Wtorkowy wieczór Wratislavii Cantans 56 (7.09.21) był naprawdę niezwykły. Niejeden czytelnik tu zaprotestuje, twierdząc niebezzasadnie, że wiele wieczorów Wratislavii jest niezwykłych, również w moich recenzjach, zatem taka „zwykła niezwykłość” nie jest już niezwykłością. A jednak. Bo jak inaczej opisać nagłą podróż Pedro Memelsdorffa, jednego z największych mistrzów wykonawstwa muzyki późnogotyckiej do przełomu XVIII i XIX wieku, do tego jeszcze do przełomu nie odbywającego się w Europie, ale na Karaibach?
Pedro Memelsdorff założył w 1987 roku zespół Mala Punica, wykonujący głównie muzykę późnogotycką. Sposób, w jaki Mala Punica traktowała i traktuje muzykę jesieni średniowiecza jest czymś absolutnie wyjątkowym. Koncerty i płyty Mala Punici są wszechświatami wysublimowanych odcieni, detali i barw. Utwory sprzed setek lat ujrzane w ten sposób nie ustępują swoją złożonością muzyce Brahmsa czy Wagnera, zaś śmiałością rozwiązań rewolucjom Schönberga czy Xenakisa. Jak się powiada, zespół „inaczej postrzega dystans historyczny i kulturowy”, niektórzy puryści pomstują zatem na będące śmiałą hipotezą bogactwo wykonań Mali Punici. Ja słuchając Mali Punici zawsze mam wrażenie, że tak właśnie było i owo wrażenie jest znacznie silniejsze, niż przy słuchaniu innych wykonawców tej muzyki. Wizje Memelsdorffa najlepiej, moim zdaniem, pasują do innych sztuk zmierzchu gotyku, do malarstwa, architektury i literatury. Jeśli nawet było zupełnie inaczej, to niezależnie już od puryzmu i jego ewentualnego braku, średniowieczne wizje Memelsdorffa są jednymi z największych i najwspanialszych owoców tzw. „ruchu wykonawstwa muzyki dawnej”. Jeśli muzyka Paolo de Firenze obywała się bez orkiestry wyrafinowanych smakoszy dźwięku, jeśli twórcy Kodeksu Faenza nie mieli tak naprawdę pojęcia o szybkim, arabeskowym maswerku organów i clavicitherium, jaki u Memelsdorffa spina głosy wokalne w tym zbiorze, to tym gorzej dla nich. Wolę w takim razie Memelsdorffa, zaś puryści niech słuchają sobie gorszej, nawet jeśli bardziej oryginalnej, muzyki.
No dobrze, ale przecież na Wratislavii nie wystąpiła Mala Punica, lecz założony przez Memelsdorffa nowy zespół o surrealistycznej nazwie Arlequin Philosophe. W sieci o tej formacji praktycznie nic jeszcze nie ma, główne informacje jakie znajdziemy pochodzą ze stron NFM poświęconych Wratislavii. Można więc śmiało założyć, że Pedro Memelsdorff założył ów zespół naprawdę niedawno. Arlequin Philosophe zajmować się ma późnobarokową muzyką francusko – karaibską, ale też wczesno i późnoklasycystyczną, sądząc po tym, co usłyszeliśmy na koncercie. Zespół de facto inauguruje swoje istnienie na koncertach w Polsce, w Niemczech i w USA. Warto tu wspomnieć, że muzyka karaibska w jakimś sensie może być bliska maestro Memelsdorffowi, gdyż pochodzi on z Ameryki Południowej, z Argentyny. W sieci widzimy już pierwsze ślady badań Memelsdorffa prowadzonych na Harvardzie i na Haiti, gdzie jednym z głównych tematów jest postać Elżbiety Ferrand zwanej Minette, pierwszej w historii opery francuskiej czarnoskórej śpiewaczki wykonującej główne role. Również na wrocławskim koncercie zetknęliśmy się z Minette, gdyż większą część środkową programu Memelsdorffa wypełniała rekonstrukcja concert spirituel, który odbył się na Saint-Domingue w teatrze w głównym mieście wyspy, Port-au-Prince na Boże Narodzenie 1790 roku. To tam właśnie zadebiutowała czternastoletnia podówczas Minette. Koncert ów składał się z niesamowitego melanżu arii operowych, wśród których wyróżniała się zarówno gatunkowo jak i artystycznie Stabat Mater dolorosa z pięknego i sławnego do dziś Stabat Mater Pergolesiego. Oprócz tego publiczność wyspy i publiczność wrocławska usłyszała dzieła twórców dziś słabiej znanych lub wcale nie znanych – Blaise’a, Martiniego, Duniego, Dalayraca i Gosseca. Wielu z tych twórców działało jeszcze w pierwszych dekadach XIX wieku i we fragmentach ich oper słychać było elementy belcanta i zapowiedzi romantyzmu.
Bardziej późnobarokowe, ale też bardziej ludowe były dwie skromne msze, wygrzebane z popiołów przeszłości, które na wrocławskim koncercie obrazowały świat nie plantatorów i właścicieli niewolników, lecz po części samych niewolników, co muzycy Pedro Memelsdorff zaznaczyli dodając do tych wykonań pewne elementy afrykańskie, czy to rytmiczne, czy to w emisji głosów. Jak jednak podkreślił w omawianiu koncertu Memelsdorff, to właśnie ci anonimowi ludzie, pozbawieni całkowicie swojej autonomii, przyczyniali się wówczas do sporej części dochodów Francji, odpowiadając swoją niewolniczą pracą między innymi za większą część wywożonych do Europy kawy i cukru.
Koncert zespołu Pedro Memelsdorffa był absolutnym arcydziełem od strony sztuki wykonawczej. Nigdzie indziej nie znajdziemy chyba dzisiaj takiej subtelności detalu, tak precyzyjnie kontrolowanych barw wokalnych i instrumentalnych. Pedro Memelsdorff, niczym Tadeusz Kantor, krążył po całej scenie (rozszerzającej się też na widownię) i doglądał swoich muzyków niczym demiurg. Było to niezwykle teatralne i byłoby to może nawet pretensjonalne, gdyby nie efekt, jakim była nieziemska wręcz doskonałość wykonawcza jaką dysponował w rezultacie zespół Arlequin Philosophe. Ciekawie też było przenieść się na muzyczne Karaiby, choć sądzę, że nie były one aż tak dalekie od ówczesnej francuskiej „kontynentalnej” prowincji. Tu oczywiście Mala Punica sięga moim zdaniem po znacznie wspanialszą muzykę, ale z drugiej strony w muzyce prostszej, bardziej lokalnej ukazanej w tak ekstrawagancko wręcz wspaniały sposób jest coś z misterium muzyki jako takiej. Może dlatego nazwa „concert spirituel” tak pasowała do tego koncertu, choć oczywiście pod koniec XVIII wieku za szumną nazwą „koncertu duchowego” kryło się prostsze, ale jakże ważne znaczenie „koncertu publicznego”. W końcu właśnie wtedy, gdy dogorywały rządy francuskich Burbonów i gdy przyszli w ich miejsce Republikanie a później Cesarz Napoleon I, w naszej nowoczesności narodziły się miejsca dostępne dla każdego a prezentujące sztukę najwyższych lotów – koncerty i muzea.