Z upływem dekad i wieków pejzaż artystyczny staje się coraz bardziej rozmazany. Z rozległej i innej niż nasza panoramy danych czasów pozostają tylko nieliczne wyspy, które my dzisiaj znamy, reszta zaś rozmywa się we mgle. Do tego muzykologia i historia sztuki mają swoją własną historię, sięgającą dwóch – trzech stuleci.
Gdy zatem ktoś u zarania badań nad sztuką orzekł, że renesans to Leonardo da Vinci, Rafael i Botticelli, ciężko dokooptować do tego grona innych malarzy, tak, by rozpalali masową wyobraźnię. Aby stawali się żywymi obiektami naszej, współczesnej kultury, dziełami w naszym muzeum wyobraźni. Z muzykologią bywa jeszcze gorzej niż z historią sztuki. Aby ktokolwiek zauważył zapomniane dzieła zapomnianego twórcy, trzeba je najpierw wykonać i najlepiej nagrać. Trzeba je też wykonać dobrze, bowiem słabe wykonanie może pogrzebać je już na zawsze. Obraz mniej znanego malarza zawsze ma szansę zostać zauważonym bez żadnych dodatkowych działań, kompozycja muzyczna nie.
Na potwierdzenie tej tezy mogę przytoczyć choćby płytę genialnego fortepianisty Andreasa Staiera z sonatami Jana Ladislava Dusseka. To była przełomowa płyta w wykonawstwie na fortepianach historycznych, sonaty Dusseka okazały się odkryciem dla większości słuchaczy tej płyty. Jednak nadal dla szerokiego grona melomanów sonaty Dusseka są co najwyżej egzotyczną ciekawostką.
Podobne napięcie dramatyczne związane z przynoszeniem pogardzanych pereł przeszłości towarzyszyło koncertowi w NFM, pierwszego dnia grudnia roku 2019. Wrocławska Orkiestra Barokowa wraz ze stojącym na jej czele Jarosławem Thielem powróciła do muzyki Leopolda Koželuha (1747–1818), której poświęciła, płytową również uwagę u zarania swej działalności. Artyści wykonali Symfonię g-moll P I:5 oraz Koncert fortepianowy na cztery ręce B-dur P IV:8. Obok tego wykonano też uznanych klasyków wiedeńskich, czyli Haydna i Mozarta.
Jarosław Thiel / fot. Karol Sokołowski
Pan Komarnicki, jak i Jarosław Thiel w ciekawym słownym wstępie poprzedzającym koncert zwrócili uwagę na pewien paradoks. Choć o Koželuhu nadal słabo się pamięta, zaś Haydna i Mozarta nazywa się klasykami wiedeńskimi, to tak naprawdę było zupełnie na odwrót. Wiedeńscy melomani drugiej połowy XVIII wieku byli kształtowani przez muzykę Koželuha i jemu podobnych, zanim z prowincji przybyli Mozart i Haydn (ten ostatni przez Londyn) i stali się ikonami Wiednia. Jak też wiemy, nie wszyscy wiedeńscy miłośnicy muzyki dali się szybko przekabacić, zwłaszcza na Mozarta, bowiem Haydn miał więcej szczęścia wsparty sławą zyskaną w mglistym Albionie. Ciekawe byłoby odtworzyć panoramę muzyczną Wiednia sprzed inwazji klasyków wiedeńskich, wyjaśniłoby to bowiem wiele nieporozumień do jakich doszło w odbiorze muzyki Mozarta wśród mieszkańców stolicy Cesarstwa Austriackiego.
Wrocławska Orkiestra Barokowa zagrała Koželuha wspaniale. Doskonale podkreślony został romantyzm tkwiący w tej muzyce, a także kontrastujący z nim umiar i dążenie do łagodnych pejzaży. Pięknie brzmiały rogi i eteryczne smyczki. Pianoforciści też grali rewelacyjnie – zwłaszcza Katarzyna Drogosz wykazała się inwencją I swobodą znaną tylko niewielu mistrzom dawnego fortepianu. Nieco słabiej grał znany pianoforcista brytyjski Geoffrey Govier, podobnie jak Drogosz będący też zapalonym badaczem epoki świtu fortepianu, pod wieloma względami najwspanialszego instrumentu muzycznego wszechczasów i wszechkultur. U Goviera dawało się wyczuć pewien zbytni pedantyzm w traktowaniu niektórych detali i gubienie się w całościowym obrazie muzyki. Ale i tak grał świetnie, po prostu doskonała forma jego muzycznej partnerki skłoniła mnie do kilku krytycznych uwag. Artysta nagrywa między innymi do Chandos, jednej z najlepszych brytyjskich wytwórni, więc może miał po prostu słabszy dzień.
Koncert wieńczyła Symfonia c-moll Hob. I:52 Józefa Haydna, świetnie wykonana przez WOB. Mimo moich wstępnych uwag o naszej surowej ślepocie w spoglądaniu na minione wieki, nie mogłem nie oprzeć się wrażeniu, że Haydn był jednak niesamowicie świadomym artystą. To co Koželuh pięknie i harmonijnie przyjmował za swój muzyczny świat, nie stawiając wielu pytań (inny Czech, Dussek te pytania jednak stawiał…), to Haydn oglądał niejako z góry, będąc dalej w sercu muzyki i jakby poza czasem. Muzycy WOB znakomicie pokazali tę Haydnowską świadomość konwencji i to, że kompozytor używa języka swoich czasów ze świadomością tego, że muzyka jest ponad konwencją, podobnie jak słuchacze innych epok.
No i wreszcie Mozart. Koncert na dwa fortepiany Es-dur KV 365, który genialny kompozytor planował grać ze swoją siostrą, okazał się być jakimś misterium, podróżą do krainy czarów. To już było nie do końca ludzkie doznanie. Pod pozorną lekkością kryły się w liniach melodycznych dialogujących fortepianów niezwykłe przestrzenie, rozpadliny oraz echa jakiejś odwiecznej harmonii wszechświata. Czyżby jednak mgła rozmywająca w naszych oczach szczegóły artystycznej przeszłości nie była aż ta bezrozumnych żywiołem? Czy jednak sprawiedliwie jest skazywać kogokolwiek na porażkę tylko dlatego, że tak jak Koželuh nie miał szans z Mozartem?
Tak nie można! Nie samym Mozartem człowiek żyje. Nie można zapominać o wielkich klasycystach związanym mniej lub bardziej z Czechami którzy barwili swoimi talentami świat Mozarta, z których to odkryć również i on niekiedy czerpał. Od strony wykonawczej Koncert na dwa fortepiany Mozarta był z pewnością jednym z największych wydarzeń tego sezonu.