Czy Polacy mogą się rządzić rozumem?

Bertrand Russell określił racjonalność jako „zwyczaj uwzględniania całego materiału dowodowego przy wydawaniu sądów”. W określeniu tym, choć nie pretenduje ono do miana definicji naukowej, filozof trafnie uchwycił istotny sens racjonalności, zwłaszcza zaś ten jej aspekt, który liczy się najbardziej w życiu społecznym i politycznym. Liczy się jako ideał, nie jako ważny lub choćby dostrzegalny wymiar rzeczywistości społeczno-politycznej. Uwzględniać cały materiał dowodowy mogą bowiem tylko ci, którzy potrafią go dostrzec i jednocześnie uznać, iż zasługuje on w całości na uwzględnienie, a takich ludzi jest niewielu, zwłaszcza w polityce, która w naszym kraju jest raczej domeną namiętności – nie ma w niej miejsca dla rozumu, „człowiek bowiem rządzi się rozumem w tym stopniu, w jakim inteligencja przenika i kontroluje jego pragnienia”. W polityce zaś inteligencja, mierna czy wybitna, pozostaje na ich służbie.

Problem deficytu racjonalności w życiu społecznym nie dotyczy rzecz jasna tylko Polski, choć po poselskiej modlitwie o deszcz i późniejszych ekscesach politycznego ciemnogrodu niepodobna zaprzeczyć, że niedobór ten jest w naszym kraju szczególnie dotkliwy. Przynosi przy tym szkody wszystkim, zwolennikom i przeciwnikom obozu rządzącego, a także ludziom politycznie obojętnym. „Wzrost racjonalności, teoretycznej i praktycznej jest bowiem warunkiem wszelkiego postępu i poprawy ludzkiego bytu”.

 

Czy postęp w dziedzinie racjonalności możliwy jest w świecie, w którym przeciw niej sprzysięgły się niemal wszystkie siły? Jej wrogiem jest gospodarka wolnorynkowa, która karmi się ludzką chciwością i naiwnością, szydzą z niej media i kultura masowa, a nawet większość modnych intelektualistów, obwiniających ją o najcięższe zbrodnie. W Polsce ma ona ponadto wrogów lokalnych, nie mniej groźnych, jak Kościół i religia; na tym jednak nie koniec. Niemal równie wroga racjonalności okazuje się demokracja formalna bez kultury demokratycznej, wyrosłej na gruncie krytycznej myśli oświeceniowej i liberalnej filozofii politycznej.

Polska rachityczna demokracja to środowisko nieprzyjazne rozumowi, gdyż niepodzielnie rządzi w nim zasada lojalności, charakterystyczna dla systemów, w których kategoria dobra wspólnego nie ma uchwytnej mocy regulacyjnej, gdzie celem jest przede wszystkim pokonanie przeciwnika, dla władzy i osobistej lub grupowej korzyści. Zasada ta wyklucza „uwzględnianie całego materiału dowodowego” i nie toleruje osób, które chciałaby się tą zasadą kierować. W Polsce udział w życiu politycznym czy ogólniej – w dyskursie publicznym – oznacza konieczność opowiedzenia się w całości po jednej lub drugiej stronie sporu, za jedną lub drugą grupą poglądów: czy to w sprawie Kościoła, płaci kulturowej, czy uchodźców z krajów muzułmańskich. Dla lewicy napływ tysięcy uchodźców to manna z nieba; dla prawicy wprost przeciwnie – to zagrożenie bombowe i tysiąc innych plag. Wszelkie próby publicznego ważenia racji, wydobywania niuansów lub wskazywania zalet i zagrożeń rożnych rozwiązań problemu budzą w najlepszym razie nieufność i prowadzą do faktycznego wykluczenia z każdego aktywnego  politycznie środowiska. Nie inaczej przebiegają, czy też raczej „nie-przebiegają” spory o wojnę w Syrii, ideologiczny lub naukowy status koncepcji płci kulturowej czy konflikt palestyńsko-izraelski. Nie ma w Polsce polityków, nie ma intelektualistów ani publicystów, którzy „uwzględnialiby wszystkie dowody przy wydawaniu sądów”. Nie ma, bo być nie może. W sensie społecznym przestaliby istnieć, gdyż tożsamość polityczną zyskuje się i utrzymuje wyłącznie przez podkreślanie przynależności do takiej lub innej formacji ideowej i politycznej.

Dlaczego pełna lojalność jest w Polsce tak ważna, a niezależność wyrażająca się w uwzględnianiu lub bronieniu racji spoza dozwolonej w danej grupie puli argumentów uznawana jest łatwo za zdradę, również w środowiskach, które same siebie uważają za obrońców wolności słowa, takich na przykład jak organizacje ateistyczne? Otóż wydaje się, że przyczyną główną jest dominujące, również w miastach, dziedzictwo kultury wiejskiej z typowym dla niej niedorozwojem indywidualnej tożsamości, odrębności i osobistej autonomii. W kulturach wiejskich ludzie pytani o to „kim są”, odpowiadają zwykle, (o ile w ogóle chcą i potrafią odpowiedzieć), wskazując miejsce, jakie zajmują w lokalnej społeczności, na przykład przez wskazanie sąsiada, a wyjątkowo tylko określają się przez wskazanie swoich charakterystycznych cech, systemu wartości, poglądów, aspiracji, osiągnięć itp.  Ludzie, którzy sami siebie widzą przede wszystkim jako członków pewnej społeczności, unikają zachowań lub wypowiedzi, które mogłyby tę grupową przynależność i tożsamość osłabić: unikają kontrowersji, podważania uświęconych  tradycją obyczajów i stereotypowych ocen. Wyrażają siebie, podkreślając poszanowanie dla tradycji i norm obowiązujących w w ich subkulturze. W Polsce, gdzie nawet psychologia i obyczajowość inteligencji miejskiej kształtowała się w warunkach wiejskich, w szlacheckich dworkach, dotyczy to również kultury mieszczańskiej. Nie cenimy lub wręcz nie tolerujemy osób o skłonnościach ekscentrycznych, myślących krytycznie i niezależnie, a nawet tych, które podkreślają wagę osobistego lub grupowego wglądu i zrozumienia samych siebie. Irytują nas i męczą próby problematyzowania tego, kim jesteśmy lub co myślimy. Nie jesteśmy ciekawi ani siebie wzajemnie, ani cudzych poglądów, choć przecież wielu z nas teoretycznie wie, że „ktoś, kto zna tylko własne poglądy w jakiejś sprawie, niewiele o niej wie.”[1] W Polsce nie liczy się wiedza, liczy się zgodny kolektyw; domagamy się jednomyślności i powagi, rozumianej jako bezkrytyczne wyznawanie uznawanych w naszej grupie norm i stereotypów.              

Odstępstw od tej zasady nie toleruje się również w stosunku do autorytetów ze świata, w którym dozwolony jest wyższy stopień niezależności i racjonalności. Przejawia się to między innymi w celowym pomijaniu tych elementów ich dorobku, które nie mieszczą się w tolerowanym w Polsce zakresie. Czołowy publicysta ekonomiczny Gazety Wyborczej stwierdza na przykład we wstępnej części jednego ze swoich artykułów, że Milton Friedman należy do dziesięciu najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, dalej jednak zarzuca swojemu mistrzowi, że w książce „Wolność i kapitalizm” ujawnia on skłonności publicystyczne i ideologiczne. Publicysta GW ma myśli Friedmanowską koncepcję zapewnienia każdemu minimum socjalnego, którą głosi on od lat sześćdziesiątych. Dziennikarz nie pisze o tym wprost, gdyż nie może się pogodzić z tym, że jeden z apostołów doktryny neoliberalnej głosił opinie pod jakimkolwiek względem podobne do poglądów Andrzeja Leppera, nawet jeśli głoszona przez obu panów koncepcja walki z biedą ma rodowód długi i szlachetny, a wśród jej ojców wymienia się m.in. Johna Locke’a i Johna Stuarta Milla. W efekcie powstaje spłycony, czarno-biały obraz rzeczywistości społecznej i gospodarczej; uproszczony i nieprawdziwy obraz tego, co słuszne i co możliwe. Umacnia się tym samym kulturę monolitycznych, wrogich sobie wzajemnie i wszelkiej racjonalności obozów politycznych.

* * *

W państwach demokratycznych, w sensie politycznym i kulturowym, samo dążenie do władzy budzi nieufność; jest podejrzane lub wręcz wykpiwane. W demokracjach niedojrzałych, w kulturach plemiennych bez zakorzenionej tradycji społecznej myśli krytycznej, władza sama w sobie jest ważną wartością; wartością i przemożną potrzebą ­ groźną przede wszystkim dlatego, że jej spełnienie osiągnąć najłatwiej przez ograniczanie praw i wolności innych, najlepiej wrogów politycznych. Bez wrogów, faktycznych lub urojonych, władza tego rodzaju obyć się nie może, to też w swojej działalności politycznej skupia się na ich szukaniu lub wymyślaniu. Z upływem czasu życie polityczne i społeczne w demokracjach formalnych tego rodzaju coraz bardziej przypomina koszmar paranoika.

Czy może być inaczej? Czy w nieodległej przyszłości spodziewać się można wzrostu racjonalności w życiu politycznym i społecznym? Nic na to nie wskazuje, a zmiany z pewnością nie przyjdą same. Nic nie zmieniła dekada naszego członkostwa w Unii Europejskiej ani ćwierćwiecze działania niewidzialnej ręki rynku. Żeby zmiana była możliwa, dokonać się muszą procesy, które wyzwolą rozum i sprawią, że wykształceni i obdarzeni wysoką inteligencją ludzie, którzy rozumu używają w pracy lub podczas gry w szachy, zaczną myśleć i rozmawiać o sprawach publicznych. Myśleć, wypowiadać się i podejmować działania, w których nie chodzi przede wszystkim o umocnienie własnej lub czyjejś pozycji w hierarchii społecznej lub hierarchii władzy, a chodzi po prostu o zrozumienie i rozwiązanie problemu. To z kolei wymaga, żeby dokonała się przełomowa zmiana w plemiennej kulturze, by przekształciła się ona w kulturę bardziej indywidualistyczną, w której jednostka czerpie poczucie własnej wartości nie tylko lub nie przede wszystkim z miejsca, jakie zajmuje w hierarchii społecznej, ale z własnej pracy, życzliwości, kreatywności, szlachetnych uczynków itp. Racjonalne myślenie uwzględniające wszystkie dowody możliwe jest tylko wtedy, gdy myślimy o problemie po to, by go rozwiązać, a nie po to, żeby kogoś pokonać, wykluczyć lub utrzymać się przy władzy.

Rządy rozumu w Polsce wymagają głębokich i wszechstronnych przemian politycznych i cywilizacyjnych. W historii Europy dokonywały się one na przestrzeni kilkuset lat, w przybliżeniu między XV a XX wiekiem. Ważnym etapem tych przemian, etapem, którego w Polsce w praktyce zabrakło, było Oświecenie. Bez wkładu, jaki wniosło ono w kulturę intelektualną i polityczną Europy, niemożliwa jest kultura demokratyczna i swobodna, racjonalna debata. Niemożliwe są rządy rozumu. Dzisiaj, gdy sprawa narodowa, sprawa istnienia lub nieistnienia suwerennej Polski, stała się mniej nagląca, autentyczny projekt oświeceniowy wydaje się wreszcie możliwy. Trzeba tylko, żeby wszyscy, którym nieobojętne jest dobro wspólne i którzy zgadzają się, że bez wzrostu racjonalności poprawa ludzkiego bytu nie jest możliwa – ani w polityce, ani na rynku pracy, ani w medycynie, ani w żadnej innej dziedzinie – głosić chcieli pochwałę rozumu: krytycznego i samokrytycznego, otwartego, twórczego i uwzględniającego wszelkie dowody przy wydawaniu sądów. Trzeba, by połączyli swoje siły – nie kosztem prawdy i racjonalności – ale dla ich dobra, jak Voltaire, Diderot i Condorcet w osiemnastowiecznej Francji lub Hume, Ferguson i Smith na Wyspach Brytyjskich, to jest w krajach, w których rozum wywalczył sobie co najmniej te same prawa, a jego wytwory co najmniej ten sam status, co religijne i niereligijne dogmaty i przesądy.

 


[1] John. Stuart Mill, O wolności.

Poza widoczną wyżej pracą J.S. Milla, wszytskie cytaty w niniejszym artykule pochodzą z eseju Bertranda Russella pt. „Czy ludzie mogą rządzić się rozumem” zamieszczonego w zbiorze pt. „Szkice sceptyczne”, Książka i Wiedza, Warszawa 1967.

Powyższy artykuł ukazał się pierwotnie na stronie Towarzystwa Humanistycznego

O autorze wpisu:

Aktywny działacz ateistyczny, humanistyczny, feministyczny i prolaicki. Prezes Towarzystwa Humanistycznego, z wykształcenia psycholog. Wydawca książek o tematyce ateistycznej, humanistycznej i filozoficznej. Publicysta aktywny w wielu polskich gazetach i magazynach. Redaktor RacjonalistaTV.

43 Odpowiedzi na “Czy Polacy mogą się rządzić rozumem?”

  1. Dobrze byloby podac jakies konkretne przyklady. To co jest dla jednego rozumne i racjonalne to moze byc dla drugiego bez sensu. Wezmy np. jednostronne zrzeczenie sie odszkodowan wojennych od Niemiec, rozumne? racjonalne? Nie, to Rosjanie/Sowieci zrzekli sie w imieniu Polski-PRL bo sami mieli za uszami.  Mowienie, ze dla lewicy uchodzcy to manna z nieba to straszna glupota. Nie sadze aby lewica traktowala to jako manne. Po prostu lewica widzi w nich ludzi, a nie muzulmanow. Dla lewicy to wlasciwie najlepiej jakby i muzulmani i zydzi i katolicy/protestanci wyprowadzili sie do Ziemii Swietej i dali wszystkim swiety spokoj. 

    1. Panie Lucyanie, w artykule chodzi o to, zeby sstrony tego sporu były racjonalne  w tym sensie, ze brałyby pod uwagę wszytskie argumenty za i przeciw np. przyjmowaniu imigtantów, a rożnica polega;aby na tym, ze wszytskie strony recajonalnej debay przwiązywałyby różna wagę do różnych faktów/argumentów. Preawica np. przywiązuje większą wagę do zagrożeń, do porządku, dyscypliny, itd, itp, a lewica do pomocy słabszym, do praw i wolności grup pokrzywdzonych itd, itp. Gdyby strobny detaowaly racjonalnie, moglyby wyrpracowac ciekawe kompromisy lub wręcz twórcze, niekoniecznie kompromisowe rozwiązania. Dzisiaj jedni sa za drudzy przeciw i racjonalnej debaty po prostu nie am, a podziały i nienawiść zaostrzają się, uniemożliwiając racjonalną debatę na jakikolwiek temat.  

      1. Podoba mi się Pana artykuł, wiec podlinkowałam go dalej. Jednak, tak jak i poprzedni rozmówca, widzę stereotypowość w opisie sytuacji politycznej: Dla lewicy napływ tysięcy uchodźców to manna z nieba; dla prawicy wprost przeciwnie – to zagrożenie bombowe i tysiąc innych plag. 

        Tymczasem całe to zdanie jest z narracji prawicy, lewica bynajmniej nie widzi tylko plusów i byłaby skłonna racjonalnie rozmawiać, tylko nie ma z kim. Bo do racjonalnej dyskusji trzeba dwóch racjonalnych partnerów. Jeśli jedna strona wyraźnie odrzuca racjonalność i jakiekolwiek niuansowanie, to jak rozmawiać?

        1. Ale przecież istnieje też dążenie do cenzury części lewicy. Na przykład stwierdzenie „islam jest religią przemocy” przez część lewicy jest uznawane za „islamofobię” i kneblowane. Więc obraz lewicy, która jest skłonna racjonalnie rozmawiać na ten temat jest bardzo idealistyczny i niekoniecznie zgodny z prawdą. 

          1. Zgoda Jacku, choc pewnie i na lewicy można zbaleźć grupę skłonną do racjonalnych rozwiązań, tyle ze mają oni znacznie mniejsze szanse przebić się do mediów, o ile w ogóle mają.  

          2. Z pewnością wśród wielu lewicowców istnieją też grupy skłonne do racjonalnej debaty i racjonalnych rozwiązań. Natomiast są też zakrzykiwani i zakrywani w mediach społecznościowych, nie tylko w telewizjach. Istnieje też groźba wykluczenia ich za niezgodne z ideologią poglądy z ogółu lewicy. Ma miejsce „ściganie heretyków”. Osoby przekonane do jednoznacznego wsparcia dla „jedynie słusznych ideologii” tropią i starają się ukarać każdą wątlpiwość. 

        2. Pani Alicjo, w tym zdaniu tylko z grubsza ilustruję ogólną tezę przykładami z ostatnich lat. Z pewnością na lewicy są i osoby skłonne do rcajonalnego namysłu i debaty – choćny ja sam 🙂 – jednak w tzw. dyskursie przeważają, i to zdecydowanie – bardzo jednostronne, nacechowane idelogicznie połajanki.    

  2. Jeśli chodzi o tę kwestię z definiowaniem własnej tożsamości u osób, mieszkających na wsi, to po części potwierdzam. Ja sam wychowałem się "pośród pól malowanych zborzem rozmaitem" i z doświadczenia wiem, jak jest. Nie raz bywało, że jak się przed kimś ze starszyzny lokalnej miałem definiować, trzeba było przywołać dziadka (od strony matki), bo Dolka wszyscy znali i przez wzgląd na Dolka była od razu sztama i zęby w uśmiechu obnażone, a ojciec był miastowy i nazwisko im z reguły Siczą i "Łukrajiną" zalatywało, więc podchodzili nieufnie. O sobie samym powiedziałbym z kolei, że indywidualizm mi się posunął aż do niezdrowej (jak u pisarzy bywało) skrajności, bo kiedy przychodzi mi określić się przed kimś na przykład poprzez podanie, jakiej muzyki słucham, to nie przywołam nazwiska autora, ani gatunku, ani tytułu "ulubionej pisenki" (co inni mają zawsze pod ręką), ale rozwodził się będę nad tym i deliberował, żeby jak najlepiej uściślić, a sprecyzować. 
     

    1. Panie Irku, bardzo dziękuję za ten komentarz. Opieram się głownie na badaniach Igora Kona (jelsi dobrze pamiętam pisownię nazwiska) – autora ważnej książki pt. Odkrycie "ja"., ale też mam troche do czynienia ze spolecznosciami wiejskimi w Polsce i to na ogół wygląda podobnie, również w msiastach w pewnym stopniu. 

      1. Tylko że w miastach ludzie się nie definiują poprzez podanie nazwiska sąsiada, albo miejsca zamieszkania, bo po pierwsze często się (jak nie oni sami, to sąsiedzi) przeprowadzają, a po drugie mało kto mało kogo zna "po sąsiedzku". Ciekawe jak wpływa na nasze poczucie torzsamości ta ciągła konieczność definiowania się w urzędach, poprzez podanie nazwy ulicy i kodu pocztowego: sąsiad to przynajmniej człowiek…

        1. Postęp w zakresie indywiduacji i autonomizacji zawsze dokonywal sie w miastach, a przyczyn tego jest mnóstwo. Skutki też są różne, nie tylko dobre, ale racjonalizacja – jesli w ogóle się postępuje – to właśnie w miastach. Już w XVIII wieku oświecenie było silne w krajach zurbanizowanych, a w wiejskich, najwyżej, i to w niewielkim stopniu – naśladowało, traktując przemiany głownie jak modę.      

          1. Nie przeczę. Twierdzę jedynie, że sama treść wyników tych badań, według których ludzie na wsi mają mniejsze poczucie własnej jednostkowości, BO definiują się poprzez podanie własnego umiejscowienia względem sąsiada, jest mało naukowa. Nie dałoby się po prostu usłyszeć takich samych wypowiedzi ze strony ludzi mieszkających w mieście, bo ci po prostu nie znają się nawzajem. Takie badania byłyby bardziej wiarygodne, gdyby istniała sama ta fizyczna możliwość, że mieszczanin mógłby siebie zdefiniować, poprzez podanie nazwiska sąsiada. Pewnie rzeczywiście jest tak, jak z tych badań wynika, nie przeczę. Podaję jedynie w wątpliwość samą naukowość tych badań: wniosek zapewne dobry, ale nie dlatego, że te badania ów wniosek generują. 
            Ciekawe, tak przy okazji, jak definiowali się ludzie z miasta? Bo nie wiem czy rzeczywiście na modłę bardziej indywidualistyczną określa siebie "lekarz z Wrocława" niż ten, kto mieszka obok Staszka z dołków i nie mówi, że jest rolnikiem, bo tam przecie wszystko chłopy. Wrocław jest na mapie mniej punktowy niż chałupa Staszka, a lekarzy są całe miliony. 
            Jeszcze raz: nie przeczę, że w mieście jest więcej indywidualizmu, twierdzę jedynie, że nie te badania o tym świadczą. A poza tym wiejscy indywidualiści będą częściej niż nieindywidualiści emigrować do miast, bo tam spotkają się z większą tolerancją dla swoich "odszczepieństw". 
             

          2. Chodzi mi o to, że same te badania mogą mieć wartość co najwyżej anegdotyczną, ale nie naukową.

        2. Zgoda, tego rodzaju badania, antropologiczno-psychologiczne z pewnością nie są tak "twarde", jak badania eksperymentalne. Dużą rolę odgrywa doś dowlona interpretacja, choc nie powiedzilabym, ze ich wartość jest tylko anegdotyczna.   

          1. Ja bym powiedział, że wartość takich badań jest wartością "po fakcie". One rzeczywiście opisują pewien stan rzeczy, ale możemy być o tym przekonani tylko dlatego, że z innych źródeł już wiemy, że tak właśnie ów stan rzeczy się przedstawia. Tak samo przedstawiałaby się sytuacja z błędnie (pod względem metodologicznym) przeprowadzonym badaniem EKSPERYMENTALNYM, którego wynik pokrywałby się z wynikiem poprawnego badania, które przeprowadzone zostało później. Autor pierwszego eksperymentu mógłby, po przeczytaniu publikacji z drugiego, stwierdzić, że już jego testy potwierdzały badaną hipotezę, ale nie miałby racji: źle przeprowadzony eksperyment może hipotezę wspierać, albo obalać, więc należy zakładać, że pokrywanie się jego wyniku z wynikiem poprawnie przeprowadzonego eksperymentu jest sprawą przypadku. 

  3. Mam wątpliwości, czy ktokolwiek jest w ogóle w stanie zapoznać się z CAŁYM materiałem dowodowym, szczególnie w takich złożonych tematach jak np. gosdpodarka albo stosunki społeczne. A już tym bardziej go uwzględniać, bo to wymaga przewidywania skutków.
    Myślę, że Bertrand Rusell zdefiniował racjonalność, jako idealistyczną utopię.
    .
    Wszyscy czegoś nie uwzględniamy. ale każdy czegoś innego i dlatego się różnimy w poglądach.
    .
    Czy Polacy mogą się rządzić rozumem?
    A skąd pewność, że robią to w mniejszym stopniu niż inne nacje? Bo są bardziej konserwatywni? Dla konserwatystów nieracjonalym jest wszelkie lewactwo.
    Podał pan, panie Andrzeju, przykład wolnorynowców, którzy rzekomo kierują się żądzą zysku (czyli instynktem, a nie rozumem).
    Ale to nie jest prawda. Oni nie kierują się żądzą zysku, tylko biorą pod uwage fakt (czyli materiał dowodowy), ŻE ludzie kierują się żądzą zysku. To jest taki sam fakt, jak to, że przedmioty kierują się grawitacją. Żądza zysku jest stałą tendencją w społeczeństwie, więc trzeba je tak urządzić, żeby ta stała tendencja generowała optymalne wyniki gospodarcze. Budowniczy uwzględnia grawitację (statyka) a wolnorynkowiec żądzę zysku.
    Socjaliści zaś uważają, że żądza zysku nie jest stałą cechą w społęczeństwie i że można ją ograniczyć.
    .
    Nie umiem rozstrzygnąć który pogląd jest słuszny, ale nie widzę, żeby którykolwiek z nich nie uwzględniał większej ilości danych, niż drugi.

    1. Panie Tomlku, to nie idealistyczna utopia, ale po prostu idealizacja, jak zawsze w definicjach. W praktyce za racjonalne mozna uznać branie na serio pod uwagę wszytskich lub prawie wszytskich argumentów, które pojawiają się w dyksursie. A co do żądzy zysku, to jak najbardziej nią się kierują. Gdyby kierowali się np. dobrem klientów, to owszem braliby pod uwagę ich żądzę zysku, ale jednocześnie dążyliby do tego, by tę motywację minimalizować na rzecz innej, np. pro-zdrowotnej, alturistycznej lub jakiejkolwiek innej.  

      1. No ale skoro klienci w swoich decyzjach konsumenckich kierują się swoim dobrem, to żądni zysku kapitaliści też muszą myśleć o dobru klientów, bo inaczej ich stracą wraz pożądanym zyskiem.
        Oczywiście pod warunkiem że mamy całkiem wolną konkurencję. Monopolista tak nie pomyśli.
        .
        Przepraszam, że występuję w roli advocatus diaboli, ale w młodości byłem korwinistą, więc trochę się wczuwam motywacje i logikę wolnorynkowców.

        1. Panie Tomku, mam wrażenie, że Pan ma caly czas na myśli tzw. racjonalność instrumentaną, gdy cele czy wartości są przyjęte z jakich dowolnych względów, a racjonalność polega tylko na tym, ze optymalnie dzialamy/myślimy, dążąc do realizacji tego celu, np. zysku. Tymczasem ja mam na myśli racjonalność w ogólniejszym sensie, by tak rzec fundamentalną, gdy rownież cele wybierane są racjonalnie, gdyż racjonalnie konstruujemy swoj system przekonań i wartości.   

          1. Zgadzam się z panem, ale wydaje mi się, że wolnorynkowcy (zwolennicy wolnego rynku) nie myślą o zysku (swoim), tylko o tym, jak urządzić państwo, by ludzkie myślenie o zysku (ich zdaniem cecha niezmienna) powodowało optymalny rozwój całego państwa.

            Podobnie jak np. zwolennicy państwa dobrobytu nie myślą o tym, by mieć więcej scentralizowanej władzy.

  4. Święta racja Panie Andrzeju!

    Kości "Piotra" znajdywano już wiele razy, ale jak dotąd okazywały się one być kośćmi innych ludzi, na przykład takich, którzy z pewnością autentycznie istnieli. 🙂

    Zaś Piotr z tą autentycznością ma spory problem.

    Podobnie jak Całun Turyński czy chusta z Manopello, które miały odbijać twarz sprzed 2 tys. lat DŁUGOWŁOSEGO ŻYDA, co jest nieprawdopodobne, lecz okazało się, że powstały one w XII/XIII w.

    1. Tak, tak, zdumiewa mnie fakt, że sporo ludzi wciąż traktuje takie sensacje poważnie. A nawet gdyby to były kości  pierwszego papieża, opiekuna epileptyków,  to nadal nie wiem, co mialoby z tego wynikać, zwlaszcza dla dykusji o tym, czy Polacy mogą się rządzić rozumem 🙂   

  5. Dokładnie!

    Tylko proszę pamiętać, że Piotr nie był "pierwszym papieżem".

    To jest wymysł propagandy katolickiej, z którą notabene nie zgadza sie nawet tradycja prawosławna i biblijna.

    Bardziej byłbym zdumiony gdyby pokazano katolickiej tłuszczy kości Damazego, oficjalnie 37., a faktycznie 1. papieża rzymskiego. 🙂

  6. Wracając jednak do Bertranda Russella, uważam go za jednego z najwybitniejszych filozofów XX w.

    Ta Pani, która zadawała mu pytania w wywiadzie, odznaczała się raczej drobną inteligencją, zadając prowokacyjne pytanie : "dlaczego nie jesteś chrześcijaninem". A co to w ogóle znaczy???

    "Dlaczego nie jesteś anglikaninem, protestantem, katolikiem, prawosławnym, koptem, anabaptystą, mormonem, świadkiem Jehowy, nestorianinem……?" – to pytanie powinna chyba ułożyć w ten sposób. 🙂

    1. Ja też go uważam za jednego z nawybitniejszych, a do tego moich ulubionych, głownie chyba dlatego, ze nie traktował on filozofii jak religii, a siebie jak jej apostoła, do czego ma skłonnoś wielu filzoofów. 

    2. Fakt, że jakieś słowo ma bardzo szerokie spektrum znaczeniowe nie sprawia, że nie ma ono konkretnego znaczenia.
      Bertrand Russell sam nadał jednemu ze swoich esejów tytuł "Dlaczego nie jestem chrześcijaninem". Pani prowadząca wywiad zapewne ten esej czytała i stąd jej pytanie.
      Russell znawcą tematu chrześcijaństwa na pewno nie był, ale przynajmniej wiedział, że jest kilka doktryn wspólnych dla wszystkich chrześcijan więc aby nie być chrześcijaninem wystarczy ich nie wyznawać (a może nawet tylko jednej z nich).
      I o tym właśnie jest ten esej.

      A czy Russell nie miał zapędów apostolskich?

      Bo ja wiem? Miał głębokie przekonanie, że jego prawem jest pouczać ludzkość na każdy możliwy temat.

  7. Russell stwierdził, co prawda w formie zapytania, ale stwierdził, że nie jest chrześcijaninem, a więc żadnym z powyższych wymienionych przeze mnie sekciarzy.

    Natomiast ta Pani pytała go, dlaczego nie jest chrześcijaninem. Gdyby znała się na temacie, po prostu przeczytałaby jego esej, a nie zadawała miałkiego intelektualnie pytania, które zresztą nie jest precyzyjne.

    1. Nieprzemyślane i nieracjonalne.
      A czy pana zdaniem pytanie: "czemu pan nie je mięsa?" także jest nieprecyzyjne? Czy trzeba zadawać sto pięćdziesiąt pytań typu: czemu nie jesz pieczonej polędwicy wołowej? grillowanych udek z kurczaka? szynki wieprzowej gotowanej? jagnięciny duszonej?
      To kompletny bezsens.
      .
      Aby nie być chrześcijaninem wystarczy np. nie uznawać natchnienia Pisma Świętego. I już. Mamy bardzo precyzyjnie odfajkowane hurtem wszelkie możliwe odłamy chrześcijaństwa – bez wnikania w datale.
      To nie rozmówczyni Russella odznacza się "dobną intelignecją".

      1. OK. Pytanie "czy nie jesteś chrześcijaninem" jest w miarę klarowne, ale jednak … nie do końca!

        Zapewniam cię, drogi Tomaszu, że gdyby ktoś katolika wciskał do jednego wora z prawosławnym, protestantem, anglikaninem, adwentystą, koptem, mormonem, jehowcem czy jakim innym sedewakantystą, to ten pierwszy, i drugi, i ostatni…. BARDZO BY SIĘ OBURZYŁ! 

        No, cyba że ten ktoś byłby ekumenistą, ale wtedy to już jest indyferentystyczny pan-chrystianizm, który jest pseudo-chrystianizmem, co nie? 🙂

          1. No jak to?

            Czyżbyś zaprzeczał chrześcijańskiej nauce o chrześcijaństwie?

            Przecież indyferentyzm jest dawno potępioną herezją przez wszystkie bez mała Kościoły!

            Ekumenizm i indyferentyzm dla jednych są szansą na pojednanie (chyba we śnie!) a dla innych jest to dzieło szatana…

            Jakbyś sięgnął po katolickie, prawosławne. protestanckie lub jakieś inne chrześcijańskie dokumenty, znajdziesz w nich doktrynę potępiającą herezję indyferentyzmu. Jeśli jesteś chrześcijaninem, powinieneś takie rzeczy wiedzieć! 🙂

            Mógłbyś także rozwinąć to swoje "nie". Bo jeśli łudzisz się, że ekumenizm nie jest pseudo-chrześcijańskim narzędziem do stworzenia pan-chrystianizmu, to się mylisz.

            Ekumenizm jest tak naprawdę propagandową metodą na to, by "wierni" nie odpłynęli całkowicie od Kościółków, bowiem te Kościółki są staroświecką i konserwatywną zaszłością, która raczej nie odpowiada zliberalizowanemu społeczeństwu.

  8. Autorowi się cosik pomyliło. "Czy Polacy kierują się rozumem?" A kto to ma stwierdzić, Pan będący, przynajmniej nominalnie, Polakiem nie jest w stanie tego stwierdzić. Do tego potrzebny jest obserwator zewnętrzny, znajdujący się poza układem. Zna pan jakąś nację która nie kieruje się rozumem? Różnica ocen i decyzji nie wynika ze sprawności umysłu – naród nie ma umysłu, umysł ma jednostka – tylko ze systemu wartości. To proste rozpznanie powinno być w pana zasięgu skoro głosi pan pochwałę rozumu.

    1. Ależ jak najbardziej mogę to stwierdzić i wlasnie stwierdzam. Nie piszę przecież, że nie mają rozumu, tylko że nie mogą się nim kierować przynajmniej w sferze spoleczno-politycznej, gdyż prowadzi to do samowykluczenia. A moze by Pan przeczytał ten artykuł?   

  9. Może wzrzuce fragment wywiadu z Krystianem Lupą(jakoś tak mi się skojarzyło):

    "…

    Witold Mrozek: Mamy władzę, która depcze sądy i stwarza fikcyjną sprawiedliwość, więc robimy Kafkę. To nie jest zbyt łatwe?

    Krystian Lupa*: – Boję się możliwości pójścia tropem zbyt powierzchownych, a przecież prawie automatycznie narzucających się podobieństw. Ale boję się też czegoś odwrotnego – niewykorzystania tajemniczej diagnozy naszej dzisiejszej rzeczywistości, która tkwi w dziele Kafki.

    Myślimy o tym, co stoi za tym dziwnym uzurpacyjnym sądem, który Józefa K. zatrzymuje i skazuje na śmierć bez rozpoznania i osądzenia jego winy. O braku logiki wytoczonego procesu, o ciemnej sile związanej z pragnieniem władzy i miernością ludzi, którzy decydują w naszej społeczności o życiu i śmierci indywiduum. O manipulowaniu prawem przez tych wszystkich, którzy nie są w stanie sprostać władzy przypadającej im w udziale. Tak wygląda rzeczywistość kafkowska, ale także dzisiejsza – polska. Prawie każdy dzień dopisuje przykłady drastyczniejsze niż w "Procesie”…

    Jak to?

    – Chwilami mam wrażenie, że wizja Kafki staje się wręcz eufemizmem wobec impetu absurdu w Polsce. Pod ciśnieniem tego absurdu przez całe wakacje pracowałem nad tym, by przeredagować scenariusz, otworzyć kafkowską opowieść na treści z zewnątrz, z polskiej rzeczywistości. Wydaje mi się, że nie wolno tego przeoczyć.

    Dwa lata temu, gdy podejmowałem decyzję, być robić Kafkę, sytuacja była inna, potencjalne zagrożenia znajdowały się w stadium larwalnym. Dzisiejsza sytuacja w Polsce przerasta wszystko, co wzięłoby się na warsztat. To nieprawdopodobne pandemonium kłamstwa jest nowym zjawiskiem, demolka wszelkiego logicznego prawnego fair play zbija nas z tropu. To dewaluacja elementarnego sensu.

    Ma pan na myśli to, co mówi władza?

    – Można to ująć szerzej. Sposób, w jaki mówi władza, rozlewa się na całe społeczeństwo. Jaka jest sytuacja mentalna dwóch połówek społeczeństwa? To już nie staroświecka wrogość i nienawiść, ale raczej całkowita niemożność dialogu, która wynika z dewastacji wspólnych punktów odniesienia. Rozmowa nie tyle kończy się źle, co w ogóle nie może się zacząć. Zaczynamy rozmawiać – i w pierwszej minucie dochodzimy do wniosku, że jest to bezsensowne.

    Takiej dewaluacji prawdy i tak totalnego wybicia z jakiegokolwiek sensu, nie było nawet w komunie. Ludzie mówią i mówią, ale wobec zaniku argumentu pozostają wyłącznie inwektywy przebrane w szaty argumentów. To jałowe, a jedynym plonem jest rozrost wzajemnej wrogości.

    Większość jest jednak na to wszystko obojętna. Józef K. też na początku myśli, że nie dzieje się nic poważnego.

    – Józefowi K. wydaje się, że bezsensowność i partacka niezborność oskarżycielskiego procederu automatycznie uniemożliwia jego skuteczność. Z jednej strony ta naiwność inteligentów niemal zawsze skazuje ich na klęskę…

    Z drugiej – szukając przyczyn obojętności wobec dewastowania wolności i norm etyki społecznej, napotykamy ciemną sferę części społeczeństwa odsuniętego od obywatelskiego dojrzewania, ba, od jakiegokolwiek dojrzewania, społeczeństwa w kokonie frustracji i poczuciu krzywdy. Tam nasze przerażenia są czymś abstrakcyjnym, jeśli nie wstrętnym. Postulowane potrzeby duchowego rozwoju, tolerancji i wolności – jeśli w ogóle pojawią się w polu widzenia – są raczej narzuconym obowiązkiem, jak zadania szkolne. Prawdziwą przestrzenią duchową jest religia frustracji i krzywdy, do której katolicki Bóg, idee zemsty i odwetu, „zamach” smoleński lub 500+ wdzierają się przez szczeliny; ich mit jest dla nich stokroć prawdziwszy od naszych trosk i przerażeń obywatelskich. Ludzie oddychają zepsutym powietrzem, bo jest ciepło, nie chcą otwierać okna wolności, bo wtedy jest przeciąg…

    "

    http://wyborcza.pl/7,112395,22424782,krystian-lupa-o-procesie-i-polsce-pod-rzadami-pis-kafka-by.html

    1. Niemal pełna zgoda z Lupą. Nie ma cudów, jak ktoś się tak nazywa, to dobrze widzi. Zastawnaim się tylko, czy to rzeczywiscie "rehigia krzywdy i frustracji"? To troche jak w Niemczech w latach 30 XX wieku. W brew legendzie nazissci mieli poparcie głownie wśrod niższych warstwy klasy średniej; nie mas biedoty. Z moich obserwcaji wynika, ze u nas jest podobnie. To neinawiść do ludzi o poglądach liberalnych, do inteligencji, do ludzi o otwartych umyslach. jest w tym domieszka frustracji zapewne, ale w wiekszosci to nie sa ofiary systemu, a raczej dolne warstwy jego beneficjentow: drobny biznes, tzw. fachowcy, cwaniacy wszeklkiego rodzaju. Dopero potem np. rzeczywiscie ubodzy beneficjenci 500 plus, ktporym trudno sie dziwić.      .    

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

10 − 1 =