Nie mogłem się wybrać do mitycznego Kandy, gdyż pogoda z deszczowej zmieniła się na upalną i znów się rozchorowałem. Jednakże spotkała mnie niespodzianka. Saman Bandara, który grał w sztuce Tushity „11 krzeseł” homoseksualistę okazał się spadkobiercą rodu muzyków obsługujących Świątynię Zęba w Kandy. A ta świątynia to nie byle co, tylko najbardziej święte miejsce dla syngaleskich buddystów i jeden z najważniejszych symbolów politycznych lankijskiej większości.
Świątynia Zęba nazywa się po syngalesku „Dalada Maligawa”. Przybywają do niej pielgrzymi z całej Azji i umacnia ona pozycję Sri Lanki jako swoistej „ziemi świętej” dla wielu buddystów z Azji Południowo – Wschodniej. Syngalezi uważają, że ich losy ich kraju splecione są z zębem Buddy, zatem było dla nich jasne, iż zdobycie go przez Brytyjczyków oznaczało ostateczną niewolę. W roku 1998 Tamilskie Tygrysy nawiązały do tej tradycji, podkładając bombę pod fasadą budowli i niszcząc tę część zabytku. Po tym ataku lankijscy buddyści długo i z pietyzmem przywracali stan pierwotny. Świątynia jest zadziwiająco mała przy innych ważnych ośrodkach kultowych Lanki. Jej rozmiar związany jest z tragiczną sytuacją ekonomiczną Królestwa Kandy otoczonego przez posiadłości imperiów kolonialnych. Nie do końca zachwyceni obecnie tą kameralnością politycy wyspiarskiej większości starają się dokładać wszelkich starań, aby uczynić przybytek bogatszym i robiącym większe wrażenie. Na przykład pod koniec lat osiemdziesiątych prezydent Premadasa ufundował świątyni złoty dach (z pieniędzy należących również do hinduistycznych, muzułmańskich, nie wierzących i chrześcijańskich podatników). Świątynia położona jest nad brzegiem jeziora Kandy. Zbudowana pierwotnie z całości z drewna, upodabnia się ona do architektury chińskiej, czy japońskiej, co nie miało miejsca we wcześniejszych okresach architektury buddyjskiej na Lance. Uboga jest dekoracja rzeźbiarska, nie brakuje natomiast wielu barwnych polichromii, które zyskały w tym okresie syntetyczny, nieco umowny styl. Ważnym elementem wystroju świątyni są kły słoniowe, ważny symbol władzy przyjęty przez lankijskich buddystów jako dziedzictwo indyjskiego braminizmu, z którego wprost się wywodzili. Największym zaszczytem dla tradycyjnego lankijskiego artysty teatralno – muzycznego jest udział w pudżach (ofiarowaniach) odbywanych w tej świątyni trzy razy dziennie. Towarzyszy im tradycyjna muzyka bębniarzy. Teatralność pojawia się przy większych świętach, w których biorą udział świątynne słonie, żywy symbol władzy Buddy nad wyspą. Owe słonie i muzycy tańczą, aby uhonorować Buddę. Saman Bandara wywodzi się z rodu świątynnych muzyków. Sam obrał inną drogę, angażując się w nowoczesne projekty Tushity i samemu zabierając się za pisanie sztuk teatralnych. Z pewnością kandyjscy tradycjonaliści byliby zaszokowani widząc jego kreację homoseksualisty w „11 krzesłach” Tushity.
Saman jest osobą skromną, ogromnie wstydzącą się mówić po angielsku. Uwielbia jeździć na motorze, z którym praktycznie się nie rozstaje. Dość często jest gościem w domu moich gospodarzy i zostaje na noc. Mam wtedy mieszane uczucia, gdyż młody kandyjski artysta ma coś w stylu permanentnego zapalenia oskrzeli (być może jest to gruźlica?) na które kompletnie nie jestem odporny. Zarażam się tym natychmiast i żadne antybiotyki mi nie pomagają. Klimat deszczowego i zimnego jak na Lankę Kandy, położonego w północnej, nie tak jeszcze wysokiej części lankijskich gór, z pewnością sprzyja chorobom dróg oddechowych. Jeśli zresztą chodzi temat zapobiegania chorobom, to Lankijczycy mają nieznośny zwyczaj kichania w powietrze. Wiedza o tym, czym są infekcje, nie dotarła do nich chyba wcale. W Indiach też bywa z tym źle, ale jednak lepiej. Gdy zatem na przykład Nalin kicha nad moją głową, nie wiem, co mu powiedzieć. Jak walczyć z czymś, co choć głupie i groźne dla zdrowia, przyjęte jest bez zastrzeżeń wśród wszystkich? Robią zatem takie straszne rzeczy, ale przy tym wszystkim są tak mili, że i też z tego względu trudno się upominać o zachowania, które na wyspie nie istnieją.
W domu od dłuższego czasu czekał już na mnie lankijski film, który wśród wielu innych znalazła Kowshalya. W wideotece moich gospodarzy znajdowały się głównie filmy indyjskie (z Południa i z Północy) oraz Zachodnie. Wiele było wśród nich piratów w przezroczystych kopertach, jak to na Subkontynencie. Choć znajomi Kowshalyi i Tushity grali już w wielu filmach, nie mieli oni ich w swoich zbiorach. Co do znalezionej dla mnie z trudem komedii zarzekali się, że to nic szczególnego, ot zwykły bardzo komercyjny film. Tym niemniej ciekaw byłem kina lankijskiego, więc po kilku tygodniach znalazłem wreszcie czas, aby wrzucić DVD do kieszeni mojego laptopa i obejrzeć owo dzieło. Film oczywiście nawiązywał do kina indyjskiego, miał piosenki, ale robił to w jakiś czeski sposób. Widać było w nim celową prostotę i niechęć do masywnie budowanych indyjskich emocji, które tak poza tym ja i Lankijczycy bardzo cenimy. Ale jedna rzecz to być twórcą, druga odbiorcą. Główny atut filmu stanowiło obsadzenie jednego z najlepszych lankijskich aktorów, Vijaya Anandasiri w roli głównej. W czasie kręcenia filmu miał on już sporo po czterdziestce. Obecnie niestety nie gra za wiele, gdyż miał poważny wypadek i nie może chodzić. Vijay wcielił się w tym filmie w rolę zawodowego swata. Jak mi wyjaśnili moi przyjaciele, aranżowane małżeństwa są obecnie rzadkie na Sri Lance, lecz ja im nie wierzę, choć daje się zauważyć większą niż w Indiach swobodę panującą pomiędzy młodymi wyspiarzami obojga płci (młodzi czasem trzymają się za ręce, znacznie rzadziej odważają się do siebie przytulić, ale pocałunek ściągnąłby na nich chyba policję). Wciąż jednak nie ma zbyt wiele szkół koedukacyjnych i nie adresowanych do określonych grup społecznych. W gazetach wciąż, tak jak w Indiach, jest wiele ogłoszeń matrymonialnych podyktowanych przez rodziców z zastrzeżeniem religii i kasty. Oczywiście w komedii Vijay był swatem krętaczem, kojarzącym ze sobą najbardziej nie pasujących do siebie ludzi. Posiadał żonę będącą najbrzydszą kobietą w promieniu wielu kilometrów i uroczą córkę. Co jakiś czas Vijaya ścigali zawiedzeni małżonkowie, albo ich przyjaciele. Ratunkiem służył mu policjant obżartuch, który za okazaną pomoc wymagał stawiania mu posiłków w restauracjach. Niektóre sceny z tym związane byłyby niezrozumiałe z polskiej perspektywy. Otóż na Lance kelner przynosi nie tylko to co się zamówiło, ale wiele innych rzeczy. Na przykład, gdy umierałem z głodu (bo niewiele tu jadam sterroryzowany przez bardzo niedobry ryż z głowami suszonych ryb i chilli), zdecydowałem się pewnego dnia wstąpić do drogiej indyjskiej restauracji na Union Place (samo centrum). Gdy okazało się, że była ona niestety zamknięta, zrezygnowany zasiadłem w sąsiedzkiej syngaleskiej restauracji. Ucieszyłem się, że mają roti z jajkiem, dziwaczną parodię indyjskiego roti. Zamówiłem je więc i herbatę. Kelner przyniósł oczywiście roti, ale też cztery typy curry, każde na odrębnym talerzu – z ziemniakiem, z wołowiną, z wieprzowiną i z rybą. Do tego doniósł dwie porcje pieczonego kurczaka. Ledwo się to wszystko mieściło na stole. Oczywiście jedząc zupełnie pozbawione smaku jajeczne roti, nie mogłem się oprzeć i wziąłem curry z ziemniakiem, gdy zaś kelner rzucił myśl, iż kurczak jest świeży (bo oczywiście dania, które się wystawia klientom i których oni nie jedzą rzadko bywają świeże), skusiłem się i na to. Gdy przyszło zapłacić rachunek, okazało się iż dostałem ileś tam porcji owego nieszczęsnego roti, które jadłem dość mechanicznie starając się zrozumieć o co chodzi w tej potrawie i czy na Sri Lance panuje jakiś niedobór soli. Na szczęście kurczak okazał się zadziwiająco dobry, więc wyszedłem zadowolony płacąc równowartość dwóch przeciętnych obiadów z uwagi na zjedzenie całego roti z restauracji. Wracając do filmu. Scena w której nieszczęsny swat umiera z rozpaczy, gdy policjant bierze z obszernej tacki wciąż nowe potrawy nie jest zrozumiała w świetle naszych obyczajów. Akcja filmu zagęściła się, kiedy swat wziął się za prześliczną córkę komisarza policji. Znalazł dla niej bogacza, który jednakże marzył o spokojnej, skromnej i prostej lankijskiej dziewczynie. Granej przez miss Lanki Anarkali Akarshę daleko było do tych cech, zatem ojciec i swat skłonili ją do udawania tradycyjnej, cichej Syngalezki. Świetna była piosenka stanowiąca marzenie młodego bogacza, w której wyzwolona i śmiała seksbomba zachowywała się jak pasterka gęsi. Spytałem Nalina o tę aktorkę, ten zaś się skrzywił i rzekł – „jest teraz w parlamencie”. Czyli na Lance, podobnie jak w Indiach gwiazdy ekranu zdobywają miejsca w parlamencie. Na pytanie o męża Anarkali, Nalin odrzekł tajemniczo – „o tak, ona ma wielu mężów”. Jakkolwiek by nie było, w filmie zagrała bardzo dobrze, dowodząc, iż niekoniecznie uroda szkodzi inteligencji, jak sądzą zawistnicy. A jako, że większość lankijskich kobiet jest piękna, patrząc na Anarkali można było tylko zazdrościć wyspiarskim parlamentarzystom. W filmie pojawił się też niewydarzony adorator córki swata, który ku mojemu zdziwieniu kilkukrotnie niemal próbował ją zgwałcić, co może świadczyć o jakiejś ukrytej walce płci na Lance. W indyjskich filmach tak brutalne zaloty raczej nie mają miejsca i było to raczej mało śmieszne. Przy owym brutalnym amancie kręciła się para ekscentrycznych gejów, mistrzowsko zagrana, choć niezbyt poprawnie politycznie. Tradycyjne i dzietne społeczeństwa Subkontynentu potrzebują jeszcze wiele czasu, aby na serio i z należną temu refleksją zaakceptować kochających inaczej. Film kończył się demaskacją podstępu swata przez bogacza i spodziewaną sceną odkrycia przez mściciela skromnej córki niedoszłej ofiary. W międzyczasie niezwykle zauroczyła mnie epizodyczna scena zabłądzenia w Colombo pijanego swata. Zabłądzenia z rykszą. Też to nieraz przeżywałem, choć wcale nie byłem pijany.
Następne dni były dość leniwe. Słońce przebiło się zza chmur i wszelkie bakterie poczuły się znów świetnie w moim organizmie. Mimo to wychodziłem do piekarnika Sri Lanki i starałem się robić zdjęcia. Okazało się, iż okolica, w której mieszkam jest naprawdę fotogeniczna, zwłaszcza gdy idzie się w stronę przedmieścia Gothatuwa drogą, którą jeżdżą też autobusy do centrum. Stare i nowe domy zanurzone w palmach, rozległe obszary zarośniętej dżunglą ziemi niczyjej, zaskakująco strome wzgórza – to wszystko ma niezwykły urok. Najbardziej jednak ciągną mnie mokradła, gdzie po ich środku, nad małymi jeziorami, przerzucone są mostki, zakończone przeważnie malowniczymi kapliczkami Buddy. Ale i inne szczegóły wzbudzają moją uwagę. Na przykład sędziwy, rumuński walec z 1951 roku powoli próbujący coś zrobić ze zbyt wąską drogą, albo stare opuszczone nieraz wille otulone zaczarowanymi ogrodami. Oczywiście zwiedzając okolice nie omieszkałem uwiecznić wielkiego posągu Buddy z Gothatuwy, na którym dumnie wspierają się wielkie, trąbkowate głośniki wykrzykujące co jakiś czas mantry służące podbudowaniu mieszkańców okolic. A także malowniczych, piętrowych przestrzeni handlowych, obecnie zdominowanych przez telefony komórkowe i obsługujące je sieci. Mieszkańcy Subkontynentu, ceniący przeogromnie kontakty międzyludzkie, uwielbiają telefony komórkowe. Lankijczycy, w przeciwieństwie do Hindusów, nie potrafią się jednak cieszyć innymi opcjami przenośnego telefonu, takimi jak słuchanie muzyki, oglądanie filmów i nawiązywanie kontaktów przez Bluetooth. Nie dla nich są specjalnie głośne modele największych producentów.
Następnego dnia ucieszony Nalin zaprosił mnie na cztery krótkie jednoaktówki, które wieczorem miały zostać wystawione w teatrze im. Johna de Silva. John de Silva, Lankijski Burgher był prekursorem syngaleskiego teatru mówionego. Ród de Silva nadal obecny jest w wielu miejscach wyspy. Posiada banki, galerie handlowe etc. Ciekaw jestem, czy nazwisko de Silva ma związek z Portugalczykami, pierwszymi europejskimi najeźdźcami wyspy. Brzmi wprawdzie z hiszpańska, ale w XVI i XVII wieku nie brakowało Hiszpanów na Portugalskich okrętach (i w drugą stronę). Zaproszenie Nalina było o tyle ważne, iż był on reżyserem i głównym aktorem pierwszej jednoaktówki, za którą zgarnął mnóstwo prestiżowych nagród.
Do teatru Johna de Silvy udałem się wcześniej, aby pokręcić się trochę po Colombo. Ruszyłem od strony oceanu aleją Dhampala, na której znajdowało się mnóstwo eleganckich, ogrodzonych wysokimi płotami rezydencji. Największe wrażenie zrobiły na mnie jednakże budowle usytuowane już przy parku Viharamahadevi. Wspaniały był budynek Towarzystwa Azjatyckiego nawiązujący do wzorców architektury buddyjskiej. Na płocie budowli znajdowały się eleganckie, rzeźbione kobry. Znacznie skromniej prezentował się Nowy Ratusz, lecz tuż za nim znajdował się gmach National Art. Galery, mieszający z modernizmem elementy lokalnej pałacowej architektury. Rzucały się w oczy charakterystyczne wejścia nakryte ozdobnymi łukami, otaczający niższe partie budowli pas ze słoniami, oraz wielki, spadzisty dach. Całość przypominała do pewnego stopnia europejską, szkatułowatą architekturę empire, zapoczątkowaną przez architektów Napoleona Bonaparte. Przed budowlą znajdowały się charakterystyczne dla Lanki, kamienne kwiatony, które można spotkać przed wieloma okazałymi budowlami, również z ostatnich czasów. Nie poznałem jeszcze wielu dzieł Bawy, zatem póki co budowla bardzo kojarzyła mi się z jego tropikalnym modernizmem, choć nie wiem czy słusznie. Wewnątrz odbywała się mała ekspozycja obrazów. Ze zdumieniem, obok prac realistycznych (w dość ckliwy przeważnie sposób) i zainspirowanych impresjonizmem, odkryłem dokładne nawiązania do malarstwa Michała Anioła i Rafaela Santi. Wystawiano dzieła studentów, lecz tak wierne nawiązanie do tak dawnych stylistyk było dla mnie specyficznie lankijskie. Wielokrotnie brałem udział w podobnych wydarzeniach w Europie i nigdy nie spotkałem się aż z takim tradycjonalizmem. Obrazy nawiązujące do tradycyjnego malarstwa Lanki, którego historia była długa i pełna arcydzieł, znajdowały się na tej wystawie w ogromnej mniejszości. A przecież starożytne freski z Sigiriyi wymienia się jednym tchem obok indyjskiej Ajanty, później zaś malarstwo było na wyspie bardziej cenione niż w Indiach.
Teatr Johna de Silvy również mnie zaskoczył. W tym wypadku nawiązania do Bawy były jeszcze silniejsze. Całość przypominała jakiś pałac królów Kandy, lecz uczyniony z perspektywy przechodzącego już w zupełną nowoczesność modernizmu. Nie brakowało ażurowych dzięki prefabrykatom ścian, na których nie jako wisiały umieszczone w małych kasetonach, zgrabne płaskorzeźby ukazujące stylizacje dawnych przedstawień muzyków i aktorów. Na murach wokół kompleksu można było odnaleźć całe ciągi takich reliefów, dedykowane lankijskim mitom i historii. Główny gmach, gdzie znajdowała się sala teatralna, oplatały dwa wydłużone dziedzińce wsparte na nawiązujących do Kandy dość wiernie kolumnach.
Gdy oglądałem budowlę, natknąłem się na Tushitę pouczającego młodych aktorów. Wypaliliśmy papierosy w ciemnym zakamarku, gdzie nad murami majaczyła gigantyczna sylwetka nowego kompleksu widowiskowego. Na pokaz czterech krótkich sztuk przyszło prawdziwe mrowie studentów. Wszystkie dzieła były zdobywcami najbardziej prestiżowych nagród w swojej kategorii. Oczywiście nie obyło się bez spóźnienia, a ja czułem się trochę zniecierpliwiony w wypchanej po brzegi sali, gdzie szybko robiło się duszno. Dzień był bardzo upalny. Skąpo rozmieszczone na suficie wiatraki nie spełniały do końca swej roli, choć oczywiście lepsze to niż nic. Kolejnym testem cierpliwości okazała się rozwlekła na pół godziny mowa jakiegoś prelegenta, który obszernie przedstawił uczestników spektaklu. Następnie zapalono świecznik olejny, podobnie jak w Indiach przed spektaklem tanecznym. Wszyscy wstali, inaczej niż w Indiach. Zdumiałem się, bo w końcu nie była to moja pierwsza sztuka teatralna na Sri Lance, a pierwszy raz coś takiego się działo.
Wreszcie na scenę wszedł Nalin. Jego sztuka była adaptacją noweli mówiącej o rewolucjoniście i tyranie. Rewolucjonista chciał zabić tyrana przy goleniu, jednakże wątpliwości moralne przeważyły szalę i nie uczynił tego. Tyran natomiast na końcu sztuki zabił etycznego wrażliwca bez mrugnięcia okiem. Nalin podzielił całość na trzy krótkie sceny. Snucie planów przez rewolucjonistę, golenie i końcowy akt, w którym ginie idealista. Dekorację stanowiły trzy prostopadłościany, które w środkowej scenie stały się stołem, zaś w dwóch skrajnych scenach były jakąś abstrakcyjną konstrukcją, która pozwalała Nalinowi wspinać się, zeskakiwać, opierać się etc. Gra mojego przyjaciela była bardzo ekspresyjna, nie ograniczona jedynie do mówienia. Dodawanie ekspresji poszczególnym kwestiom wymagało nie lada wysiłku i ogólnej sprawności fizycznej. W środkowej scenie pojawił się swego rodzaju moralitet. Nalin golił swoją potencjalną ofiarę jak zwykły, skromny sługa. Lecz gdy narastały w nim wzburzone myśli, golenie ustępowało wizjom na których potrzeby Nalin podchodził do skraju sceny i w jaskrawych świetle reflektorów przedstawiał myśli bohatera. To też było bardzo efektowne i świetnie zagrane, ale przeszkadzał mi trochę ów ogólny, moralizatorski aspekt konstruowania dramatyzmu. Tyran był również zagrany znakomicie, scena podcięcia gardła brzytwą i drgawki agonii odegrane zostały bardzo realistycznie. Oczywiście owa scena śmierci była tylko wizją rewolucjonisty, który się na to nie odważył. Ostatnia scenka byłą dość krótka. Nie dziwię się, czemu Nalin wybrał taki akurat temat. Jako przedstawiciel biednych warstw Lanki z pewnością nie raz rozmyślał o buncie i różnych tyraniach. W swoją sztukę włożył wielką ilość pracy i nie dziwię się, że zdobył liczne nagrody i przyciągnął uwagę krytyków.
Kolejny krótki dramat miał zupełnie inny nastrój, był bowiem krótką komedią. Akcja działa się w kinie, gdzie w jednej z lóż klient umówił się z prostytutką. Okazało się jednakże, iż kurtyzanę wciągnął film. Stworzyło to piękną sytuację sceniczną, w której bohaterzy dramatu patrzą na widzów jak na film. To my dla nich jesteśmy sceną. Młoda para aktorów grała rewelacyjnie, co też już wcześniej zauważyła krytyka. Gdy klient oderwał już piękność od filmu, okazało się, iż hałasy dochodzące z sąsiadujących lóż rozpraszają prostytutkę. Oczywiście w sąsiednich lożach odbywały się podobne rzeczy. I ta atmosfera, pełna żartów i gagów narastała. Do klienta zaczęła dzwonić żona, w tym czasie zaś prostytutka zjadła połowę warzyw, które miał zanieść do domu niewierny mąż. Gdy w końcu oboje stwierdzili, iż tak dalej być nie może, i w końcu trzeba dopełnić targu, nad głową prostytutki przebiła ścianę noga jednego z uprawiających seks sąsiadów (byli oni niewidoczni, mogliśmy się jednak domyśleć co robią). Gdy sztuka się skończyła, najbardziej hałaśliwa para sąsiadów okazała się dwójką gejów, co dodatkowo rozbawiło publiczność. Jak na Sri Lankę sztuka była niezwykle śmiała, gdyż główni aktorzy, choć się nie rozbierali, to jednak wchodzili ze sobą w niejednoznaczne zbliżenia, zaś cenzura obyczajowa na wyspie jest znacznie silniejsza niż była w Indiach kilkanaście lat temu (teraz już chyba nie ma żadnej, ale większość reżyserów uznała, iż posługują się erotyką lepiej po swojemu, niż czyniliby to naśladując zachodnie sceny łóżkowe – dodam od siebie, iż decyzję tę uważam za jak najbardziej słuszną, gdyż dzięki brakowi całkowitej dosłowności erotyzm indyjski w filmach jest miliony bardziej wyrazisty i piękniejszy od zachodniego).
Kolejna jednoaktówka była dla mnie najtrudniejsza do zrozumienia. Zrobiona w konwencji teatru ulicznego, rozpoczynała się od odtańczonej i odśpiewanej przez wszystkich czterech aktorów ballady. Następnie zaczynały się schody. Jedyna postać kobieca była komentatorem i jednocześnie obiektem miłości głównego bohatera, który w pewnym momencie sztuki zaczął przeobrażać się w psa. Pozostali dwaj aktorzy odgrywali chyba różne role. Później Tushita wyjaśnił mi, iż głównym wątkiem dramatu było panujące wszędzie bezrobocie i mężczyzna, który w końcu zdecydował się na zawód psa. W życiu bym na to nie wpadł. Jednakże grana na żywo bluesowa muzyka (w lankijskiej odmianie zabarwionej czymś portugalskim), nadawała całości ciekawy nastrój. Aktorzy nie grali tak dobrze jak ich koledzy z pozostałych sztuk.
Na koniec na scenie znów pojawiło się sporo ruchu. Mieliśmy przed sobą grubasa uprawiającego jogging i jego nieszczęsnego sługę, który co rusz chciał zdezerterować, lecz był też przywiązany do swojego pana. Obydwaj aktorzy grali rewelacyjnie i choć nie byłem w stanie zrozumieć ani słowa z ich obszernych, zasapanych dialogów, to wciągał mnie sam dramatyzm akcji. Aktora grającego sługę przedstawił mi tuż przed spektaklami Tushita. Myślałem, że jest on Burgherem, gdyż skórę miał białą jak Europejczyk, do tego zaś błękitne oczy. Mój przyjaciel jednak wyjaśnił mi, iż ów wspaniały aktor jest jak najbardziej Syngalezem, który ma śniadych rodziców, chodzi do buddyjskich świątyń, no i oczywiście je ryż z curry. Zapewne w pokoleniu dziadków, lub pradziadków doszło do jakiegoś związku z Burgherem i w drugim, albo trzecim pokoleniu odezwały się cechy tego dalekiego przodka.
Gdy skończyły się sztuki, chciałem jak najszybciej wrócić do domu, gdyż nie uśmiechała mi się myśl o kosztownej rykszy. Jednakże Nalin, z którym miałem wspólnie wrócić, starał się omówić kolejny angaż z dyrekcją teatru. Okazało się na szczęście, iż są jeszcze inne autobusy, a których wcześniej nie wiedzieliśmy. Z zainteresowaniem oglądałem nową trasę powrotną. Wiodła przez uboższe, przemysłowe rejony Colombo. Po drodze Nalin dyskutował ze mną o swojej grze i trochę też drzemał, gdyż jego rola wymagała sporej dozy fizycznego wysiłku, a był też reżyserem sztuki. Uważał, iż połączenie tych dwóch funkcji na raz uniemożliwia w pełni dobry efekt, gdyż nie może spojrzeć na swoją grę z zewnątrz, co jest ogromnie potrzebne. Jego gra tym razem nie dała mu pełnej satysfakcji. Dzień był męczący i popełnił wiele błędów. Oświetleniowiec też zaszkodził całości. Ja nie miałem aż tak złych odczuć, wręcz przeciwnie, ale też nie widziałem sztuki Nalina w jej w pełni udanej prezentacji. Gdy wróciliśmy do domu, Tushita z zaangażowaniem zaczął komentować sztukę przyjaciela, pokazując własną grą swoje wątpliwości. Uznałem, iż taka szczera dyskusja dwóch artystów scenicznych to naprawdę interesująca rzecz. Niestety, panował już mrok, nie mogłem zatem uwiecznić tego na zdjęciach. Następnie Nalin zasiadł do Internetu na długie godziny, co mnie zdziwiło, gdyż zwykle, kiedy nie był zmęczony, szedł wcześnie spać.
Na Lance zbliżały się wybory, był to zatem dobry czas na rozmowy z Tushitą o polityce. Mahinder Rajapaksa, prezydent Sri Lanki, jawił mi się jako postać coraz bardziej kontrowersyjna. Dopiero teraz zorientowałem się, że na wyspie wchodzą do obiegu nowe banknoty i monety, stare, znacznie ładniejsze są zaś wycofywane. O ile dawne wzornictwo ukazywało tylko i wyłącznie sceny odnoszące się do pierwotnej syngaleskiej kultury, o tyle nowe, w przypadku banknotów o wyższych nominałach, przedstawiały żyjącego i sprawującego prezydenta w postawie a la Napoleon, zwycięzca wojny. Już dawne banknoty były zdominowane przez pismo syngaleskie, lecz w nowej edycji udział liter tamilskich jeszcze się skurczył. Faktem jest, iż Tamilów rzeczywiście ubyło. Wojna nie szczędziła ofiar cywilnych, zaś ci co przeżyli często emigrowali. Tushita wręczył mi ulotkę, która przedstawiała generała, siedzącego w więzieniu przywódcę opozycji. Choć zdaniem wielu, jego zasługi były w wojnie największe, zaraz po niej został on aresztowany pod zarzutem zdrady przez Mahindera Rajapaksę…