Esperanto – zbędny pomysł, nadmiar ambicji

Esperanto podobnie jak np weganizm to inicjatywa traktowana przynajmniej w Polsce jeszcze w rękawiczkach nawet przez ludzi im niechętnych, tymczasem nadmierne społeczne ambicje utopistów zasługują na potraktowanie serio i na krytykę. Dlatego postanowiłem przypomnieć moje zarzuty czy też krytykę esperanto jako projektu w nowym klipie video:

Kolega Andrzej Dominiczak wraz ze swoim kolegą panem Dube, komentował co prawda moją krytyczną postawę wobec projektu esperanto, ale nie odniósł się do żadnego z moich argumentów. Wynika to zapewne z tego że sam nie traktuje esperanto zbyt serio. Pan Zamenhof z kolej zrobił niewiele więcej niż pan Lönnrot gdy wymyślał nowoczesny intelektualny fiński. Nie tworzył przecież z niczego.

Pozdrawiam serdecznie we wszystkich prawdziwych językach w których myślą miliony ludzi.

O autorze wpisu:

Piotr Marek Napierała (ur. 18 maja 1982 roku w Poznaniu) – historyk dziejów nowożytnych, doktor nauk humanistycznych w zakresie historii. Zajmuje się myślą polityczną Oświecenia i jego przeciwników, życiem codziennym, i polityką w XVIII wieku, kontaktami Zachodu z Chinami i Japonią, oraz problematyką stereotypów narodowych. Wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów w latach 2014-2015. Autor książek: "Sir Robert Walpole (1676-1745) – twórca brytyjskiej potęgi", "Hesja-Darmstadt w XVIII stuleciu, Wielcy władcy małego państwa", "Światowa metropolia. Życie codzienne w osiemnastowiecznym Londynie", "Kraj wolności i kraj niewoli – brytyjska i francuska wizja wolności w XVII i XVIII wieku" (praca doktorska), "Simon van Slingelandt – ostatnia szansa Holandii", "Paryż i Wersal czasów Voltaire'a i Casanovy", "Chiny i Japonia a Zachód - historia nieporozumień". Reżyser, scenarzysta i aktor amatorskiego internetowego teatru o tematyce racjonalistyczno-liberalnej Theatrum Illuminatum

16 Odpowiedź na “Esperanto – zbędny pomysł, nadmiar ambicji”

  1. Kopia mojego komentarza: Zgadzam się, że jest to inicjatywa nietoksyczna i pewien sposób tworzenia więzi socjalnych, ale w Polsce ma również drugie dno. Przypomnę, że bardzo duża część narodu uwierzyła w mit, jakoby Wojtyła władał biegle kilkudziesięcioma językami. Do tej pory czasem się słyszy w kraju opowieści o tym, jak to imigrant po niedługim czasie pobytu za granicą (często pracując i mieszkając wśród rodaków), opanował drugi język perfekcyjnie. Sporo ofiar tej propagandy mieszka właśnie w USA, wiele z nich nigdy nie osiągnęła (i często nigdy nie osiągnie) biegłości językowej, która pozwoli na wyrażenie siebie w sposób satysfakcjonujący. Dlatego podawanie im Esperanto przed odmitologizowaniem „boskich” zdolności językowych byłego papieża jest od strony edukacyjnej niemetodyczne.

  2. ESPERANTO BYŁO PRÓBA / PRZESTO BYŁO CIEKAWE I POZYTECZNE/ EUROPEJCZYKMÓW—BYŁO ODPOWIEDZIA NA PODZIAŁY EUROPY /TERAZ ZASYPIE TO TECHNIKA I GLOBALIZACJA /SUPER TŁUMACZE ELEKTRONICZNE I UNIFIKACJA ///EROPA POINA MIEC KILKA WSPÓLNYCH MIANOWNIKÓW KULTURA RELIGIA /NIE JESTEM JEJ ZWOLENIKIEM ZWŁASZCZA INSTYTUCJONALNEJ/ALE W NAJBLZSZEJ PRZYSZŁOSCI 100 LAT NAPEWNO KULTUROTWÓRCZYM I WAZNYM— BYŁA JEST SLEPA ULICZKA EWOLUCJI -POKAZAŁA JAKIE WIELKIE TRUDNOSCI ŚĄ Z UPOSZECHNIENIEM CIEKAWEJ SKĄDINON IDEJI – KTÓRA NIEMA POPARCIA MOŻNYCH TEGO ŚWIATA

  3. Chciałbym sobie móc wyobrazić poezję pisaną w języku pozbawionym wyjątków, nie będzie w niej przecież miejsca na jakąkolwiek zabawę słowną… Poeta – dajmy na to – polski ma głowę napchaną różnymi sformułowaniami, których nałykał się w dzieciństwie i do których ma jakiś, ułatwiający mu pracę twórczą, stosunek emocjonalny…

    1. @Ireneusz – ja to nazywam „cultural code” – wiele razy przerabiałem to ze studentami. Puszczaliśmy film np. „Robin Hood: Men in Tights” i tłumaczyliśmy humor scena po scenie. Pomimo że ludzie znali nieźle język i podpierali się też tłumaczeniem na polski byli w stanie wychwycić jedynie 40-60% odnośników, czyli połowa tego co było śmieszne ulatywała w powietrze. Rozróżniam również „cultural melody” o czym pisałem w „The Expat Identity” – jest na Racjonalista.TV
      Jak wygląda przy takim organizmie Esperanto, albo ludzie, którzy negują bogactwo języka żywego to sami możecie ocenić.

        1. A ja wręcz nie mogę zrozumieć, że temat ten nie jest szeroko opisany bo np. polscy absolwenci anglistyki którzy trafiają do USA stykają z tym zjawiskiem masowo. Przykład pierwszy z brzegu: w „Robin Hood…” w czasie gdy Luca probuje zabić Robin Hooda w czasie zawodów łuczniczych jego miejsce w baszcie ma napis „Royal Portfolio Depository” To, co dla Amerykanina jest bardzo wyraźnym sygnałem, odnoszącym się do historii, w Polsce (jak również w Hiszpanii) najczęściej trzeba tłumaczyć. Takich sygnałów jest dużo, dużo więcej, a mówimy w tym przypadku tylko o prostej komedii.

      1. Ja bym z kolei podał przykład rodzimy: chociażby ta nazwa „cyganie”, z którą tyle się robi (moim zdaniem niepotrzebnie), żeby jej nie było. Z tym słowem od razu coś się kojarzy, to słowo od razu coś przywodzi na myśl. Ktoś „cygani”, czyli kłamie; „cyganka prawdę ci powie” (czyli cię ocygani – taki od razu żart przychodzi na myśl); od cyganów pochodzi słowo „cyganeria”. Gdy słyszymy o cyganerii artystycznej, od razu coś z tego rozumiemy, choćbyśmy nie wiedzieli co to dokładnie znaczy „cyganeria”…
        A ten „idealny język” esperanto od razu zalatuje jakimś newspeak’iem… W przykładzie z Orwella język też był maksymalnie uproszczony: „świetny” to mógł być „3 plus dobry”, a „głupi” „minus mądry” itd. A ów zachwyt nad Esperanto to jak te śmieszne deliberacje ferdydurkowego profesora nad językiem łacińskim: „łacina kształci inteligencję, rozwija intelekt, wyrabia charakter, doskonali wszechstronnie”…

        1. To bardzo dobry przykład. Pokazuje jak jedno pojedyczne słowo może nabrać życia i stworzyć cały obszar kultury (nie tylko lingwistyki). Czy ktoś traktuje te pojęcia dosłownie czy nie, zostały zaprogramowane przez kulturę w której wyrastaliśmy i gdzieś w naszej świadomości istnieją. Co robi z takimi obszarami Esperanto ? Chyba nie trzeba tłumaczyć. Już blizszy życia jest język więziennego grypsowania bo choć to subkultura to jednak namiastka żywej kultury,

        2. Cóż, Esperanto może sobie co najwyżej zapożyczać jakieś fragmenty tych kodów językowo-kulturowych z innych języków, co spowoduje z resztą, że z czasem samo obrośnie w wyjątki i idiomy (co naturalne języki posiadają od zawsze, a może nawet lepiej by powiedzieć, że na tym właśnie bazują), i przestanie być takie (pod względem owego braku wyjątków) wyjątkowe…
          Polskie „leje jak z cebra” mówi się po niemiecku „pada kotami i psami”. „Pada kotami i psami” brzmi dla Polaka głupawo, nie trudno więc wyobrazić sobie sytuację człowieka, dla którego esperanto jest mother tongue: dla niego wszystko będzie brzmieć głupawo. Taki człowiek żyje w sztucznym świecie języka bez idiomów, a „granice naszego języka są granicami naszego świata”, jak mówił Wittgenstein (język Esperanto jest jednak bardzo oGRANICzony).
          Nie pamiętam czy to ja sam wymyśliłem, czy też Pan Piotr wspominał o pewnej analogii pomiędzy myśleniem prokapitalistycznym, a „anty”-esperanckim (tj. antysztucznościowym). Analogia taka istnieje: wolnorynkowiec uważa, że rynek sam się ureguluje, a sterowanie rynkiem szkodzi rynkowi, bo na przykład za dużo jest zmiennych, na które trzeba by zwracać uwagę; i tak samo nie da się upilnować języka, bo im więcej będzie miał użytkowników, tym bardziej zacznie żyć własnym, nieprzymuszonym życiem. Nie dziwi zatem, że to właśnie socjaliści tak chętnie obstają za esperanto, jako za językiem sterowanym (jak za gospodarką sterowaną). I tutaj niegdysiejsza sugestia Pana Piotra, że Esperanto ma coś wspólnego z lewactwem staje się jak najbardziej zasadna…

        3. To zjawisko opisałem właśnie w „The Expat Identity”. W USA starałem się zachować język polski na dobrym poziomie. Ponieważ jednak pracowałem wyłącznie w środowisku amerykańskim, zmienił mi się sposób myślenia, artykulacji, body language i całego tego kulturowego kodu, z czego nie zdawałem sobie sprawy. Po przyjeździe do Polski (na dłużej – podkreślam !!! – nie na wakacje!!!) okazało się, że chociaż akcentu nie mam, to „coś” jest innego. To „coś” było tak wyraźne, że kilkuminutowy kontakt z policją drogową, pomimo pełnych polskich dokumentów z polskim adresem zazwyczaj kończył się pytaniem: „ale Pan w Polsce nie mieszka” ? Działa to zresztą w drugą stronę – do tej pory mnie trzęsie jak słyszę lub czytam „witam i pozdrawiam” choć wiem, że to przyjazne i uprzejme. Ten kawałek kulturalnego kodu jest już dla mnie niedostępny, nie został zaprogramowany wcześniej, aby nieść pozytywne emocjonalne skojarzenia. Uważam, że Zamenhof nie miał tego doświadczenia, żył w wielojęzycznym środowisku więc mógł tego wyraźnie nie widzieć. Gdyby to widział, pewnie odrzuciłby ten pomysł. Oczywiście „gdybanie” to tylko tworzenie hipotez. Natomiast pewne jest, że gdyby nie jego miejsce urodzenia to pewnie nawet nie rozmawialibyśmy o tym, bo na świecie jest to bardziej curiosum i ciekawostka niż, jak to się pisze w Polsce „język międzynarodowy”. BTW – w angielskim też się mówi „raining cats and dogs”.

  4. Jeśli chodzi o policję i o kod kulturowy, to miałem własne doświadczenie w Anglii (nie pamiętam, ale może gdzieś o tym wspomniałem). Otóż, jak to mam w zwyczaju, spacerowałem sobie pewnego razu ulicą w godzinach nocnych. Miałem na sobie dres (ubranie, w którym czuję się najlepiej), ręce splotłem za plecami i oczy wgapiałem w gwiazdy, albo w przedmioty ulicy. Przy drodze stał radiowóz. W radiowozie siedział pan policjant (tylko jeden). Pan policjant wychyla głowę z radiowozu i pyta czemu się tak rozglądam. Tutaj rozpoczyna się rozmowa, której już tak dobrze nie pamiętam (pytam czy to godzina policyjna itd.). W rozmowie dość wcześnie przechodzimy na język polski, bo – jak się okazuje – policjant jest Polakiem. Mieszkam tu już kilka lat, spaceruję sobie i prowadzę samochód, ale poza przypadkiem, w którym angielski policjant (ubrany w strój cywilny) zwrócił mi grzecznie (po czym spokojnie sobie odszedł) słuszną uwagę , że mam kapcia w lewym przednim kole (gdy siedziałem w godzinach popołudniowych w samochodzie na przystanku autobusowym), nie zdarzyło mi się ani razu, aby mnie policja zatrzymała, legitymowała, albo cokolwiek w tym rodzaju. Jak nic nie jedzie, mogę sobie przejść przez ulicę po pasach na czerwonym świetle na oczach policjanta, który nie znajduje potrzeby, by reagować. Tylko raz mnie angielski policjant rutynowo przeszukiwał i spisywał i był to właśnie ten Polak, o którym wspomniałem powyżej. W rejonie, w którym sobie spacerowałem, zdarzały się – jak twierdził – napady na prostytutki, więc uważał za zasadne aby mnie przeszukać i spisać. Przypuszczam, że owa nadgorliwość polskiego policjanta jest właśnie przejawem takiego kulturowego kodu.

    1. Prawdę mówiąc, to nawet nie wiedziałem, że takie „sprawdzanie” istnieje w UK bo w USA jest nielegalne. Nie wiem czy termin „Prejudice”, który to określa tutaj bardzo szeroko, przetłumaczony na polski wywoła choćby podobną ilość skojarzeń, bo na zachodzie jest to hasło bardzo często wałkowane. Pewnie też stąd skala „prejudice”, oceny człowieka po wyglądzie i powiązanych z nim stereotypami jest na dużo wyższym poziomie niż na zachodzie. Niektórzy ze znajomych w Polsce, czasem na dość wysokich stanowiskach chodzą załatwiać różne sprawy, albo coś kupować w garniturach, żeby nie zostać źle potraktowanym. Najczęściej nie przyznają się do tego sami przed sobą.

      1. Może nie istnieje… zapytał chyba nawet czy może przeszukać. Nie sprzeciwiałem się (co mi tam) więc przeszukał (obmacał). Fakt że był do tego Polakiem wydał mi się na tyle „symboliczny”, iż uznałem, że warto o tym napisać w kontekście „kodu kulturowego”…

        1. I zaprosił mnie na czas wypisywania kwitka do radiowozu. Wsiadam a on do mnie: „sorry że tak śmierdzi, ale poprzedni klient nam się skupciał…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

17 − dziewięć =