldo Alessandrini dyrygował swobodnymi ruchami, poruszając się miękko po swej dyrygenckiej strefie, schylając się do ziemi i wskazując na zmiany muzycznej narracji szerokimi gestami ramion.
Śpiewacy stworzyli doskonały zespół bohaterów. Wszyscy śpiewali bezbłędnie i wyraziście. Może jeden czy dwa głosy były troszkę za ciche jak na tak wielką salę, ale nie była to duża niedogodność i naprawiała ją finezja wszystkich śpiewaków w ożywianiu na naszych oczach arcydzieła Vivaldiego.
Moje zachwyty zacznę od bohaterów drugoplanowych, które pokazują nieoczekiwaną głębię libretta i niebanalność tej opery również od strony tekstowej. Nieliczne arie Amintasa, przyjaciela i opiekuna głównego bohatera opery – Licidy, należą z pewnością do najwspanialszych w dziejach opery. Obserwując zmagania bohaterów Olimpiady Amintas komentuje filozoficznie rolę emocji i losu w naszym życiu. Odwołuje się do metaforyki morza, zaś Vivaldi nadał tym bardzo udanym poetyckim filozofiom muzykę wzburzoną i genialną, dziejącą się na wielu planach, porywającą i po prostu bezbrzeżnie piękną. Sopranistka Heidi Maria Taubert, która zastąpiła Isabel Schickentanz znalazła się w tej roli znakomicie. Bardzo pięknie odśpiewała falujące, morskie ozdobniki, nie wahając się cieniowiać swojego głosu, nadawać mu rozmaitych barw. Jedyne zastrzeżenie to wolumen głosu, przydałby się nieco potężniejszy atak na dźwięk.
Inna niezwykle ważną postacią drugoplanową jest w Olimpiadzie herold – posłaniec Alcandro. Można powiedzieć, że librecisto Metastasio i kompozytor Vivaldi sięgnęli z tą postacią do samych źródeł teatru, tak jak wieki później uczynił to Jerzy Grotowski (ale w niszowym teatrze mówionym, nie głównonurtowym, czyli śpiewanym). Początki tragedii (gdzie chóry i melorecytacje były niezbędne), to między innymi postać posłańca, który opowiada o zdarzeniach, wprowadza do akcji narrację i który zanosi wyroki władców oraz losu, a czasem nawet odnosi się do nich, co u istoty będącej niejako archetypicznym wcieleniem obiektywizmu tym bardziej wzrusza (jest u Vivaldiego taka właśnie aria Alcandro!). Rafał Pawnuk zrealizował tę rolę znakomicie. Odniosłem wrażenie, że wczuł się on w rolę posłańca – herolda bardzo mądrze, widząc archetypiczność tej postaci i tą grę między obiektywizmem, a chęcią „przebicia ściany” bezlitosnego losu i nieczułych praw.
Głównymi bohaterami dramatu, który jednak kończy się dobrze, są przyjaciele Licida i Megakles. Podczas Olimpiady Licida prosi Megaklesa, aby zawalczył o laur w jego imieniu. Niestety, okazuje się, że dodatkową nagrodą jest ręka królewny Aristei, o czym Megakles nie wie, zaś Licida nie wie, że przyjaciel Megakles pokochał Aristeję głęboko i na zawsze, ze wzajemnością zresztą. Koniec końców okazuje się, że Licida jest bratem Aistei, zaś wrócić ma do dawnej ukochanej Argene. Król Klistenes musi jednak złożyć Licidę w ofierze Jowiszowi, nawet po tym, gdy dowiedział się że ów jest jego synem. Na szczęście kończy się jego władanie nad Igrzyskami Olimpijskimi i może zostawić decyzję zgromadzonemu ludowi. Ten ułaskawia oszusta Licidę aby niesprawiedliwie nie ranić jego ojca.
Megaklesa śpiewała pięknym, lśniącym sopranem Joanna Radziszewska. Artystka znakomicie ukazała wierność i czułość tej postaci. Kontrastem dla niej był Licida śpiewany altem przez Sophie Rennert. Ta rola nie była liryczna i elegijna, ale pełna emocji i wzburzenia. Sophie Rennert nadała Licidzie wiele życia, śmiałości, witalności i młodości. Byłem jej też wdzięczny za włożenie spodni, bowiem początkowo piękna suknia jego przyjaciela była dla mnie myląca. Oczywiście barokowa sztuka opery nie była dosłowna. Silny pan nie miał dudnić potężnym basem, ale miał być „silny muzycznie”, zaś im wyższy głos, tym bardziej może być nośny i zwinny. W baroku występowali często kastraci, zaś siła ich wysokich głosów była jeszcze większa niż u śpiewaczek, z uwagi na większe płuca etc.
Argene została ukazana przez mezzosopranistkę Marketę Cukrovą. Śpiewaczka bardzo pięknie ukazała liryzm i smutek złamanej i odrzuconej księżniczki. Głos Markety brzmiał najbardziej romantycznie i bardzo to pasowało do charakteru odtwarzanej przez nią postaci. Główny obiekt pożądania w Olimpiadzie, czyli córka króla Klistenesa Aristea przedstawiona została mocnym altem Wandy Franek. Śpiewaczka miała czasem lekki problem z nasyceniem barwowym głosu, natomiast zupełnie zachwyciła mnie jej precyzja agogiczna. Dawno już nie słyszałem, aby śpiewak szedł tak bezbłędnie z „oddechem orkiestry”. A przecież Vivaldi to mistrz złożonych fraz… Tomas Kral, jako król Klistenes, ukazał nam władcę potężnego, ale wrażliwego. Osobę, która jednak przestrzega praw ponad swoimi emocjami. Swoją rolą Kral pokazał nam tok myślenia Metastasia i Vivaldiego – Klistenes był u nich odpowiednikiem władcy z antycznych tragedii, gdzie nie wolno sprzeciwić się woli praw i bogów, nawet jeśli niszczy się tym samego siebie. Wcześniej Klistenes został zmuszony przez wyrocznię do pozbycia się syna, którego uratował na przekór losowi Alcandro i który powrócił w postaci Licida. No cóż – jak widać gdy się zrozumie barokową operę, przestaje być tylko erotyczno – lirycznym kłębowiskiem. Rola Klistenesa jest kluczowa dla całej Olimpiady, na niej zasadza się głębsza, bardziej filozoficzna warstwa dramatyzmu, zaś Tomas Kraj ze swym wspaniałym głosem to wszystko wiedział i dał temu znakomicie wyraz!
Podsumowując, była to wspaniała historyczna chwila w NFM i we wrocławskim życiu muzycznym. Piękne arcydzieło Vivaldiego z Alessandrinim, jednym z twórców wykonawstwa muzyki barokowej jakie znamy i Wrocławska Orkiestra Barokowa grająca na najdoskonalszym światowym poziomie. Obok tego znakomici śpiewacy, rozumiejący barok nie tylko technicznie ale też intelektualnie. Non plus ultra.