Aby zminimalizować przedłużoną niedołężność starości, powinniśmy być zaprojektowani tak, by umierać nagle i bezboleśnie w jakimś losowo dobranym momencie między wiekiem 85 a 90 lat. To mogłoby nam pomóc w zamianie celu „życia tak długo, jak to możliwe”, na „życie tak dobrze jak to możliwe”.
Życie jest pełne nieszczęścia, samotności i cierpienia –
i kończy się stanowczo zbyt szybko.
(Woody Allen)
Każdy kto przeszedł mękę patrzenia na powolne umieranie starego rodzica wie, że to nie jest żaden sposób na zakończenie życia. Biorąc pod uwagę, że śmierć jest (nadal) nieunikniona, co wolałbyś w ostatnich miesiącach swojego życia: zostać trafionym przez piorun zanim zaczynasz tracić władze umysłowe, czy też nieskończenie długi okres schyłku, podczas którego stopniowo staniesz się niezdolny do wykonywania prostych czynności, do uczestniczenia w rozmowach lub podejmowania decyzji? Niemal wszyscy, z którymi rozmawiałem, stanowczo wolą opcję nagłej śmierci, ale piorun niemal nigdy nie uderza, a wielu myślących ludzi ma rozsądny niesmak wobec jakichkolwiek zaaranżowanych odejść – samobójstwa czy eutanazji – które z konieczności pociągają podejmowanie decyzji przez nich samych lub innych ludzi. Dlaczego? Gdziekolwiek podejmuje się takie decyzje o jakości życia, o stopniu upośledzenia lub cierpienia, tam powstają nieuniknienie możliwości wślizgnięcia się niepożądanych motywów: chciwość lub niecierpliwość, lub – ze strony wkrótce nieżywego – poczucie winy za zbyt długie pozostawanie przy życiu.
Każda praktyka, która staje się powszechna i społecznie akceptowana, pociągnie za sobą, jak się można obawiać, nieoparte naciski ku złego rodzaju zbytniej samoświadomości. Jak zażartował kiedyś filozof Kurt Baier naśladując Sokratesa: „Niezbadane życie nie jest warte życia, ale nadmiernie zbadanym także nie warto się chwalić”. Nie chcemy skończyć naszych dni zastanawiając się, czy wszyscy wokół zerkają na zegarki i porównują nasze pozostałe władze umysłowe do jakiegoś cichego, ale aż nazbyt obecnego progu. Przyznanie, że już nie idzie się „w krok” na różnych boiskach życia jest wystarczająco niemiłe bez konieczności rozważania jak wpływa to na końcowy wynik wielkiej księgi rachunkowej własnego życia.
Czyż nie byłoby więc lepiej, by decyzja i towarzyszący jej obowiązek rozsądnego osądu, nie spoczywały w rękach nikogo innego – rodziny, przyjaciół, „społeczeństwa” – ani we własnych. Jak można to osiągnąć? Jak moglibyśmy zorganizować uderzenia piorunów bez ludzkiej interwencji i bez chaosu? Przez zaprojektowanie i zainstalowanie w każdym człowieku solidnego systemu apoptozy całego ciała. Apoptoza jest zaprogramowaną śmiercią komórki. Jak pisze Wikipedia:
Apoptoza jest procesem umyślnej rezygnacji z życia przez komórkę w organizmie wielokomórkowym. Jest to jeden z głównych typów zaprogramowanej śmierci komórki i wymaga zsynchronizowanej serii zdarzeń biochemicznych prowadzących do charakterystycznej morfologii i śmierci. Proces apoptotyczny dokonuje się w taki sposób, by bezpiecznie pozbyć się martwych komórek i fragmentów.
W odróżnieniu od nekrozy, która jest formą traumatycznej śmierci komórki w wyniku nagłego uszkodzenia, apoptoza odbywa się w uporządkowanym procesie, który na ogół daje korzyści podczas życia organizmu. Na przykład różnicowanie się palców rąk i nóg w rozwijającym się ludzkim płodzie wymaga, by komórki między palcami rozpoczęły apoptozę, tak aby palce mogły się oddzielić. U przeciętnego dorosłego człowieka między 50 a 70 miliardów komórek umiera codziennie z powodu apoptozy. U przeciętnego dziecka w wieku 8-14 lat w przybliżeniu 20 do 30 miliardów komórek umiera codziennie. W ciągu roku oznacza to rozmnażanie się i następujące po tym zniszczenie masy komórek równej wadze ciała danego osobnika.
Moglibyśmy to tak urządzić, by ludzkie ciało wyłączało się nagle i bezboleśnie o wyznaczonym czasie. Niemal nikt nie chciałby wiedzieć z niemal całkowitą pewnością dnia i godziny swojej śmierci, a przyczyny tego są wyraźnie widoczne w każdym dramacie z celi śmierci. Tak więc humanitarny system powinien zawierać znaczący element przypadkowości, przeciągając krzywą dzwonową zaprogramowanej ostatniej godziny na okres, powiedzmy, pięciu lat. Wtedy wiedziałbyś z pewnością, że jeśli jeszcze nie umarłeś z jakiejś innej przyczyny, to w pewnym nieprzewidywalnym czasie, na przykład między osiemdziesiątymi piątymi a dziewięćdziesiątymi urodzinami, nagle padniesz, być może właśnie uderzając piłkę na polu golfowym, pisząc najnowszą powieść albo nawet kochając się.
Implikacje i reperkusje takiej próby wbudowania zaprogramowanej śmierci ciała w nas samych i w naszych potomków przyprawiają o zawrót głowy. Możemy zacząć od próby zmierzenia się z wszystkim, co przemawia za i przeciw, przez naszkicowanie prostej wersji, która może wymagać poważnego podrasowania:
Apoptoza całego ciała 1.0. W każdym człowieku i w każdym kolejnym ludzkim embrionie instalujemy system, który zapewnia szybką, bezbolesną śmierć w jakimś losowo wybranym momencie w wieku między 85 a 90 lat, jeśli śmierć nie zdarzyła się przedtem z jakiejś innej przyczyny.
Jak moglibyśmy tego dokonać? Techniczne szczegóły są ważne, ponieważ każdy z dających się wyobrazić środków wiodących do tego celu ma jakieś wady lub słabości, a możemy spodziewać się, że zostaną one wyolbrzymione przez wszelkie sposoby, na jakie ludzie potrafią się sprzeczać. Całkiem możliwe, że prawdą jest, iż etyczne i polityczne problemy, które będą dręczyły każdy taki system, uczynią go w zasadzie niemożliwym do wprowadzenia, być może nie można tam dojść bez popełnienia jakichś aktów nie do zaakceptowania etycznie lub nierealnych politycznie. W takim wypadku będziemy skazani na nasze obecne, ponure sposoby umierania, ale zbadajmy teren, żeby zobaczyć, co mogłoby być możliwe.
Techniczny projekt rozpada się całkiem naturalnie na dwie części: dostarczenie systemu dla ludzi już żyjących i genetyczne zmodyfikowanie systemu dla następnych embrionów.
To drugie jest problemem dla biologów „evo-devo” (rozwoju i ewolucji), którzy zaczynają rozumieć kaskady biologicznych zegarów, włączających i wyłączających różne procesy rozwojowe. Wiemy całkiem dużo o tym, jak procesy biochemiczne aranżują odpowiedni moment dla takich wydarzeń jak dojrzewanie i menopauza i wiemy także, że ludzka kultura już skutecznie „zakłóciła” taki proces w odległej przeszłości. Inaczej niż wszystkie inne ssaki wielu z nas, dorosłych ludzi, może trawić surowe mleko, ponieważ dobór naturalny stworzył gen, który wyłącza maszynerię, która inaczej wyłączyłaby produkcję laktazy po odstawieniu od piersi. Ta genetyczna zmiana jest tak powszechna w naszym gatunku, że o tych, którzy jej nie mają, mówimy „nie tolerujący laktozy”, zamiast mówić o nas „infantylni pod względem trawienia”! To ludzki obyczaj hodowania zwierząt mlecznych, który kulturowo rozwinął się i był przekazywany, dostarczył nacisków selekcyjnych na tę genetycznie przekazywaną adaptację.
To, co dobór naturalny potrafi dokonać w ciągu kilku tysięcy lat (rolnictwo zaczęło się z grubsza 10 tysięcy lat temu), powinno być do zrobienia przez naprawdę inteligentnych projektantów w ciągu kilku dziesięcioleci. Nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy teraz stworzyć przy pomocy inżynierii genetycznej enzymowej bomby z opóźnionym zapłonem, która niezawodnie eksplodowałaby kiedyś późno w życiu. Być może zaczęłaby nagle wydzielać do krwioobiegu endokurary, zatrzymując wszystkie ruchy mięśni i w ten sposób dusząc ciało skuteczniej niż jakakolwiek poduszka. (Wymyśliliśmy nazwę „endokurara” zainspirowani nazwą endomorfiny, endogennie tworzonych opiatów, które dają takie zjawisko jak euforia biegacza. Kurara, legendarna trucizna wydmuchiwanych strzał, która szybko paraliżuje mięśnie prowadząc do uduszenia, doprowadziła do rozwoju środków zwiotczających mięśnie używanych przy operacjach – na przykład D-tubokuraryny – które zabiłyby pacjenta, gdyby zastosowaniu ich nie towarzyszył respirator.) Czy można zaprojektować pewne geny, by tworzyły endogenną kurarę? Może moglibyśmy importować właściwe geny z trujących roślin lub żab i zaadaptować je, by służyły temu celowi w naszych ciałach? (Już potrafimy stworzyć roślinę tytoniu, która świeci w ciemności, ponieważ do jej genomu wstawiono geny robaczka świętojańskiego.)
A może potrafilibyśmy tak zmanipulować gen, że po włączeniu przez zegar biologiczny produkowałby jakiś rodzaj endogennego gazu nerwowego lub czegoś innego prowadzącego do katastrofalnej zapaści naczyń krwionośnych, powodując potężny udar i śmierć mózgową. Pozostawiam ekspertom dalsze badania tych i alternatywnych fizjologicznych systemów dostarczania śmierci i notuję jedynie kilka oczywistych postulatów: zastosowana metoda powinna być w wysokim stopniu niezawodna, nieprzenikniona (nie może istnieć żaden praktyczny sposób testowania systemu, by dowiedzieć się dokładnie, kiedy się umrze), musi być całkowicie nietoksyczna wcześniej w życiu, tak zabezpieczona przed majsterkowaniem jak to możliwe i nie mieć żadnych poważnie szkodliwych genetycznych skutków ubocznych. (Zbadamy mnóstwo nie-genetycznych skutków ubocznych takiego systemu we właściwym czasie.)
A co z tymi, którzy już żyją? Na przykład, co wybrałbym dla siebie, żeby osiągnąć taki efekt za mniej więcej 20 lat (w chwili pisania tych słów mam 65 lat). Najprostszym systemem byłaby chyba kapsułka z trucizną dobrze znanego medycynie typu, ale z lontem 20-letnim (losowo + — 1800 dni). Mogłaby być wszczepiona jak rozrusznik serca i zabezpieczona przed majsterkowaniem (przy chirurgicznej próbie jej usunięcia eksplodowałaby przedwcześnie). Lepsze mogłoby być wstrzyknięcie jakiegoś biomodyfikowanego leku, który gromadziłby coś w krwioobiegu i nagle (po 20 latach z kawałkiem) powodowałby jego działanie. Nie trzeba dodawać, że niezawodność i brak toksyczności czegoś takiego musiałaby być bardzo, bardzo wysoka, zanim zgłosiłbym się na ochotnika, ale wyobrażam sobie, że byłaby to tylko średnio bardziej doniosła decyzja w życiu niż wazektomia czy poddanie się jakiejś niekoniecznej operacji z niskim ryzykiem fatalnego rezultatu. Coraz bardziej przyzwyczajamy się do takich decyzji i mamy po temu dobre powody. Niezawodnie rozwiązują one ważne problemy w życiu z dającym się zaakceptować poziomem ryzyka.
Jak wielu innych ludzi będzie jednak podzielać moją postawę? Jakie kampanie publiczne, programy edukacyjne, debaty i dyskusje polityczne mogłyby stworzyć większość, już nie mówiąc o powszechnej zgodzie na przyjęcie takiego systemu? (Na razie pomijam interesujące i ważne kwestie ekonomiczne dotyczące ubezpieczeń zdrowotnych i na życie, wpływu jaki taki system miałby na nie, ponieważ chcę podkreślić, że nie jest to propozycja mająca przede wszystkim na celu zaoszczędzenie pieniędzy podatników czy zachowanie spadku żyjących, ale propozycja, której celem jest zredukowanie wielkiego i nieuchronnie rosnącego bezsensownego cierpienia, które przygotowują dla nas nasze inne technologie, jeśli czegoś nie zmienimy.) Biorąc pod uwagę to, co wiemy o kontrowersjach otaczających fluoryzowanie wody i obowiązkowe programy szczepień, możemy spodziewać się burzliwych debat o każdej takiej propozycji. Ale te kampanie uczą nas także bardzo dużo o tym, jak przedstawiać takie kwestie – i jak tego nie robić. Zarzut „ingerowania w wolę Boga” staje się coraz bardziej wyświechtany i nieprzekonujący z nadmiaru używania i ludzie zaczynają doceniać korzyści interwencji i dostosowywać swoje zasady i wierzenia, by je z nimi pogodzić.
„Aha!” mówią twardogłowi. „Widzimy teraz, że mieliśmy rację opierając się wszystkim tym wcześniejszym technologicznym ulepszeniom! Utorowały one drogę dla tego koszmaru nad koszmarami: zaprogramowanej śmierci!” Ale technologia, którą już zaakceptowali, nadal czyni nie zaprogramowaną śmierć coraz trudniejszą do rozważenia i zatwierdzenia – pomyśl o biednej Terri Shiavo – sądzę więc, że twardogłowi będą przyciągać coraz mniej zwolenników.
Co poza tradycją przebraną w szaty „zasady” stoi przeciwko takiej innowacji? Kto zostałby przez nią skrzywdzony? Ludzie, którzy w innym wypadku żyliby zdrowi do stu lat? To podnosi drażliwą kwestię, co do której ludzie mogliby się nie zgodzić: czy 85 lat to za mało czy za dużo? Zaledwie kilka dziesięcioleci temu dziarscy dziewięćdziesięciolatkowie byli rzadkością, ale nie jest tak dzisiaj. Czy powinniśmy przesunąć datę zaprogramowanej śmierci do 95 lub nawet 100 lat? Dałoby to kilku zdrowym staruszkom kilka dodatkowych lat życia, które warto przeżyć, ale nie zadziałałoby w porę, by zapobiec mnóstwu cierpienia. Jak mamy zrównoważyć ten wzrost cierpienia kontra nie podlegającego cierpieniu życiu nielicznych? Najwyraźniej nie ma sensu przyjmowanie takiego systemu, jeśli rzeczywiście nie ucina życia większości ludzi „w kwiecie wieku”! Jeśli wolisz umrzeć od uderzenia pioruna, kiedy nadal jesteś sprawny i zdrowy, ceną, jaką musisz być skłonny zapłacić jest rezygnacja z kilku lat lub miesięcy, w których byłbyś równie sprawny i zdrowy jak w twoich ostatnich dniach. Nie mamy żadnego doświadczenia w rozważaniu naszego życia w kategoriach malejących przychodów krańcowych i wielu bez wątpienia nadal uważa, że więcej dni życia, niezależnie od tego jak bolesnego i zdezorientowanego, zawsze jest lepsza niż mniej dni. Może jednak zaczniemy się zastanawiać i poważnie traktować myśl, że tylko to, iż potrafimy przedłużyć życie do 100 lat (lub 120!), nie daje nam tak naprawdę prawa do zużywania dużo więcej niż naszą sprawiedliwą część zasobów i wyposażenia świata.
Jest to nowy i niepokojący sposób myślenia o własnym życiu i trudno przewidzieć, jak ludzie dopasują swoje oczekiwania do realiów tego systemu. Czy zaczną planować odejście przy dźwięku fanfar? Czy ci, których na to stać, odłożą tylko tyle, by przetrwać (w zdrowiu) kilka lat i rozdadzą resztę, by mogli cieszyć się zachwytem i wdzięcznością swoich spadkobierców? Czy zacznie się tradycja ekstrawaganckich przyjęć w 85-e urodziny, na których będzie się celebrować życie i czyny ludzi, bardzo podobnie do tego, jak to dzisiaj dzieje się na pogrzebach, ale z udziałem jeszcze-nie-odeszłego? A jak będzie wyglądał okres apoptozalny, po ukończeniu 85 lat? Człowiek nadal będzie miał wszystkie prawa i będzie mógł nadal pracować lub bawić się, może żyjąc nieco bardziej ryzykownie, a może nie. Należy pamiętać, że już wiemy, iż wszyscy umrzemy i to całkiem niedługo, jeśli mamy ponad osiemdziesiąt lat. Ta innowacja wyostrzy już istniejące wyczekiwanie, nie zaś stworzy coś zupełnie nowego.
Jednym z najbardziej interesujących zarzutów, jakie sprowokowałem w niedawnych dyskusjach, jest sugestia, że taka polityka, jeśli zostanie przyjęta, ograbiłaby nas z cennych możliwości pokazania siły w znoszeniu cierpienia. Przyjaciółka powiedziała mi, że nigdy nie doceniała swojej matki, dopóki nie musiała jej pielęgnować aż do śmierci w męczarniach. Wtedy zobaczyła jej niezłomną wolę i godność zachowaną w straszliwych warunkach. Gdyby ten system działał, jej matka umarłaby niedoceniona. Powiedziałbym jednak, że takie cierpienie jest olbrzymią ceną społeczną za okazjonalne odkupienie. Ponadto można posłużyć się tym samym rozumowaniem, by odrzucić wszystkie środki uśmierzające ból, rutynowo podawane obecnie w dawkach potrzebnych, by zadziałały, z uzasadnieniem, że pozbawiamy te biedne dusze złotej możliwości wykazania swojej dzielności wobec sceptycznych członków rodziny i innych gapiów. Tak, byłoby mniej miejsc pracy dla opiekunów ludzi umierających, którzy obecnie odnajdują sens swojego życia w opiekowaniu się na wpół świadomymi, niekontrolującymi czynności fizjologicznych, nie kontaktującymi staruszkami. Niektórzy mogliby przerazić się zanikiem tej tradycji, ale podejrzewam, że niezbyt wielu. Nadal również byłoby mnóstwo cierpienia do oglądania i przynoszenia ulgi, ponieważ nic w tej propozycji nie gwarantuje, że ludzie nie będą umierali straszną, przedłużoną śmiercią w wieku lat 60, 70 czy 80 z najrozmaitszych chorób i wypadków.
Inne często podnoszone zastrzeżenie świetnie ujął jeden z recenzentów tego pisma:
Dennett zauważa, że „dziarscy dziewięćdziesieciolatkowie” są dzisiaj mniejszą rzadkością niż kilkadziesiąt lat temu, ale kontynuuje oferując argument o malejących przychodach krańcowych, który mówi, że (a) śmierć w kwiecie wieku jest ceną wartą zapłaty za uniknięcie powolnego, bolesnego i dezorientującego końca oraz (b) że życie do 120 lat zakładałoby zużycie większej niż sprawiedliwa części zasobów i wyposażenia świata. (a) i (b) są jednak rozdzielne: jeśli osoba jest coraz bardziej niedołężna, to rozciągnięcie życia do (na przykład) 120 lat oznaczałoby spadającą jakość życia i (być może) marnotrawną konsumpcję zasobów. Z drugiej strony, jeśli osoba pozostaje zdrowa i aktywna, to zdobywa 30 lat życia dobrej jakości w porównaniu z losem poprzednich pokoleń. Argumentowanie, że 30 zdrowych lat powinno być skrócone, by oszczędzić zasoby, wygląda na skomplikowaną sprawę z moralnego punktu widzenia, a w każdym razie, jeśli osoba jest zdrowa, to może być produktywna, tworząc zysk społeczny netto za te dodatkowe lata, tak samo jak poważne przedłużenie życia dawało korzyści adaptacyjne w ewolucji człowieka. Wygląda na to, że zaprogramowana długość życia, aby miała sens, musi dość ściśle przylegać do długości zdrowego życia. Wprowadzenie takiego systemu wymaga jednak oszacowań 80 (a może nawet 120) lat w przyszłość wobec możliwości, że w tym czasie nowe odkrycia mogą jeszcze bardziej wydłużyć zdrowe życie. Można obejść ten problem (może przez przestawianie przybliżonego czasu śmierci?), ale powoduje to znaczne dodatkowe komplikacje.
Tak, istotnie, moglibyśmy użyć technologii, by dostroić system, monitorować różne miary jakości życia, tak u poszczególnych ludzi, jak i w populacji, żeby apoptoza optymalnie zbliżała się do przeciętnego tempa niedołężnienia – a nawet tempa indywidualnego niedołężnienia – by dostosować apoptozę do indywidualnych potrzeb. Naszkicowano już matematyczne modele spodziewanych oszczędności opieki zdrowotnej przy różnych reżimach apoptozy. Choć jednak są one możliwe i mogłyby być pożądaną poprawą, idą przeciwko duchowi mojej propozycji, która polega na użyciu technologii w celu usunięcia tej kwestii z naszych opcji podejmowania decyzji i nieustannego monitorowania, które musiałoby nastąpić. Dla lepszego odczucia mojej propozycji rozważ, co czułbyś w sprawie zastosowania wymyślnej technologii monitorowania zakochania się, która wyłączyłaby domysły z romansu (i dowiodła swojej wartości przez zmniejszoną liczbę rozwodów). Powinniśmy zastanowić się nad poważną – bardzo poważną – perspektywą ochrony pewnych aspektów naszego życia i śmierci przed zarządzaniem, zmieniając tym samym krajobraz naszych decyzji. Dlaczego mamy poświęcać tak wielką część budżetu rozwoju i badań na znajdowanie sposobów przedłużenia życia? Nie mamy podobnej obsesji na punkcie uczynienia naszych potomków wyższymi, silniejszymi czy inteligentniejszymi. Wiedza, że można spodziewać się tylko danej liczby lat życia, może pomóc w skupieniu umysłu i to pomóc cudownie.
Koncepcja apoptozy całego ciała otwiera przyprawiającą o zawrót głowy panoramę na sens życia i cierpienia, na niezbadane założenie, że więcej to zawsze lepiej niż mniej, oraz daje szansę możliwości przeżycia pozostałych nam dni w stosunkowej pewności, że nasi bliscy nie będą musieli odsuwać wspomnień naszej patetycznej niedołężności, by dotrzeć do wspomnień, które się liczą. Co byś za to dał? Ja dałbym każdą liczbę lat powyżej 85.
Whole-Body Apoptosis – Tufts University
2 lipca 2008
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska
Filozof odleciał wysokim lotem, opierając sie na przekonaniu, że jednak nie wolno powierzyć pełnego władania swoim ciałem (a więc i życiem) człowiekowi, więc zamiast Boga, który tym świętym życiem ma władać, chce ustanowić jakiś biologiczny mechanizm, który ma nas (ludzi) "wyłączać", zanim życie zamieni się w koszmar, który jego świętość stawia pod wielkim znakiem zapytania.
Czy koncepcja, że człowiek może być absolutnym panem siebie (tylko siebie, nikogo innego!) jest nie do przyjęcia nawet dla ateistów i "nowych ateistów"?
Właśnie!
Ten tekst przypomina mi przepisy niektórych blogerek kulinarnych. (Lubię gotować, nie jest to żadna wielka pasja, nie poświęcam temu wiele czasu, ale gdy jest sposobność, lubię czasem "grzebnąć" w internecie, znaleźć jakiś fajny przepis i go zastosować.) Niedawno trafiłam na ciekawy przepis na ciasto, w opisie autorka bloga rozwodziła się nad ważnością jakości mąki i jej wpływie na ostateczną jakość wypieku. Jednak ani słowem nie wspomniała o wpływie np. jakości jaj…
To samo tutaj, jakiś aspekt jest uwzględniony i podniesiony do wysokiej rangi, a inne, pozostają całkowicie niezauważone, jakby nie istniały.
Jasne, że to tylko propozycja myślowa do rozważań, a nie jakiś system filozoficzny, więc należy ją oceniać łagodnie, ale jednak trudno mi pominąć fakt, że dostrzegam brak dokładności i samokrytycyzmu.
No, choćby to oderwanie pomysłów genetycznych od rzeczywistości nauki o genetyce. To niemal dziecinne, skąd niby pomysł, że rozwój genetyki może potoczyć się właśnie w taki, a nie inny sposób, to znaczy, że nauka ta będzie w stanie programować czas istnienia komórek, ale jednocześnie nie będzie w stanie im tego czasu właśnie wydłużać..? To jakas wydumana możliwość w typie filmu sf klasy B, gdzie scenarzysta wymyśla jakąś historyjkę, czasem nawet ciekawą, ale potem idzie już na łatwiznę i wszystko szyje nićmi tak grubymi jak siedmiordzeniowa linka spadochronowa ;)) byle tylko resztę fabuły jako tako dopasować. (Zawsze się śmieję, że takie filmy ogląda się [przez chwilę] ze wzgledu na urodę aktorów, a nie na treść ;)) )
Niech Dennett swoje głupie pomysły stosuje na sobie, a resztę zostawi w spokoju.
Oczywiscie idealnie to zyc dlugo bedac zdrowym i szybko odejsc. Olbrzymi postep medycyny i racjonalne zycie(bez palenia, narkotykow i alkoholu) zbliza nas do tego celu.