W sobotni wieczór (21.01.23) NFM Orkiestra Leopoldinum pod dyrekcją swojego szefa Josepha Swensena zaproponowała nam dwa szczególne arcydzieła, cechujące się wyjątkową siłą wyrazu. Były to Koncert klawesynowy d-moll BWV 1052 (wersja na fortepian) Jana Sebastiana Bacha i XIII Kwartet smyczkowy B-dur op. 130; Große Fuge op. 133 (oprac. J. Swensen) Ludwiga van Beethovena.
Po pierwsze, ciężko sobie wyobrazić, czym byłaby współczesna muzyka, nie tylko klasyczna, gdyby nie było Bacha i Beethovena. Albo gdyby żyli dłużej lub krócej… Cała twórczość tych geniuszów jest inspirująca, kulturotwórcza, czyniąca naszą wyobraźnię lepszą i głębszą. Wobec Beethovena istnieje mit kilku „słabszych dzieł”, ale posłuchajcie sobie choćby niemal nieznanych Pieśni Brytyjskich (sic!) Beethovena, aby przekonać się, że mit jest tylko mitem. Bach natomiast, jak każdy późnobarokowy twórca (ci wczesnobarokowi byli nieco inni) lubił pożyczać z innych swoich i nie tylko swoich dzieł motywy, fragmenty, czasem całe części. Lubił też transkrybować koncerty z instrumentu na instrument, aby nadać im nowe życie w nowych okolicznościach.
Do takich właśnie dzieł zalicza się koncert klawesynowy d-moll. Prawdopodobnie był on pierwotnie skomponowany na skrzypce, jednak już w Lipsku, w sławnej Kawiarni Zimermanna, Bach przerobił go na koncert klawesynowy. Dziś ciężko w to uwierzyć, bowiem BWV 1052 należy do najbardziej efektownych dzieł Lipskiego Kantora, zaś na skrzypcach brzmi znacznie mniej ciekawie niż na klawesynie, organach, czy fortepianie. Znika wówczas protoromantyczna mroczna dynamika tego dzieła i nieczęsta u Bacha demoniczność znana też z niektórych dzieł organowych. Izraelski pianista Roman Rabinovich wybrał dla ukazania nam tego dzieła fortepian Yamahy cechujący się jasnym i nieco punktowym brzmieniem. Był to zapewne ukłon w stronę brzmienia klawesynowego, bowiem typowy Steinway brzmiałby tu bardziej legato, poszczególne dźwięki byłyby masywniejsze. Interpretacja pianisty pełna była ozdobników, perlista, niemal rokokowa. Znikał przez to konstruktywistyczny, niepokojący aspekt tej muzyki, wydobyte zaś zostały pewne jej aspekty malownicze i niemal rokokowe. Mnie osobiście wydaje się, że BWV 1052 najlepiej służy organistom, jeśli tylko wybiorą średniej wielkości organy „stacjonarne”, nie zaś cichutki i fletowy pozytyw. Takim referencyjnym dla mnie nagraniem jest kreacja Andre Isoira dla Calliope. Klawesyny też są świetne, choć na nagraniach niemal zawsze oszukane. Niestety, w naturalnych warunkach klawesyn nie dominuje tak orkiestry jak na genialnych nagraniach Koopmana czy Kipnisa. Być może najwięcej do powiedzenia w BWV 1052 mają jednak pianiści, korzystający z dynamiki swojego instrumentu, bardzo moim zdaniem potrzebnej w tym niezwykłym koncercie. Wykorzystanie fortepianu jest oczywiście ahistoryczne, ale mam wrażenie, że sam BWV 1052 zdecydowanie ucieka swojej epoce i nie boi się niczego, nawet zapewne elektronicznych instrumentów. Rabinovich dokonał czegoś niezwykłego, poszedł w nieoczekiwaną stronę. Zamiast zbudować na BWV 1052 kolejną imponującą neogotycką katedrę przeniósł nas do krainy rokoka, czyli do żywiołu przynależnego raczej do synów Bacha. Było zatem bardzo ciekawie i nietypowo.
Kadr ze strony internetowej Rabinowicha
Co ciekawe, znakomita akustyka Sali Czerwonej NFM, która kocha wręcz muzykę kameralną, skrzypce i głosy, bywa czasem kapryśna. Jej ofiarą padł już niejednokrotnie fortepian, gdy nie był ustawiony w przemyślany sposób. Dobrze ustawione fortepiany brzmią bowiem w Sali Czerwonej świetnie. Tym razem siedziałem bardzo z brzegu, co mogło zaburzyć moje doznania, ale akustyka Sali zdecydowanie nie wsparła (przynajmniej z mojej perspektywy) sztuki Rabinovicha. Dźwięki momentami były szkliste, innym razem nikły niemal zupełnie, choć pianista nie grał pianissimo. Co ciekawe, gdy na bis zagrał Arię z Wariacji Goldbergowskich było już znacznie lepiej, tak jakby akustyka nie służyła tym razem współbrzmieniu fortepianu ze smyczkami. Wydaje mi się, że wbrew intuicji należy fortepiany umieszczać głębiej na scenie Sali Czerwonej. Parę razy tak stały i brzmiały znacznie lepiej.
XIII Kwartet smyczkowy Beethovena zagrany został w opracowaniu Swensena na orkiestrę kameralną. Nie była to pierwsza aranżacja tego dyrygenta, jaką usłyszałem z Orkiestrą Leopoldinum. Wszystkie należały do przedsięwzięć udanych, a XIII kwartet z pierwotnym zakończeniem, czyli Wielką Fugą, jest być może najciekawszym dokonaniem tego dyrygenta i kompozytora, jakie dane mi było usłyszeć. Oczywiście późny świat Beethovena jest ekstremalnie trudny dla wykonawców. Długo był przez to niezrozumiany, zaś Swensen, zwłaszcza w Wielkiej Fudze, dodatkowo podkreślił wszelkie metafizyczne i matematyczne „kanty” tej arcygenialnej muzyki.