Sierpień, południe Hiszpanii. Prawie cała Europa jest tu. Każdy przywozi tutaj kawałek własnej kultury i chociaż żyje podobnie jak inni, pewne różnice prędzej czy później stają się widoczne. Po stronie północnej zostały kartki z napisem „Urlop”, sprawy odłożone na „po wakacjach” i ludzie, którzy muszą w tym czasie zastępować nieobecnych.
Od początku kryzysu, który tutaj tutaj uderzył najsilniej pod koniec 2008 roku jest spokojniej i ciszej, chociaż w większych miastach nie widać spowolnienia. Gazety lokalne podają, że liczba rezerwacji hotelowych na Costa Blanca w tym sezonie po raz pierwszy od początku kryzysu wróciła do poziomów sprzed 7 lat. Te pierwsze oznaki ożywienia europejskiej gospodarki pochodzą głównie z północy Europy, chociaż hiszpańska gospodarka również wolno podnosi się z kolan. Tutejsze gazety z dumą piszą, że w lipcu liczba bezrobotnych spadła o następne 74 tysiące i był to szósty kolejny miesiąc malejącego bezrobocia. Ale do widocznej poprawy wciąż daleko. Media podają, że 4 miliony Hiszpanów wciąż jest bez pracy, a kryzys najmocniej uderzył w ludzi młodych. Jessica, wiecznie uśmiechnięta młoda studentka, która zmuszona jest pracować od kilku lat na jednym z tutejszych basenów po wstępnej wymianie uścisków i serdeczności mówi na przywitanie: „I hate Spain”. Ból, który słychać w tych słowach mówi dużo więcej niż oficjalny raport Ministerstwa Pracy.
Lokalna społeczność to przekrój całej Europy. Z daleka wygląda to, jak najazd kilku wycieczek naraz, których uczestnicy czasem trzymają się razem, okazjonalnie nawiązując kontakty pomiędzy grupami, ale po bliższej obserwacji okazuje się, że są istotne różnice. Po pierwsze grupy rozmawiają w różnych językach, przechodząc na angielski lub hiszpański w przypadku komunikacji międzygrupowej, po drugie wielu mieszka tu na stałe, a po trzecie mało kto jest tutaj po raz pierwszy, bo większość gości ma tutaj mieszkania lub domy. Stąd też prawie nikt tutaj niczego nie zwiedza tylko objeżdża dobrze sobie znane, stare kąty. A rozmowy koncentrują się na tym, co się zmieniło. Ponieważ większość zna się choćby z widzenia, atmosfera jest domowa. Taki żywy, europejski tygiel. Dla niektórych drugi dom, dla innych pierwszy. Nieopodal w barze prowadzonym przez Anglików, co tydzień odbywa się bingo, które prowadzi Peter. Peter to były niemiecki policjant, który zakończył karierę w tej formacji uzależnieniem od narkotyków. Tutaj, ożeniony z Hiszpanką odnalazł spokój. Zapowiada biegle w trzech językach bez wielkiej emocji. Tutaj wielojęzyczność to standard. Na nikim nie robi wrażenia.
To, co ludzie tworzą samoistnie potrafi być niszczone przez władze. Lata temu, jeszcze przed kryzysem wielu Europejczyków straciło swoje domy w rejonie Walencji. Lokalne grupy interesu przy pomocy skorumpowanych miejscowych sądów doprowadziły do sytuacji, w których wielu ludzi zostało nielegalnie wyeksmitowanych a ich domy zostały zrównane z ziemią. Po latach interwencji (powolnej zresztą) ze strony Komisji Europejskiej ich właściciele otrzymali rekompensaty, ale większość tamtych atrakcyjnych działek pozostała w rękach lokalnego biznesu. W tym roku przebojem niesprawiedliwości jest „Spanish Inheritance Tax” (podatek od dziedziczenia), który nakręca biznes tutejszym kancelariom prawnym. Mniej więcej 5 lat temu rząd hiszpański w ramach poszukiwania wolnych środków nałożył „podatek” od dziedziczonych nieruchomości. To, że sięgał 30% wartości domu było tylko przygrywką. Wkrótce okazało się, że podatek o tej wysokości musieli zapłacić jedynie nie-Hiszpanie, stąd też jego ofiarami stali się głównie Brytyjczycy. Tym razem jednak Unia, mając już poprzednie doświadczenia z „prawem po hiszpańsku” poradziła sobie z problemem nieco szybciej – Sąd Europejski uznał podatek za nielegalny, stąd obecnie trwa w Hiszpanii składanie roszczeń o rekompensaty.
Kiedy zachodzi słońce życie nabiera tu rozpędu. Hotele na plażach są dość daleko stąd, dzięki czemu niewiele tu typowych turystów. Naokoło farmy, pola, wioski i miasteczka, dzięki czemu życie, pomimo międzynarodowej mieszanki toczy się tu po hiszpańsku. Nocą żyje się tutaj na zewnątrz i nie ma tu żadnej grupy wiekowej, która jest uprzywilejowana, jak ma to miejsce na wschodzie Europy. Nawet najstarsi mieszkańcy siadają na swych gankach lub w przypadku braku ganku czy też miejsca na chodniku, siadają na swych krzesełkach wprost na ulicy. Tam też prowadzą długie, nocne rozmowy często ciągnące się do wczesnych godzin porannych. Ulice są przede wszystkim dla ludzi a dopiero potem dla samochodów. Zdarzyło się kiedyś, że nocą odbierałem kogoś z lotniska. Okazało się, że ulica wyjazdowa od naszego domu była zastawiona stołami, przy których biesiadowało kilka hiszpańskich rodzin. Dla mnie była to konsternacja, ale nie dla biesiadników. Na hasło „aeropuerto” (lotnisko) wszyscy uczestnicy imprezy rzucili się do przenoszenia stołów, grillów, talerzy i całego wyposażenia. W ciągu kilku minut miałem wolny wyjazd wraz życzeniami bezpiecznej drogi. W kulturze hiszpańskiej nie robi się problemu z byle czego. Nie przypadkiem Hiszpanie żyją długo, chociaż wcale niekoniecznie podążają za obecnymi modnymi zdrowotnymi trendami narzucanymi nam przez różnorakie badania i portale. Statystyki podają, że palenie papierosów ma się tutaj wciąż całkiem dobrze a poranne popijanie przeróżnych drinków procentowych w barach jest częścią tej kultury, co widać gołym okiem. Mimo to Hiszpanie w klasyfikacji średniej długości życia plasują się w światowej czołówce. Gdyby jeszcze można byłoby zmierzyć obiektywnie jakość tego życia, to reszta świata zachodniego mogłaby popaść w kompleksy.
Przestrzeń publiczna jest tutaj dla ludzi przyjazna. W Kartagenie przy zabytkowych murach powstał wielki trawnik. Pomimo że w tym klimacie wymaga on gigantycznej pracy przy jego pielęgnacji nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, żeby traktować go jako eksponat i ustawiać na nim jakieś odstraszające tabliczki. Stąd podobnie jak w Central Parku lub Hyde Parku dzieci grają na nim w piłkę a dorośli wylegują się na kocach i leżakach. I podobnie jak w Nowym Jorku i w Londynie trawnik wcale z tego powodu nie niszczeje. Jest bujny i wabi świeżością.
Fakt, że okoliczne bary i restauracje są prowadzone przez hiszpańskich, brytyjskich i niemieckich właścicieli ma jedynie znaczenie stylistyczne. Euro-tygiel wybiera sobie te, które mu akurat odpowiadają pod kątem imprez, występów czy wspólnego biesiadowania. Czasem nigdy nie dowiadujemy się skąd kto pochodzi i nikomu to nie przeszkadza. W tych warunkach widoczne stają się talenty i umiejętności, które kształtowały historię Europy. Poza Hiszpanami, którzy są u siebie, drugą najbardziej aktywną grupą są Brytyjczycy. W pobliskich barach od wielu lat organizowany jest sposobem domowym „Britt Quiz”. Jego uczestnicy organizują się w grupy i mają za zadanie odpowiedzieć na kilka serii pytań (całość potrafi trwać nawet 2-3 godziny). Pomimo że przygotowanie takiego quizu wymaga sporo pracy a nikt za to wynagrodzenia nie otrzymuje, nie ma nigdy problemu z chętnymi, którzy ten test przygotowują ani też z frekwencją na tych spotkaniach. Nagrody są niewielkie (cukierki, tanie wino etc.), fundowane przez właścicieli baru, co ma jedynie znaczenie symboliczne. Chodzi to, żeby wspólnie coś zrobić, spotkać się i wspólnie przeżywać. Nikt dokładnie nie wie, kto zaczął ten zwyczaj, ale trwa on już co najmniej od 10 lat a w okresie letnim odbywa się nawet częściej niż raz w tygodniu. Oczywiście Britt Quiz jest otwarty dla wszystkich. Sami mieliśmy okazję w nim startować i nawet udało się nam zająć miejsce premiowane.
Pomimo że Hiszpania to kraj katolicki to kościół wyraźnie zajął tutaj pozycję charakterystyczną dla krajów rozwiniętych. Nie widać tutaj wielkich billboardów z krwawiącymi Chrystusami ani nie słychać nachalnych dzwonów czy też zawodzących przemówień i śpiewów przez głośniki. Obiekty sakralne rzadko górują nad całym krajobrazem. W Puerto de Mazarron lokalny, nieduży kościół znajduje się przy samej plaży tak, że w czasie mszy wierni często siedzą na zewnątrz bezpośrednio koło plażowiczów. Biorąc pod uwagę fakt, że topless w tym kraju jest bardzo popularny i legalny, religijny konserwatysta mógłby doszukać się tutaj potencjalnego konfliktu a jednak nikt z powodu tej bliskości nie wszczyna żadnych histerii. Każdy robi swoje i nie zawraca sobie głowy problemami, których nie ma.
Kiedy żyje się normalnie tak jak lokalni mieszkańcy, łatwiej i szybciej się ich rozumie. Przestajesz być turystą a stajesz się częścią lokalnej społeczności i dzielisz jej blaski i cienie. Dlatego kiedy zmarła nasza wspólna znajoma uczestniczyliśmy, razem z innymi w tutejszej świeckiej ceremonii pogrzebowej. W Hiszpanii istnieje sieć domów pogrzebowych (tanatorio) dostępnych dla wszystkich, bez względu na wyznanie lub jego brak. Wyglądają jak eleganckie restauracje lub kluby golfowe z gustowną, jednolitą architekturą, otoczone starannie pielęgnowanymi palmami. Ceremonię prowadziła przyjaciółka, która na samym początku ogłosiła, że nie reprezentuje żadnego kościoła, po czym poprosiła o wyrozumiałość dla muzyki, która zmarła sama sobie wybrała na tę uroczystość w pozostawionej ostatniej woli. Kiedy zapadła cisza usłyszeliśmy pierwsze dźwięki „Don’t wory, be happy” Bobby McFerrina. Po pierwszym zaskoczeniu i uśmiechach przyszły emocje. Nawet przybyła z Anglii rodzina zmarłej, choć przygotowana do ceremonii nie potrafiła ukryć wzruszenia. Żegnała ją jej ulubiona muzyka. Równie urzekająco przebiegała dalsza część uroczystości. Członkowie rodziny czytali do zmarłej listy, przyjaciele opowiadali o wspólnych przeżyciach, imprezach, łącznie z tymi suto zakrapianymi. Potem przyszła kolej na wybrane świadectwa szkolne, z których wynikało, że zmarła często do najpilniejszych uczniów nie należała a i zdarzały się jej wagary. Urzekająca prostota świeckiej ceremonii pożegnalnej skrojonej indywidualnie dla człowieka, który odszedł, razem z jego urokami i wadami. Żadnej napuszonej pompy czy kościelnej polityki. Zamiast tego wzruszający, poetycki spektakl na jego pożegnanie.
Tanatorio.
Krajobraz z palmami jest stereotypowo odbierany jako synonim luksusu i jak każdy stereotyp, ma tylko częściowe pokrycie w faktach. Większość tej akurat społeczności żyje w typowych hiszpańskich domach a ponieważ rynek pracy nie ma wiele do zaoferowania bierze się taką pracę, jaka jest. Mieszkające tu Brytyjki często sprzątają domy a mężczyźni zapewniają usługi budowlane, drobny serwis dla mieszkańców etc. Ponieważ wiele z tych prac wykonuje się na zewnątrz a temperatury w czasie lata dochodzą do 40 stopni, nie jest to luksusowy sposób na spędzanie czasu. A jednak tutaj właśnie tworzą się międzynarodowe więzy społeczne. Na niedalekim osiedlu otoczonym polami golfowymi, gdzie basen przydomowy jest standardem a ceny domów zaczynają się od pół miliona Euro, nigdy nie udaje się stworzyć takiej atmosfery a po sezonie życie tam zamiera. Stąd też wielu bardziej zamożnych Europejczyków trafia właśnie tutaj, gdzie życie się toczy przez okrągły rok.
Jednym z rytuałów życia tej międzynarodowej społeczności są poranne spotkania nad zatoką. Niektórzy biegają, niektórzy jeżdżą na rowerze, jeszcze inni pływają lub chodzą z kijami nordic track. Wschodzące słońce daje każdego dnia nieco inny spektakl, ale zawsze robi wrażenie i ładuje zgromadzonych pozytywnymi emocjami. Nie ma tu żadnego kościoła, więc nikt nie próbuje zawłaszczyć tego pokazu dla własnych celów. Wielokulturowcy nie dają się łatwo manipulować, stąd mają ten kawałek świata tylko dla siebie.
P.S. Poniżej zdjęcie z dzisiejszego porannego rytuału.
Od autora: Rezerwuję sobie prawo odpowiedzi na wybrane komentarze. Dziękuję za zrozumienie.
Też mi się podoba to hiszpańskie podejście by nie robić z igły wideł. A propos domów to podobno mają bardzo brutalne przepisy eksmisyjne. To prawda? Jak byłem rok temu w Katalonii to kryzysu gospodarczego nie było widać, ale Katalonia znana jest z tego że zwykle ma nieco lepsze wyniki ekonomiczne niż reszta Hiszpanii