Zdarzają się koncerty, które nim nadejdą zwiastują wielkie, muzyczne święto. Krytyk muzyczny musi się przed nimi polewać kubłami zimnej wody, aby cokolwiek po nich napisać, nie zaś popaść w nie wymagające żadnych słów estetyczne katharsis. Nagrania Maasaki Suzukiego i Bach Collegium Japan znam i kolekcjonuję niemal od samego początku, czyli od 1990 roku, gdy powstał jego zespół „mający przybliżyć Japończykom dziedzictwo europejskiej muzyki polifonicznej”. No cóż – przybliżył nie tylko Japończykom… Pamiętam pełne zapału dyskusje w piśmie muzycznym Canor, związanym z Uniwersytetem Toruńskim i pamiętam, jak pełni pasji myśliciele i esteci odkrywali w nim drogi do muzyki dawnej. Maasaki Suzuki i jego zespół były w tych dyskusjach absolutem, punktem odniesienia.
Maasaki Suzuki wyrasta ze szkoły niderlandzkiej wykonawstwa muzyki dawnej. Jego mistrzem był wielki i moim zdaniem nie dość doceniany Ton Koopman. Obok Koopmana w arkana sztuki wykonawstwa organowego wprowadzał japońskiego artystę Piet Kee, zaś w improwizacji doskonalił go Klaas Bolt. Suzuki pochodzi z rodziny protestanckiej i sam jest protestantem, co sprawia, iż twórczość Jana Sebastiana Bacha, która stanowi rdzeń jego koncertów i nagrań, nie jest dla niego egzotycznym światem, lecz czymś bliskim. Mimo to w nagraniach Suzukiego, absolutnie doskonałych pod każdym względem i asymilujących to, co najwspanialsze w szkole holenderskiej reprezentowanej przez Koopmana czy Leonhardta, pojawia się też żywioł japoński, objawiający się w absolutnym dążeniu do estetycznej perfekcji, jak i w poczuciu czasu muzycznego, który płynie jak aforyzmy buddystów zen. Muzyka pod rękami Suzukiego (czy to trzymającymi batutę dyrygencką, czy to uderzającymi w klawisze organów lub klawesynu) staje się czymś co istniało zawsze, czymś równie realnym, jak namacalny świat, który nas otacza. Jest ona zatem niezrównanie sugestywna, a jednocześnie w swej istocie łagodna i niemal eteryczna. To paradoksalne zestawienie przeciwieństw, które być może jest po prostu specjalnością największych japońskich artystów.
Nie tylko muzyka Bacha w wykonaniu Masaaki Suzukiego i jego zespołu przykuwa uwagę. Niezwykłe są ich nagrania mszy Mozarta, bardzo archaizujące w brzmieniu, lecz ten temporalny ekscentryzm stanowi ich dodatkowy atut, nie zaś wadę. Niezwykle głęboko i malowniczo brzmią freski Beethovena – IX Symfonia i Missa Solemnis. Nieszpory Monteverdiego w wydaniu Japończyków są bez wątpienia jednym z kilku najlepszych spojrzeń na to jedyne w swoim rodzaju arcydzieło. Ale jest też Schütz, Buxtehude (zarówno z całym zespołem, jak i na organach solo), nawet świetny Haendel, choć wrażliwość na jego idiom stylistyczny u wielu wykonawców kłóci się z wyczuciem muzyki Jana Sebastiana Bacha. Mesjasz z Suzukim jest znakomity, Bachowskie dziedzictwo wykonawcy nie czyni go nazbyt zamyślonym i cienistym.
W niedzielę (31.10.22) w Sali Głównej NFM, usłyszeliśmy trzy kantaty: Was frag ich nach der Welt BWV 94, Herr, deine Augen sehen nach dem Glauben BWV 102 oraz Unser Mund sei voll Lachens BWV 110. Koncert otwierała IV Suita orkiestrowa D-dur BWV 1069. Co ciekawe, Japończycy nie grali i nie śpiewali sami, towarzyszyły im wrocławskie zespoły, oczywiście nie w pełnym składzie, lecz wybrani soliści z Chóru NFM i z Wrocławskiej Orkiestry Barokowej. To nie był pierwszy raz, gdy wrocławskie zespoły złączyły swoje siły z najbardziej legendarnymi wykonawcami muzyki dawnej, ale współpraca z Masaakim Suzukim z pewnością była co najmniej na tak wysokim poziomie, jak wspólne koncertowanie z McCreeshem czy Alessandrinim. Szczególnie zachwycił mnie szef artystyczny Wrocławskiej Orkiestry Barokowej, Jarosław Thiel, który włączył się w basso continuo Bach Collegium Japan tak doskonale i homogenicznie, jakby grał z nimi od lat. A moim zdaniem basso continuo realizowane przez Japończyków jest chyba najlepszym, jakie możemy usłyszeć w ogóle. Również polscy chórzyści, choć zachowali swoje brzmienie i nadawali brzmieniu chóru pod Suzukim inną barwę od tej znanej z wielu nagrań, włączyli się z ogromnym talentem w Bachowskie uniwersum japońskiego dyrygenta.
Usłyszeliśmy zatem Bacha absolutnie doskonałego wykonawczo. Solówki instrumentalistów były niezrównane, poetyckie i barwne. Świetnie wypadli soliści – Joanne Lunn – sopran, Alexander Chance – kontratenor, James Gilchrist – tenor i Christian Immler – bas. Joanne Lunn śpiewała w radosny, niemal ekstatyczny sposób, oczarowując nas nieskazitelnym i czystym sopranem. Alexander Chance ze swoim czystym i głębokim jak klasyczny kobiecy alt kontratenorem był zupełnie niesamowity. Dawno już nie słyszałem tak dobrego głosu, czy to altowego czy to kontratenorowego. Uroda frazy, pełnia głosu, głębia ekspresji – to wszystko sprawiało, że znane mi od dawna utwory jawiły się jak coś zupełnie nowego i świeżego. James Gilchrist pokazał inteletualną, wyrafinowaną stronę wykonawstwa wokalnego, sycąc wyobraźnię słuchaczy znakomitymi i stylowymi ozdobnikami doskonale przekazującymi barokowe afekty piętrzące się w tej muzyce warstwa po warstwie. Wreszcie Christian Immler był niejako ideałem Bachowskiego basu, charyzmatycznego, nauczającego i jednocześnie rozpiętego w fantastycznym stylu na matematycznej szachownicy wyobraźni Lipskiego Kantora.