Chennai w powieści gotyckiej. Dziennik indyjski 24

Rzeczpospolita Polska nie miała żadnych kolonii. Niektórzy miłośnicy historii dopatrują się jakiejś tropikalnej wysepki, która prawie była kolonią, a ja nie umiem w tej chwili ze Sri Lanki docenić na ile jest to prawdą. Nie wzbogaciliśmy się zatem, ale za to nie mamy się czego wstydzić. Tym niemniej na lekcjach poświęconych historii kultury prowadzonych w naszych szkołach, gdy mówimy o jakże ważnej dla naszej sztuki epoce romantyzmu, pomijamy niemal orientalizm, który w dużej mierze był podstawą dla romantycznego kultu tego co nieokreślone, nastrojowe i trudne do wytłumaczenia. Umyka nam też zjawisko izolacji romantycznej duszy na tle jej świata, swoista słodko – tragiczna samotność, tak urzekająca w powieściach, poematach, malarstwie a nawet architekturze. Tymczasem nieprzypadkowo głównym źródłem romantyczności byli Brytyjczycy. Wyobraźmy sobie ich całkowite oderwanie od realności w Indiach, w Afryce i w innych nie mniej egzotycznych włościach. Wyobraźmy sobie samotność chorego na orientalną chorobę młodego urzędnika z Londynu, który miał pod sobą dziesiątki tysięcy ludzi, których nie rozumiał, nie mógł zrozumieć, ani też nie chciał. Za to jakże malowniczy byli ci ludzie! Zwłaszcza znad oparów opium, uśmierzającego efekty różnych nieznanych europejczykom chorób, pozwalającego przetrwać potworny upał, oraz niezbyt udane siłą rzeczy relacje z wyzyskiwaną okrutnie ludnością.

 

 

 Pierwszym zwiastunem romantyczności w Chennaju są oczywiście przepiękne i baśniowe dworce. Jako osoby dość dobrze przyzwyczajone do romantycznej wyobraźni (Chopin, Mickiewicz…), nie będziemy się im dziwić. A jednak, różne elementy dekoracyjne i konstrukcyjne zostały w nich użyte z chaotyczną nastrojowością powieści gotyckiej, pierwszej może zwiastunki romantyzmu. Autorom dworców, tworzących balkonikowe altany na które nie da się wejść, kopuły nie nakrywające niczego, mury nie chcące niczego bronić nie chodziło o nic więcej (ani mniej), jak tylko o to, aby nas zaskoczyć, zadziwić i rozmarzyć. Treść owych marzeń miała być nieokreślona. Malownicze impresje miały budzić podobne odczucia u odbiorcy. Po raz pierwszy być może przeznaczenie owych impresji nie posiadało żadnej definicji. Rozmarzenie i odczuwanie stały się wartościami samymi w sobie, nie prowadzącymi do religijności, ani konkretnych zdolności. Nie przypadkowo to romantyzm wypromował pełną w końcu definicję artysty, swoistego kapłana świątyni sztuki, świątyni, która służy samej sobie, a jednak tak wielu zagląda do niej z ciekawością i nie przeżywa rozczarowania (a nawet jeśli, to często się do tego nie przyznaje!).

 Drugim zwiastunem romantyczności w Chennaju musi się stać George Town. Zaraz, zaraz, czy piszę o prawdziwych Indiach? Nie jesteśmy przecież w Adżancie, ani na plażach Goa, ani w aśramie gdzie uczą bardzo jogicznej jogi, tylko wśród brytyjskiej, kolonialnej starówki… Moim jednakże zdaniem dawny Madras to bardzo prawdziwe Indie. Indyjska cywilizacja od początku XVI wieku stykała się z naporem Europejczyków. Na bazie tej walki i ciągłych, malowniczych nieporozumień, powstawało to, co nas nawzajem kusi, co wzywa wielu Europejczyków do Varanasi, a Hindusów do Londynu. Ta dawna stolica okupantów nie jest dla Hindusów jedynie sezamem pełnym skarbów, po które, gdy kto może, wyrusza. Londyn to dla Hindusów baśniowe miasto, w jakimś sensie jedna z ich własnych, oddalonych stolic. Stolica, a jednocześnie obce, nieprzyjazne miasto wrogów, rasistów, kulturowych i religijnych fanatycznych misjonarzy (w przypadku Imperium Brytyjskiego tych pierwszych było więcej)…

   Do George Town dotarliśmy miejską kolejką, wysiadając na końcowej stacji kilku jej linii zwanej „Chennai Beach”. Plaża stanowiła tu nazwę dość mylącą, gdyż po przeciwnej do George Town stronie znajdował się jeden z największych na świecie portów. Wielkie dźwigi obsługujące kontenerowce majaczyły niczym jakieś marsjańskie wieże na horyzoncie. Port nie wydawał się tak wielki, jak na przykład jego odpowiednik w hiszpańskiej Walencji, rzeczywiście wręcz przygnębiająco gigantyczny. Z pewnością tak naprawdę chennajski port był większy, ale z przyczyn antyterrorystycznych mapy przysuwały go znacząco do stacji, ograniczając wielokrotnie jego szerokość. Przy dworcowa ściana George Town była pełna neostylowych konstrukcji, pozostałości różnych ważnych dla Brytyjskiego Madrasu urzędów, biur, komór celnych etc. Sądząc po wyglądzie stacji „Plaża”, jej świetność przeminęła. Kiedyś ów dworzec należał zapewne do najważniejszych w Indiach, gdyż nie było jeszcze samolotów i miliony ludzi przesiadały się w tym miejscy wpierw na okręty, a jakiś czas później na napędzane parą promy. Zawsze, gdy o tym myślę, wydaje mi się to niesamowite. Kolej przez wiele dziesiątków lat była samotną, pionierską technologią. Gdy się z niej wysiadało, trzeba było się przesiąść do konnej bryczki, albo na napędzany wiatrem żaglowiec. Kolej swoją stalową linią wpisywała się w krajobrazy dużo bliższe XVII a nawet XVI wiekowi, niż XX stuleciu. U Conana Doyla Sherlock Holmes, żyjący pod koniec XIX wieku, podróżuje albo bryczką po Londynie, albo całkiem szybkimi pociągami do innych miast Anglii. Jak bardzo silne były te kontrasty w Indiach!

   Owe dawne biura, urzędy etc. nadal są zajmowane przez indyjską administrację. Niektóre z nich są zaniedbane, co dodaje jeszcze uroku malowniczemu splotowi różnych architektonicznych wrażeń z Indii, oraz poszukiwanej przez projektantów imperialnej brytyjskości. Niektóre z nich są znacznie bardziej okazałe od chennajskich dworców, w końcu ogromne kwoty funtów i brytyjskich rupii przepływały przez nie bezustannie. Swoją drogą brytyjskie rupie były takie jak budynki. Łączyły symbole świetności dominującego nad światem imperium, z estetyką opowieści o pirackich wyspach skarbów, mówiących wężach, baśniowych rajach, etc. Pod koniec epoki kolonialnej królowie Imperium Brytyjskiego zaczęli się bardziej bratać z ujarzmioną ludnością i zakładać na swoje monetowe głowy korony z bananów, albo też wplatać w swoje stroje detale mogolskie lub radżputańskie… Obok owych wciąż świetnych postimperialnych gmachów zastaliśmy z Kają najbrudniejsze uliczki, jakie znaleźć można w Indiach. Zasłane niesprzątanymi nigdy zwałami kału i moczu przyprawiały o mdłości, już samo spojrzenie na nie starczało, aby się rozchorować. Był to znów zapewne problem logistyczny, podobny do tego związanego z kanałem. Na szczęście dalej było już dużo czyściej, czyli tak jak w Agrze na przykład. Pojawiły się różne kościoły służące wielu chrześcijańskim odłamom (w tym piękny i stary kościół ormiański), a także małe, ale bardzo ładne świątynie. Niektóre domy wciąż urzekały egzotycznym pięknem. Ów stary Madras był męczący, tłoczny, chaotyczny, lecz bardzo też zniewalał swoją rozmaitością i witalnością. Ciężko tu było przejść przez ulicę, niektóre skrzyżowania składały się z 7 dróg wpadających na siebie pod najbardziej zadziwiającymi kątami. Zabudowa dawnego Madrasu nie była tak wysoka jak w Paryżu, czy Londynie, jednakże na tle innych indyjskich miast należała do raczej wysokich. Tym bardziej zadziwiające były miniaturowe drapacze chmur, wzniesione przez Brytyjczyków pod sam koniec ich ery w modernistycznym stylu. Po raz pierwszy widziałem budowle wcale nie większe od zwykłego dziesięciopiętrowa w jakiś niezwykły sposób odgrywające drapacze chmur na Manhattanie… Do tej całej romantycznej symfonii nonszalancko dobranych urbanistycznych barw owe karłowate giganty pasowały jak ulał!

   Na końcu naszego spaceru oczekiwał na nas gigantyczny kompleks sądu, swoiste miasto w mieście. Jego architektura przypominała wszelkie college z powieści fantasy (nawet takich jak Harry Potter), wzbogacone oczywiście o silną impresję orientalną. W owym sądowym mieście spotkać można było najbardziej stare i niezwykłe drzewa, a także setki prawników i studentów prawa w togach założonych na tradycyjne stroje, co współczesnemu młodemu czytelnikowi  przywiodłoby na myśl natychmiast czarodziejów z Harry Pottera, czy jakieś postaci wykreowane w „Narni” C.S. Lewisa. Swoją drogą, Navaneet, podobnie jak pandit Dalchand Sharma i wszyscy niemal indyjscy bramini, skarżył się na kwoty państwowe mające usunąć podziały kastowe. W związku z nimi we Indiach ponad 60% miejsc w sądach, na uniwersytetach, w urzędach etc., było zarezerwowane dla osób z niskich kast. Jako, że podział dotyczył też muzułmanów, różnych sekt, odłamów etc, braminom zostawało ledwie parę procent, i oczywiście walka o nie była straszliwa, zaś pewność sukcesu nawet przy znakomitych wcześniejszych wynikach niewielka. Jak stwierdził z rozmarzeniem Navaneet, dawniej wszyscy prawnicy byli braminami, w związku z czym sądownictwo było uczciwe, wolne od korupcji itd., itp. Jako, że czytałem sławne powieści bengalskie zainspirowane w dużej mierze życiem podupadłych moralnie braminów, słuchając naszego przyjaciela kręciłem tylko niejednoznacznie głową. Można oczywiście zrozumieć rozżalenie braminów, ale wydaje mi się, że starania rządu indyjskiego o danie równych szans wszystkim obywatelom to wspaniała sprawa. Oczywiście w tak wielkim i chaotycznym kraju rodzi to całe oceany korupcji, lecz, moim zdaniem, to i tak mniejsze zło. Wracając do owego fantazyjnego miasta czarodziejów prawników, to zupełnie jak w baśni dla dzieci, w kantynie prawników można tam nabyć tylko kilka typów słodzonego mleka. Żadnej kawy! A był upalny dzień, zaś w moim gardle jak zwykle odbywał się wiec bakterii. Słodzone, ciepłe mleko zdecydowanie nie było w tym wypadku najlepszym rozwiązaniem, lecz nie miałem wyboru…

   Tego samego dnia mieliśmy dwa interesujące koncerty. Na pierwszym z nich wystąpił znajomy Navaneeta z dawnych czasów (ale nie tak dawnych, gdyż Navaneet, mimo poważnego już całkiem bramińskiego wyglądu, jest całkiem młodą osobą). Koncert głęboko rozczarował naszego przyjaciela, dla którego Bombay Prasanth był ogromnym autorytetem w mumbajskich czasach. Wśród deszczu Navaneet żalił się na prosty, słaby, zupełnie nie rozwibrowany głos artysty. My nie odnieśliśmy aż tak złych wrażeń, gdyż nasze oczekiwania nie były tak wielkie. Następną pozycją w naszym muzycznym kalendarzu stanowił duet znakomitych winistów – Iyer Brothers. Grali bardzo pięknie, choć nie poruszyli mnie do tego stopnia co wielki Chitta Babu z Południa, czy Asad Ali Khan, jakby nie było winista co się zowie. Obydwaj artyści mieli korzenie w pełni indyjskie, ale od dzieciństwa mieszkali w Australii. Nie znali tamilskiego, lecz tylko angielski. Mimo to byli jednymi z najczystszych stylistycznie winistów.

   Wieczorem odwiedziliśmy w końcu dom Navaneeta. Było w nim mnóstwo starych, bezcennych nagrań MS Subbulakshmi. Nasz przyjaciel zgromadził na swoim komputerze ogromną kolekcję niemożliwych do zdobycia nagrań tej wielkiej artystki (nieraz przez niego samego przenoszonych z szybkoobrotowych płyt, lub ze starych szpul magnetofonowym). Oprócz tego miał też nagrania wielkich dawnych artystów, często zupełnie niedostępnych na rynku. Na zakończenie naszego pobytu w Chennaju Navaneet skopiował na nasz przenośny dysk niemal pół terabajta tych bezcennych materiałów, co daje tysiące godzin często niedostępnej gdzie indziej, najwspanialszej muzyki karnatyckiej. Obecnie posiadam też kopię na moim laptopie, co czyni go jednym z najcenniejszych laptopów na świecie. Rozmawialiśmy z Navaneetem o jego mistrzyni Radzie i jej wielkiej matce. W przedpokoju bulgotały wielkie i fantazyjne złote rybki, które nasz bramin ze znawstwem hodował od dzieciństwa. Dom Navaneeta znajdował się w dzielnicy noszącej muzułmańską nazwę, na tyle blisko Mylapore, na ile portfel pozwolił. Obok przytulnej uliczki Navaneeta znajdowała się notabene jedna z większych sal koncertowych Chennaju, w niej chyba widzieliśmy Malladi Brothers.  Trzykondygnacyjny, ładny blok Navaneeta otoczony był bananowcami i palmami. Na klatce schodowej mieszkał pies staruszek, którym wszyscy się opiekowali, pomimo, iż katechizm hinduisty, jaki widziałem w sklepie, raczej radzi unikać kontaktów z psami. Skąd się to wszystko bierze? Pod koniec Mahabharaty prawy król Judhisztira po raz ostatni dowodzi swojej wielkości opiekując się psem w wysokich górach, gdzie zginęli wszyscy jego bracia (oczywiście wątek psa i braci zostaje w eposie rozwinięty, ale nie dam tu rady streścić Mahabharaty – w każdym bądź razie w pewnym momencie Judhisztira wiedział, że pies to pies, a bracia odeszli i na podstawie tego podjął prawą decyzję).

   Na ścianie głównego pokoju, obok różnych boków, powiesił Navaneet podobiznę starszego mężczyzny o ładnych oczach, który wywodził się wprost od Adi Shankary i uważany był za jego wcielenie. Subbulakshmi darzyła go ogromną czcią. Przed występem w siedzibie ONZ artystka zupełnie straciła głos. Zwróciła się zatem do podobizny potomka Adi Shankary i znów mogła śpiewać. Navaneet wierzył w tę historię i jako śpiewak darzył potomka Adi Shankary wielką czcią. W przedpokoju naszego przyjaciela odkryliśmy szafkę pełną książek. Wcześniej, w MAM kupiliśmy bardzo interesujące książki o muzyce, co jednak ciekawe, nawet na Południu więcej było interesujących dzieł o muzyce hindustańskiej niż o karnatyckiej. U Navaneeta ujrzeliśmy kilka egzemplarzy albumowej biografii Subbulakshmi i jej córki Radhy. Już wcześniej zastanawialiśmy się nad tą książką, lecz gdy dowiedzieliśmy się, że nasz przyjaciel miał w niej współudział (głównie jeśli chodzi o dodanie rzadkich fotografii), kupiliśmy ją od niego. Obok znajdowały się ładne ceramiczne przedstawienia Wielkiej Trójki, oraz Meera Bai, mistyczka która komponowała muzykę i pisała poezję w brij bhasa, stanowiąc ważne ogniwo w rozwoju literatury hindi. Subbulakshmi darzyła Meerę ogromnym respektem, zagrała nawet w filmie o niej główną rolę (zaś Meerę – dziewczynkę w pierwszej części filmu grała jej córka). Podczas kręcenia zdjęć we Vrindavanie nikt nie wiedział, jak załatwić statystów, którzy odegraliby tłum porwany ekstatycznymi pieśniami Meery. Sprawa rozwiązała się sama. Subbulakshmi zaczęła po prostu iść i śpiewać, zaś mieszkańcy Vrindavanu, porwani pięknem jej głosu i uczuciowością interpretacji uznali ją za wcielenie Meery. Nie trzeba już było grać… Navaneet podarował nam w związku z tym płytę znakomitej edytorsko firmy Charsur Digital Studio, gdzie na bazie jego materiałów opublikowano koncert złożony z twórczości Meery i Surdasy. Wydarzenie miało miejsce w Kalkucie. Mieliśmy już płyty Saregamy z podobnym repertuarem, lecz trzeba przyznać iż w stolicy indyjskiego Bengalu Subbulakshmi była w szczególnie dobrym nastroju do śpiewania tych pięknych pieśni. Film „Meera”, jak i inny, w którym Subbulakshmi zagrała wiecznie młodego mędrca Naradę (rola męska), udało nam się nabyć koło dworca Chennai Fort. Gdy Subbulakshmi kręciła tamilską Meerę w północnych, pałacowych lokalizacjach, tamtejsi radżowie pomagali jej we wszystkim. Jeden z nich stwierdził, iż chętnie oddałby jej całe królestwo za jej piękną sztukę, nie mając już jednak królestwa zapłacił z własnej kieszeni za zrealizowanie wersji hindi Meery, przyczyniając się tym samym do powstania pierwszego dwujęzykowego filmu indyjskiego.

   Nastał następny dzień, a my udaliśmy się do głównej anglikańskiej katedry miasta. Przepiękna budowla została wzniesiona pod koniec XVIII wieku w stylu neopalladiańskim, z charakterystyczną dla tego idiomu niepokojącą, celowo nieproporcjonalną kopułą, strzelistą, klasycystyczną wieżą, oraz licznymi portykami w stylu nawiązującym do weneckiego mistrza, a przez niego do architektury rzymskiej. Kościół ten był w dużej mierze przedłużeniem idiomu romantycznej, pałacowej willi. Wewnątrz zachowało się wiele wspaniałych, klasycystycznych rzeźb nacechowanych już romantyczną nastrojowością. Widzieliśmy muzę rozpaczającą nad tymi, co odeszli. W transepcie stały zaś dwie pełno postaciowe rzeźby lordów – biskupów. Pierwszy był młodzieńcem o pięknej i butnej twarzy, drugi starszym już mężczyzną przygarniającym nawróconego, pomniejszonego w stosunku do niego Tamila. Owe rzeźby były najwyższej próby, wyrzeźbiono je z marmuru w Londynie i sprowadzono do Madrasu. W podobnym stylu utrzymane były liczne katedralne nagrobki, między nimi uwagę przykuwał doskonały rzeźbiarski portret szkockiego żołnierza. Kościół zachował się w znakomitym stanie, nawet dawne drewniane elementy drzwi i okien nie wyglądały na szczególnie nadżarte przez ciepły i deszczowy klimat Chennaju. Drzwi i okna otwierały się na ogrody i na malowniczy cmentarz, do którego skierowaliśmy kroki. Było to miejsce żywcem wyjęte z powieści Edgara Alana Poe. Tylko Anglicy potrafili zyskiwać efekty romantycznej malowniczości na bazie postrzymskich wzorców. Znów widzieliśmy muzy, oraz liczne zagłębione w drzewach katafalki, często celowo nieproporcjonalne. Zupełnie niesamowita była najstarsza część cmentarza, gdzie wielkie figowce przebiły i oplotły swoimi wijącymi się pękami pni marmurowe grobowce. Cmentarz stanowił wymarzoną scenerię do kręcenia horrorów. Nawet w dzień niepokoił splotem nieokiełznanej wegetacji z chłodem neoklasycystycznych grobowców. W głębi nekropolii znajdowała się też neopalladiańska kaplica zwieńczona kopułą. Jakiś Hindus modlił się przed grobowcem, zaś wewnątrz kaplicy ćwiczyli muzycy.

   Wieczorem mieliśmy koncert Sanjaya Subramaniama, jednej z największych gwiazd muzyki karnatyckiej. Już kilka razy chcieliśmy na niego pójść, lecz wszystkie bilety były wyprzedane. Sanjay nagrywał obecnie najwięcej płyt i wszystkie szanujące się wydawnictwa miały co najmniej kilkanaście albumów z jego udziałem. Artysta nie miał tak wspaniałego głosu jak Malladi Brothers, za to słynął z muzycznego wyrafinowania, oraz z sięgania po rzadkie, słabo znane kompozycje. Śpiewał między innymi muzykę klasyczną w języku tamilskim. Wcale nie ma jej tak wiele, gdyż głównym językiem klasycznego śpiewu na południu jest język telugu, słynący z miękkości i dużej ilości sanskryckich słów, zawsze drogich hinduistycznym słuchaczom. Tym razem mieliśmy szansę dostać się na koncert Sanjaya głównie dlatego, iż odbywał się nie w Mylapore, lecz w okolicach dworca Fort, na przedpolu George Town. Sala była duża, zaś wszystkie napisy, programy etc. istniały tylko i wyłącznie w języku tamilskim. Jak wyjaśnił nam Navaneet, który był z nami na koncercie, wielu Chennajczyków stara się unikać zatłoczonej madraskiej starówki. Koncert był absolutnie wspaniały. Wielkiemu artyście towarzyszyli znakomici muzycy. Wyszliśmy z sali absolutnie oczarowani. Tylko Vedavali mogła się równać w z Sanjayem Subramaniamem jeśli chodzi o wysłuchane przez nas koncerty.

 

 

   Po koncercie Navaneet spotkał się ze swoim drugim guru od śpiewu, który co jakiś czas zjawiał się i znikał, widzieliśmy go niemal na każdym koncercie. Tym razem poszliśmy wspólnie do gudżarackiej restauracji w George Town. Nawet Navaneet, pomimo swoich tamilskich korzeni, miał wyraźną słabość do kuchni północnej. Gudżarackie jedzenie było znakomite, nie mogłem się od niego oderwać. Zaszokowało mnie jedynie pojawienie się na stole również pillau z ryżu basmati. Zmartwiony, iż nie podano w zamian kolejnego paneer, wziąłem mimo wszystko jeden kęs. I, na wszystkie kartacze, jakie to było pyszne! Nawet ryż z północy zostawia daleko w tyle południową, ryżową kuchnię… Nasi znajomi uznali, iż George Town jest zbyt niebezpieczne i nie chcieli nas puścić samych. Kaja jednakże wyjaśniła grobowym głosem, iż nieraz poruszała się po północy po Agrze i żaden Chennai jej nie straszny. Porażeni tym argumentem Tamilowie puścili nas zatem samych na dworzec.

   Kolejnym romantycznym architektonicznym akcentem było oczywiście Chennajskie Muzeum Narodowe. Już od dawna marzyliśmy, aby tam się udać, lecz intensywność muzycznego życia nie pozwalała nam znaleźć odpowiedniej ilości czasu, który był nam potrzebny do zrobienia zdjęć za które słono się płaci. Gmachy muzeum łączyły w sobie masywną urodę wiktoriańskich elips z architekturą neomogolską, najbardziej chyba udaną w całym Chennaju. Zaczęliśmy od kolekcji brązów, jednej z najbogatszych w Indiach. Wspaniałe wizerunki Sziwy Natarajy, kosmicznego tancerza, nie miały sobie równych. Byli też obecni inni brązowi bogowie, głównie jednak Sziwa i Parwati, a także wspaniałe, budzące grozę wizerunki bogini Kali.

 Niestety, inne kolekcje głęboko nas rozczarowały. Większa część kolekcji rzeźby kamiennej była zamknięta, zaś to co było otwarte stanowiło byle jaką kamieniarkę przyniesioną do muzeum z wiejskich świątyniek. W tej części muzeum było brudno, wszędzie unosiła się woń przeżutego i wyplutego betelu, hordy ludzi przechodziły rozmawiając głośno i swobodnie. Gdy wyszliśmy z tego gmachu, zrobiliśmy rekonesans po kompleksie muzealnym. Otaczające gmachy muzeum tereny były bardzo zaśmiecone. W tylnej części kompleksu ujrzeliśmy wielkie brązowe pomniki angielskich królów, pełne patosu, ale całkiem udane.

   W następnym rzucie obejrzeliśmy muzeum przyrodnicze, jak zwykle pełne wyleniałych wypchanych zwierząt i silnie rozkładających się preparatów. Istny obraz nędzy i rozpaczy… Nad tego typu ekspozycjami Hindusi muszę jeszcze popracować. Obok niego było coś w stylu makiet stanowiących przedłużenie popularnej encyklopedii dla dzieci, rzecz może użyteczna, ale zupełnie nie na miejscu w Muzeum Narodowym. Galeria malarstwa współczesnego była na pierwszym piętrze wypełniona makietami elektrowni węglowych, pras drukarskich etc. Wystawiono też śrubokręty, wyroby z plastiku i co tam jeszcze… Dopiero pierwsze piętro zawierało skromną ekspozycję malarstwa, od portretów brytyjskich oficjeli, po współczesnych malarzy tamilskich. Prace tych ostatnich zrobiły na mnie dobre wrażenie. Na koniec ekspozycji wystawiono też kopie kilku obrazów Matissa i van Gogha, do których odwoływali się lokalni artyści.

   Ostatnie piętro znów było dziwaczne i groteskowe. Wypełniały je trójwymiarowe reprodukcje niektórych eksponatów, oraz makieta kilku grot Ajanty, po której biegały ucieszone dzieci. Wyszliśmy z muzeum rozczarowani. Zbyt mało czasu poświęciliśmy brązom, a tylko dla nich warto było tutaj przyjść.

   Wieczorem, również w sali przy George Town, mieliśmy okazję wysłuchać Aruny Sairam. Navaneet zbojkotował ten koncert, gdyż uważał artystkę za osobę, która dla sławy zrezygnowała z wyrafinowanych form na rzecz muzyki uproszczonej i bardzo dewocyjnej. Ja jednakże chciałem posłuchać na żywo owej tak znanej poza Indiami artystki. Kupiliśmy wcześniej kilka jej płyt i choć rzeczywiście słychać na nich było uproszczenie klasycznej formy, to jednak Aruna sięgała po ciekawe, rzadko wykonywane utwory. Bardzo spodobała mi się jej tillana, czyli muzyka taneczna. Przełamując rozróżnienie na muzykę taneczną i „czystą”, artystka z powodzeniem ukazywała piękno utworów związanych nierozerwalnie z bharatanatyam.

   Koncert wzbudził we mnie mieszane uczucia, droga Aruny Sairam przez muzyczne światy była rzeczywiście zbyt prosta. Jednocześnie artystka miała wspaniały głos, mało kto równie wspaniale jak ona śpiewa karnatyckie, mikrotonalne śruti owinięte wokół dźwięków. Ludzi było co niemiara, i gdy wyszliśmy z koncertu pytali nas z zaciekawieniem o nasze wrażenia.

 

 

   Ostatnim koncertem oficjalnym, jaki wysłuchaliśmy w Chennaju, był recital absolutnie genialnego, północnoindyjskiego sarodzisty Alama Khana, syna wielkiego, zmarłego niedawno Ali Akbara Khana. Artysta nieczęsto nagrywa płyty i daje koncerty, więc była to nie lada gratka. Podczas koncertu upewniłem się, iż ten młody jeszcze artysta jest najpewniej największym obecnie sarodzistą. Nawet legendarny Amjad Ali Khan nie potrafi uzyskać ze swojego instrumentu tak głębokich, pełnych barw tonów, ani skonstruować ragi pełnej bogactwa detali, a jednocześnie obdarzonej mocną i czytelną konstrukcją. W grze Alama Khana zachwycały również muzyczne nastroje, mocne i wszechprzenikające. W połowie koncertu artysta zaprotestował przeciwko nazwaniu go w programie „ustadem”, czyli mistrzem. Przypomniał iż jego ojciec długo czekał na ten tytuł, a on sam, jeśli cokolwiek sobą reprezentuje, to tylko dzięki ojcu. Była to przesadna skromność, mało kto z indyjskich instrumentalistów zasługuje na tytuł ustada równie mocno jak Ustad Alam Khan. Do wzięcia udziału w koncercie zachęciliśmy Navaneeta i jego guru. Byli nam bardzo wdzięczni, gdyż rzeczywiście była to muzyka hindustańska najwyższej próby. Alam Khan nie był oczywiście chętny do 2 i półgodzinnego koncertu, więc pomiędzy utworami długo przemawiał. Ale i tak zagrał aż dwie ragi, co nie często się zdarza na Północy. Lżejszych form dość dokładnie unikał. Guru Navaneeta podśmiewał się tylko z przerw na ciągłe strojenie instrumentów, co jednakże na Północy jest przyjęte, bardziej zresztą tam się dba o doskonały strój.

 

(ciąg dalszy nastąpi)

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

2 Odpowiedzi na “Chennai w powieści gotyckiej. Dziennik indyjski 24”

    1. Zdecydowanie to nie belgijskie Kongo. Cykl Dziennika indyjskiego pisałem 8 lat temu i wtedy jeszcze byłem znacznie bardziej krytyczny wobec roli UK w Indiach. Jeśli chodzi o belgijskie Kongo to też przydałoby się opracowanie dotyczące stosunku ludności Bantu do Pigmejów. Przed Belgami autochtoniczną ludność Kongo czarni najeźdźcy traktowali jak zwierzęta – polowali na Pigmejów i traktowali jak pożywienie. Sądzę, że i to miało wpływ na brutalność życia na tym obszarze. O kulturze Pigmejów przygotowałem na Racjonalista.tv kilka bardzo cennych dokumentów, zachęcam do oglądania!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

osiem − sześć =