Szanowna Redakcjo,
jakiś czas temu napisałam do Was. Mam nadzieję, że nie przeszkodzę zbytnio, jeśli podzielę się z Wami pewną refleksją. Przeczytałam ciekawy popularnonaukowy artykuł („Niezwykła podróż atomów”, na: nietuzinkowyblognaukowy.blogspot.com). Potem rozmawiałam ze znajomym, który powoli skręca w stronę ateizmu, choć czasem dopada go dziwny…smutek. Zwykle gdy czyta takie wypowiedzi:
„Ponieważ atomy nie umierają a jedynie mogą zmieniać swoją postać, musimy zdać sobie sprawę, że każdy pojedynczy atom, który składa się na nasze ciało, każdy z nich był kiedyś we wnętrzu gwiazdy lub powstał w samym Wielkim Wybuchu. (…) Przywykliśmy do uznawania siebie jako swojej własności. Tymczasem czym naprawdę jesteśmy ? Jesteśmy wyłącznie chwilową ostoją, przystankiem dla atomów, które akurat miały „szczęście” stać się częścią naszego własnego ciała. Jesteśmy kosmicznymi autobusami, które zbierają z otoczenia atomy, przechowują je jakiś czas i rozpadają się, porzucając „nasze” atomy, które przechodzą wtedy w inną postać, stają się częścią innych struktur. Co jeszcze ciekawsze, ponieważ atomy nie znikają z powierzchni Ziemi, lecz stale w niej krążą, w glebie, w atmosferze w biosferze, te same atomy stają się częścią różnych ludzi na przestrzeni różnych czasów”.
Przyznam, że mocno się zastanawiam dlaczego tak jest, że u mnie te zdania wywołują lekką ekscytację (myślę sobie wtedy, że to niesamowite być elementem takiej układanki), podczas gdy u kogoś mogą one wywołać smutek (rozumiem to, że nikt nie chce się czuć wypadkiem przy pracy – tu wypadkiem w procesie ewolucji wszechświata). W zasadzie takie słowa wywołują u mnie uczucie spokoju – być może jest to po prostu pogodzenie się z pewnym stanem rzeczy – skończonością i małością naszego bytu i znanego nam życia. Rozumiem potrzebę nadawania sensu życiu i naszym działaniom – jesteśmy przecież inteligentniejsi niż paprotka, obserwujemy śmierć podobnych nam istot, cierpimy z powodu ich straty. Czy jednak nie jest to dodatkowy powód, by nie marnować czasu na przypodobanie się wyimaginowanemu bogu i by właśnie zająć się ludźmi? Tymi, którzy w danym czasie pojawili się razem z nami na świecie? Wczoraj oddałam krew dla znajomego. Znajduje się na oddziale paliatywnym. To jest straszne i okropne, gdy słyszy się, że umiera osoba, którą się zna. Chciałoby się, żeby faktycznie istniało niebo. Ale nieba nie ma i wie się, że ta osoba zniknie bezpowrotnie ze wszystkimi swoimi doświadczeniami, myślami, przeżyciami, wiedzą. To wszystko jest straszne. Z pewnością są tacy, którzy modlą się za niego. Ja tego nie mogłam zrobić. Mogłam natomiast dać mu to, czego fizycznie w tym momencie potrzebuje.
Jest to skrajna sytuacja. Znajomy, który odczuwa „smutek” zapytał: skoro życie to tylko tyle, to jaka jest różnica, czy zakończy się teraz, czy potem? Tu chyba istotna jest kwestia perspektywy. Wcześniej napisałam, że fascynuje mnie faktyczne pochodzenie człowieka. Myślenie o wszechświecie to myślenie w wielkiej skali. W tej skali faktycznie nasze życie nie ma sensu. Jednak nasza skala i nasza perspektywa są znacznie mniejsze. I znowu powrócę do człowieka – człowiek jest miarą wszechrzeczy. Kiedyś zastanawiałam się, czy wypowiadanie tego twierdzenia nie jest przejawem megalomanii. Teraz myślę, że człowiek w istocie jest miarą… jedynie dla swoich ludzkich spraw. Gnany ciekawością będzie badał, eksplorował, wymyślał. Jednak bez innych ludzi, a dalej bez kolejnych pokoleń ludzi wszystko przepadnie. W zasadzie więc troska o inne istoty ludzkie powinna być dla niego szczególnie istotna – to powinno nadawać sens naszemu krótkiemu pobytowi na świecie.
Ps.: Już pisząc ten list przypomniałam sobie słowa Romana Ingardena ze świetnej „Książeczki o człowieku”:
„Nie może w to uwierzyć w głębi swego serca, choć nauka mówi mu, że procesy życiowe zachodzące w jego ciele i nawet w jego duszy nie są w zasadzie innego rodzaju niż procesy rozgrywające się w zwierzętach. I w głębi swego serca nie wierzy we swą własną śmierć, i przekonywa sam siebie, że dusza jego jest nieśmiertelna, choć codziennie widzi, jak umierają jego przyjaciele i towarzysze pracy. Nie rozumie też śmierci innych ludzi jest przerażony widokiem rozkładającego się trupa, kryje go przeto głęboko w ziemi”.
Tytuł wyraża po/bez-bożne życzenie.
Ateizm i światopogląd naukowy powinny prowadzić do humanizmu, ale najwyraźniej nie zawsze maja na to ochotę. Równie logiczne są wywody tych, których prowadzą do skrajnego antyhumanizmu.
Cofanie sie daleko w czasie (az do samego Wybuchu) jest imponujace moze dla fizyka ale dla zwyklego smiertelnika malo inspirujace. Co mi z tego ze moje atomy przejda w cialo robaka czy jakiejs roslinki. Liczy sie uklad nerwowy i swiadomosc, nie czuje zadnej wspolnoty z roslinami, ani nawet z moim psem, z ktorym codziennie 24 godziny na dobe wymieniam atomy np. tlenu.
Bardziej interesujace jest wlasnie to, ze po smierci nasz uklad nerwowy, nasza swiadomosc nie istnieje, wiec wszystko co mozemy zrobic to tu i teraz a nie po smierci.
Religie bazuja na fikcyjnym posmiertnym systemie kar i nagrod. Probuja niejako wprowadzic humanizm (dobre zachowanie) poprzez obietnice nagrody po smierci. Ale z doswiadczenia widzimy, ze system ma swoje pasozytnicze wady. Pytanie czy i jak system bez nagrody po smierci moze/ma doprowadzic do humanizmu. Poki co wiele panstw stosuje fikcyjna nagrode po smierci.
Przepraszam, ale dla mnie ten artykuł to jeden wielki non sequitur. Humanizm, jak nazwa wskazuje i co autorka sama sugeruje, jest poglądem antropocentrycznym. W jaki sposób światopogląd naukowy, który od czasów rewolucji kopernikańskiej uświadamia nam, że nie ma w nas nic nadzwyczajnego, miałby uzasadniać antropocentryzm? To ma więcej wspólnego ze światopoglądem religijnym, w myśl którego człowiek jest taki świetny, niesamowity i wszystko się kręci wokół niego, bo przecież na obraz samego boga został stworzony. Bóg może i został odesłany na emeryturę, ale antropocentryzm najwyraźniej pozostał i trzyma się już tylko na samej arogancji, tejże samej która stworzyła religię i bogów. W końcu MY jesteśmy ludźmi. To może być wygodna iluzja myśleć, że wszystko się kręci wokół nas, ale czas zaakceptować rzeczywistość taką jaka jest. Do tego powinien prowadzić światopogląd naukowy, jeśli chcemy być konsekwentni.
Nie zauważyłem w porę tego wątku. Myslę, że mógłbym tu napisać pewne ciekawe spostrzeżenia, obawiam sie tylko że nikt tego nie przeczyta. Czy jest szansa, ze ta dyskusja jeszcze ożyje ?
Myślę że podstawą musi być liberalizm. Sama nauka nie ma żadnego ładunku etycznego