Umiejętność posługiwania się danymi statystycznymi (opracowywania ich i ich interpretacji) jest czasem znacznie ważniejsza przy ocenach trendów społecznych niż często zainfekowane własnymi sympatiami i antypatiami analizy i prace historyczne. Wielu historyków pisze skrajnie tendencyjnie, a mimo to zyskuje tytuły naukowe, zaś ich prace są wydawane. Co gorsza, wielu obiektywnych historyków nie ma czasu sięgać do danych źródłowych i opiera się (w dobrej wierze) na pracach nieobiektywnych historyków, utrwalając zawarte w tych pracach przekłamania, manipulacje i nadużycia.
[divider] [/divider]
[divider] [/divider]
Przy opisywaniu historii, aby sięgać do źródeł, trzeba często znać nietypowe języki, odczytywać nieczytelne dla osoby „normalnej” teksty, zdawać sobie sprawę że i źródła są tylko tendencyjnym opisem rzeczywistych zdarzeń. Dostęp do niektórych źródeł nadal jest trudny, zwłaszcza jeśli chodzi o kultury egzotyczne – Iran, Irak, Chiny, Indie… W wypadku kultur egzotycznych nie pomaga też słabość rodzimych historyków, gdyż albo w danym miejscu historiografia była słabo rozwinięta, albo do dziś nie zakorzenił się obiektywizm badawczy, albo nikt nawet wstępnie nie skatalogował najważniejszych istniejących źródeł historycznych.
Historyk obiektywny, chcący mieć kontrolę nad danymi, którymi operuje, musi znać czasem sanskryt, czasem chiński (i to sprzed reformy, czego nie zna większość Chińczyków „ludowych”!), średnioirański, arabski, włoski, francuski, grekę, łacinę etc. Ja na przykład, badając dzieje muzyki i estetyki indyjskiej często mam do czynienia z sanskrytem, średnioperskim czy urdu. Nie znam biegle tych języków, ale jestem w stanie sprawdzić, po żmudnej pracy ze słownikiem, czy tłumaczenie danego tekstu na angielski czy francuski jest w miarę prawdziwe. Nawet w bardzo dobrych tłumaczeniach istotne dla danego tematu badawczego fragmenty mogą być przetłumaczone w sposób zupełnie odległy od tekstu. Przykładowo – szukam danych o tym, jakie instrumenty były używane w XVII wieku na dworze w Gwalior. Załóżmy, że ktoś przetłumaczył na angielski opis uczty wydanej na część dziedzica tronu. Robił to dobrze, był obiektywny. Ale nie interesowało go za bardzo, na czym tam brzdąkają i na ile wiernie trzeba opisać strój tancerek. A ja muszę się na przykład zorientować, czy instrument z rodziny lutniowej używany w tym opisie był rebabem, sarodem czy sitarem. Czy grano na tablach czy na pahawajach. Czy strój tancerek sugeruje kathak, czy inny taniec. Tłumacz, którego nie obchodził opis muzyki zawarty w tym tekście, wpisał cokolwiek. „Grali na jakichś orientalnych gitarach, kobiety odziane w jedwab tańczyły pół godziny i wyglądały ładnie etc.”
Nie tak znów liczni historycy, którzy pracują solidnie na tekstach źródłowych, tworzą swego rodzaju klan. Większość z nich może być niemal pewna, że skoro oni opracowali źródło i powołali się na nie, to najpewniej niemal nikomu nie zechce się robić tego ponownie, aby sprawdzić, czy aby na pewno wszystko jest obiektywnie. Pozostali historycy będą od tego momentu powoływać się raczej na ich analizę źródeł i nawet, niestety, na ich wnioski z tych źródeł wyciągane. Dlatego czasem powstają samodzielne opracowania źródeł, ale nie ma ich wcale tak wiele, poza tym nawet one bywają obarczone typowymi błędami.
W przypadku języków martwych, albo po prostu bardzo starożytnych, pojawia się zagubienie znaczenia słów albo utrwalenie się niewłaściwego dla danej epoki znaczenia. Nie wiemy na przykład co dokładnie znaczyło wiele słów z łaciny z czasów antycznych, z greki czy z sanskrytu, o storoegipskim, sumeryjskim czy akadyjskim już nie wspominając. Czyli czasem sam słownik może poważnie zniekształcać sens źródła, gdy jest używany do jego przekładu. Nad ustalaniem znaczenia słów pracują niektórzy filolodzy. Byłem na konferencjach temu poświęconych. Filolodzy przedstawiali referaty, w których odkrywali na przykład, że słowo tłumaczone z łaciny we wszystkich słownikach jako „wodny słoń oznaczało na przykład owada z rodziny żuków”. No i nagle mogło się okazać, że opis jakiejś bitwy w lesie, gdzie nagle pojawiały się słonie, co dawało do myślenia badaczom, był tak naprawdę opisem przyrody towarzyszącej bitwie i to w zupełnie innej skali.
Do napisania tego tekstu skłoniła mnie potyczka między zwolennikami nauk historycznych a zwolennikami nauk ścisłych o to, co bardziej uprawnia do ocen trendów społecznych – warsztat historyka, czy warsztat matematyka uzbrojonego w skalpel analiz statystycznych.
Ps.: A propos tego, co można zobaczyć na kanałach telewizyjnych, polecam wam film Planete+ o Hetytach. Zauważcie, jak odbiega jakością od wielu produkcji anglosaskich… Jest w nim też sporo pracy na źródłach, są przytaczane obszerne ich fragmenty. Jednocześnie nie jest ani trochę nudno…
Historyk powinien być po stronie jednostek, a nie rządów czy narodów, dlatego Napoleon wątplił czy zwykły cżłowiek da radę być historykiem
abstrahując od historyków – właśnie odpowiedział Pan na pytanie, dlaczego w kraju mamy zatrzęsienie skrajnie tendencyjnych i irytujących (w mojej ocenie przecenianych i bardzo ograniczonych, ale to tylko opinia) Wolniewiczów.
w kontekście wpisu: przypomniał mi Pan (jeśli to Panu nie przeszkadza: możemy przejść na formę bardziej spowinowaconą; ponadto: proszę zajrzeć w zakładkę „inne” na facebook’owym profilu) o moim historyku z gimnazjum (skądinąd przemiły i doprawdy sympatyczny facet), który na forum klasy orzekł, że faszyzm nie jest niczym złym. już jako podrostek z gimnazjum, parafrazując Hitchensa, który wysłuchiwał błędnych tyrad dot. procesu fotosyntezy (cytując z pamięci: „wyobraźcie sobie, że zamiast tego roślinność byłaby fioletowa lub, na przykład, pomarańczowa. jakież byłoby to okropne!” – lubię wyobrażać sobie, że właśnie dlatego autor fatalnego przekładu nie skąpiąc ironii zdecydował się na pomarańczową okładkę) poczułem w sobie delikatne ukłucie zażenowania i wstydu, a nawet pewnego oburzenia. fakt, że owe odważne stwierdzenie dotyczące faszyzmu utkwiło mi w głowie do dziś jest dość sugestywny. przypuszczam, że nieprzypadkowo wielu historyków, jako osoby o dużej narodowej świadomości, przejawiają często skrajnie prawicowe, czy wręcz nacjonalistyczne upodobania.
nie jestem tu jednak bez winy. ponieważ w młodości sam wychowywałem się na literaturze polskiej, w szczególności zaczytując się w Gombrowiczu, przez długi okres zupełnie mylnie traktowałem kulturę polską jako wartość nadrzędną.
zresztą, wydaje mi się, że prezentowanie faktów historycznych bez ich społeczno-politycznej oceny jest bardzo, bardzo trudne. human all to human! – przytaczając sentencje Nietzschego (który co prawda w kontekście tego stwierdzenia miał na myśli co innego).
pozdrawiam!
Ja chce bronic historykow.
Jacek slusznie ich krytykuje ale ta krytyka
odnosi sie do wielu innych dziedzin ludzkiego dzialania.
Nie dawno poznalem historyka ktory robil wszystko mozliwe aby obiektywnie i prawdziwie przedstawic
wydarzenia dwa tysiace lat temu. Zmudna i trudna praca wymagajaca uczciwosci i scislej logiki.
Kazdy naukowiec moze robic bledy. Mozemy tylko odrozniac historykow swietnych i historykow partaczy .
Z ogolnymi ocenami trzeba byc ostroznym.
Dziękuję Januszu. Bardzo potrzebne uwagi. Ja też darzę obiektywnych historyków ogromną wdzięcznością i szacunkiem. Ale oni sami wiedzą najlepiej, że historia nie jest nieomylna i że jak coś, co dzieje się współcześnie, można zbadać nie tylko na zasadzie szukania analogii z przeszłością, to koniecznie należy to uczynić. Oczywiście metody analizy matematycznej pomagają w odczytywaniu nieznanych, starożytnych języków. Na przykład wiemy, jak mniej więcej średnio ma się stosunek spółgłosek do samogłosek w językach indoeuropejskich, ja często w budowie zdania powinny występować prefiksy i sufiksy etc. Jak odkrywamy nieznany język indoeuropejski, badamy częstotliwość i układ różnych symboli, po czym możemy szukać uniwersalnych dla naszej rodziny języków rdzeni słów.
„…metody analizy matematycznej pomagają w odczytywaniu nieznanych, starożytnych języków…” no pewnie, że tak. jakim cudem się ta dyskusja stała dyskusją o wartości marmy po prostu? Ja nic takiego nie pisałem, mówiłem tylko, że matematycy mają zwyt wielkie przywiązanie do logiki, myślenia zerojedynkowego itd by dobrze rozumieć politykę także tą przeszłą (historię). Chyba że mają trochę treningu w chaosie humanistycznym
oczywiście. Jacek trochę się zaperzył bo lubi matematykę i błędnie sądzi, że matematyka pomaga w humanistyce zawsze i wszędzie, a to nieprawda. matematycy mają zwyt wielkie przywiązanie do logiki, myślenia zerojedynkowego itd by dobrze rozumieć politykę także tą przeszłą (historię). Chyba że mają trochę treningu w chaosie humanistycznym
Oczywiście, że matematyka nie pomaga w humanistyce zawsze i wszędzie. Nie każdy matematyk jest też zainteresowany matematyką. Ale jeśli z badań statystycznych wynika na przykład, że przeciętny muzułmanin chętniej akceptuje stawianie wiary ponad prawem niż przeciętny chrześcijanin, trzeba się zastanowić choćby nad tym, że może jednak ludzie w zależności od kultur różnią się w swoim podejściu do prywatności, rodziny, kultywowania dogmatów religijnych etc. „Liczy się praca, dom, żona, pies” – ale liczą się inaczej u przeciętnego Kowalskiego i Al Bakriego. Zwłaszcza pies…
socjaologowie historycy i politologowie mają do czynienia z własnie tą ludzką codzienną rzeczywistością, a nie komplementarnymi względem siebie teoriami z matematycznego wykresu…
Socjolog wybierający wyrwane pamiętnikarstwo zamiast statystyk jest jak ślepy snajper 😉
dzisiaj psychologia ma problemy z uzurpacją statystyków, procesy nie sa opisywane tylko obliczenia czestotliwości objawów. to nie rozwój lecz regres!
„Umiejętność posługiwania się danymi statystycznymi” To też jest też podstawa rasizmu naukowego. Szczególnie błędne interpretowanie statystyki przychodzi humanistom. Zwłaszcza kiedy mamy do czynienia ze zbiorami danych o charakterze ciągłym a nie dyskretnym. Logika ma największy z tym problem bo posługuje się wartościami dyskretnymi i chętnie przypisuje nieodpowiednie wartości. Cała 19-wieczna nauka pełna była naukowego jak wtedy sądzono racjonalizmu, który statystycznie udowadniał różnice rasowe. Stąd już był tylko krok do aplikacji tej wiedzy w polityce społecznej. Czego kulminacyjnym punktem był holokaust.