13 grudnia 2018 we Wrocławiu był mglisty i ciemny. Tak jakby natura zadumała się nad rocznicą wprowadzenia stanu wojennego. Koncert w Narodowym Forum Muzyki rozpoczął akcent bardzo polski, ale honorujący inną, znacznie milszą naszym sercom rocznicę. W tym roku przypadają 85 urodziny Krzysztofa Pendereckiego, jednego z największych polskich kompozytorów naszych dni. O ile jego wczesne dzieła, bardzo nowoczesne, nigdy chyba nie podlegały krytyce ze strony poważnych znawców muzyki, o tyle okres neoromantyczny, w który Penderecki wszedł już od kilku dekad, wciąż wzbudza pewne kontrowersje, choć chyba coraz słabsze. Okazuje się, że Penderecki był w tej swojej stylistycznej wolcie prekursorem powszechnego wśród współczesnych kompozytorów zwrotu w stronę muzyki mniej wyabstrahowanej od powszechnego doświadczenia muzyki, zgodnego zresztą chyba z behawioralnymi uwarunkowaniami naszego słyszenia piękna. Estetyka nie jest najpewniej abstrakcją, lecz naturalną, niemal instynktowną potrzebą, którą można rafinować poprzez kulturę i intelekt, ale nie jest to zjawisko pozbawione ograniczeń i granic.
NFM Ensemble / fot. Sławek Przerwa
Nasze dzieci i wnuki dowiedzą się pewnie, kto z wielkich kompozytorów ostatnich dekad zdobył swoje pewne miejsce w historii. Z historii wiemy, że wielu kompozytorów sławnych w swoich czasach ulega głębokim pokładom niepamięci, znani zaś czasem się stają twórcy marginalizowani za swojego życia. Przełomowych twórców czasem za ich życia wyśmiewano, nazywano ich dzieła kiczem etc. Obrywało się od współczesnych Brahmsowi, Brucknerowi, Schubertowi i wielu innym. Byli też wielcy kompozytorzy cieszący się sławą zarówno za swojego życia, jak w naszych czasach – wystarczy wspomnieć Beethovena czy Palestrinę. Za kilka dekad dowiemy się, jak utrwalili się w historii muzyki wielcy polscy twórcy – Lutosławski, Penderecki czy Górecki.
Otwierające czwartkowy koncert krótkie Prelude na klarnet solo dowiodło wielkości Pendereckiego. To niezwykłe, jak wiele można osiągnąć za pomocą jednego instrumentu w trzy minuty. Dramatyzm, rozwój formy, monumentalizm – to wszystko rewelacyjnie przekazał swoją grą klarnecista Maciej Dobosz. Jego wykonanie było dynamiczne, sugestywne, świetnie zaplanowane jeśli chodzi o wykorzystanie piano i forte.
Po Pendereckim, w ramach znanego Wam już z wielu moich recenzji płynnego zespołu kameralistów NFM Ensemble wystąpili wiolonczelista Wojciech Fudala i waltornista Mateusz Feliński. Zagrali Duo F-dur na klarnet i waltornię Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego (1807–1867), przyjaciela Chopina i jego kolegi ze studiów u Elsnera. Zestawienie klarnetu z waltornią w muzyce wczesnoromantycznej samo w sobie było wyjątkowo atrakcyjne. Dodatkowym atutem była przynależność Dobrzyńskiego do tego samego świata młodzieńczej wrażliwości, do którego przynajmniej przez pierwsze parę lat swojego tworzenia należał Chopin. Muzycy NFM Ensemble przedstawili nam bardzo błyskotliwą interpretację.
Po dwóch romantykach nadszedł czas na węgierskiego modernistę Bélę Bartóka (1881–1945). Jego nazwisko wymawia się „Bortok” z „r” tak twardym, że nawet hiszpańskie „rr” wydaje się przy nim miękkie jak pióra słowika. Czasem zdarza mi się buntować przeciwko Bartokowi, bowiem nie umiem wciąż i wciąż uchwycić istoty jego stylu. Dlaczego to mnie tak poruszyło? – pytam sam siebie po obcowaniu z dziełami Bartoka. Bartok, podobnie jak nasz Szymanowski czy czeski Janaček, eksperymentował na własną rękę. Czasem wręcz ciężko stwierdzić, czy był w tym konserwatywny czy też nad wyraz futurystyczny. W NFM usłyszeliśmy Węgierskie melodie ludowe na skrzypce i wiolonczelę Sz. 53 (aranż. K. Kraeuter). Jest to cykl bardzo drobnych miniaturek muzycznych, ale co się tam dzieje! Bartok brzmi jak twórca całkowicie współczesny, z łatwością syntetyzujący wszystko, co może zafascynować słuchacz z naszych czasów. Ludowość Bartoka jest tu niby kanwą absolutną, a jednak słychać obok niej struktury muzyczne absolutnie niezwykłe, ewokujące muzykę elektroniczną, nowy romantyzm, a nawet obecnie dominującą muzykę rozrywkową. Skrzypek i jeden z koncertmistrzów Wrocławskich Filharmoników Marcin Danilewski nadał temu wykonaniu należytą Bartokowi ekspresję, zaś wiolonczelista Wojciech Fudala grał lirycznie, pewnym, niegasnącym tonem. Autentycznie żal mi się zrobiło, że druga połowa koncertu nie uwzględniała już wiolonczeli.
Po Bartoku był Michael Haydn, którego czasem nazywam czwartym wielkim klasycystą obok Mozarta, Haydna i Beethovena. Dzieła Michaela są w pełni dojrzałe i unikatowe, styl tego kompozytora jest odmienny od wspomnianej trójki i dziwię się, że tak wolno Michael Haydn zajmuje należne mu wysokie miejsce w repertuarze filharmonicznym. Tym razem z dzieł Haydna z Oradei uszłyszeliśmy Divertimento C-dur na skrzypce, wiolonczelę i kontrabas MH 27 . Do wiolonczelisty i skrzypka dołączył lider NFM Ensemble – kontrabasista Janusz Musiał. Piękno jego gry na największym smyczkowcu było naprawdę metafizyczne, podobnie jak zresztą w innych prezentowanych utworach.
Najnowszym prezentowanych tego dnia utworem było Duettino na fagot i kontrabas Teppo Hauta-aho. Utwór okazał się bardzo wdzięczny, z mocnym przetworzeniem leżących u jego źródeł ludowych tematów w stronę zadumy i nowoczesnego pojmowania dźwięku, ale już przez pryzmat neoromantyzmu czy może nawet neoneoklasycyzmu. Fagocistka Alicja Kieruzalska stworzyła świetny dialog z kontabasem.
Następnie był elegancki I porywający piękną melodyką nie stroniący od filmu i jazzu Malcolm Arnold (1921–2006) i jego Fantazja na waltornię op. 88. Waltornista miał okazję zabłysnąć w trudnej solowej roli i spisał się na medal. Plöner Musiktag: Zwei Duette na skrzypce i klarnet Paula Hindemitha (1895–1963) zabrzmiały znakomicie, będąc świetnym argumentem na rzecz radykalnych niekiedy postulatów Hindemitha wobec kultury. Hindemith chciał tworzyć muzykę użytkową, zaś tym razem zdecydował się na formę związaną z porami dnia, nieco podobnie jak indyjskie ragi. Żałuję, że koncepcja Hindemitha nie wygrała globalnie, gdyż zamiast przypadkowych dźwięków popowych, które w wielu miejscach nas otaczają zupełnie bez planu, mielibyśmy wszechobecność muzyki bardziej przemyślanej i stanowiącej głębszą pożywkę dla umysłu.
Wreszcie na koniec koncertu muzycy wykonali Ucieszne figle Dyla Sowizdrzała op. 28, TrV 171 (aranż. F. Hasenöhrl) Ryszarda Straussa. Strauss był absolutnym mistrzem orkiestracji, zatem przetwarzanie jego orkiestrowych fresków na inne medium świadczy o ogromnej odwadze aranżerów. Austriak Franz Hasenohrl (1885-1970) przynależał do świata i epoki Straussa, co ułatwiło mu rzecz niemożliwą. Jego aranżacja ma sens nie tylko w tym, że można było wykonywać Straussa w zacisznych miejscach, ale również ukazuje bardzo ciekawe elementy konstrukcyjne Uciesznych Figli, które zazwyczaj toną w powodzi orkiestrowych mas. Muzycy NFM Ensemble wykonali tę wziętą ze średniowiecza opowieść bardzo sugestywnie, oddając też hołd konstrukcyjnemu mistrzostwu Straussa.