Nazwę dzisiejszą recenzję w nieco zaskakujący sposób, ale mam nadzieję, że tytuł po jej przeczytaniu stanie się zrozumiały. Zarówno muzyka jak i architektura są sztukami zaprzyjaźnionymi z matematyką. Obie potrzebują konstrukcji, którą raczej trudno oprzeć tylko na emocjach. Potrzebni są im także inżynierowie, którzy wiedzą, jaka jest wytrzymałość poszczególnych elementów, tak aby cała struktura nie runęła. Tak naprawdę, to każdej sztuce, również literaturze czy malarstwu przydaje się spory zastrzyk logiki, ale malarzom i poetom (a zwłaszcza zaś dziś reżyserom i dramatopisarzom) łatwiej się wykręcić od wszelkich rytmów i algorytmów. Niestety…
Z matematycznych kompozytorów od razu przychodzą mi na myśl Xenakis, który nie wahał się dawać matematyce szaty dźwiękowej, oraz anonimowi twórcy chorału gregoriańskiego, którzy być może szukali bezpośredniego powiązania dźwięku z architekturą, tworząc na przykład w Cluny zbiór personifikacji skal – mód, sugerujący być może najlepsze położenie akustyczne dla każdej z nich. To śmiała hipoteza, ale w sumie czemu nie?
Na koncercie Orkiestry Leopoldinum który odbył się 16 grudnia 2017 roku nicią przewodnią był Wolfgang Amadeusz Mozart. Uznawany zgodnie za jednego z największych kompozytorów wszechczasów korzystał on z doskonałego języka muzycznego kształtowanego w sposób naukowy. Nikt lepiej niż on nie wykorzystał jego potencjału, niejako wyszukując z dźwiękowej matematyki najpiękniejsze wzory. Złośliwi mówią, że późniejszym kompozytorom nie zostawił zbyt wiele z tego, co najpiękniejsze w muzyce tonalnej i musieli oni, zaczynając już od Beethovena i Schuberta, szukać niejako pod prąd.
Sobotni koncert zaczął się od jednego z najbardziej popularnych w dziejach muzyki europejskiej utworu, czyli od XIII Serenady G-dur KV 525 „Eine kleine Nachtmusik” Wolfganga Amadeusza Mozarta. To bardzo prosty utwór jak na Mozarta, który potrafił tworzyć wielkie muzyczne labirynty, jak choćby w Symfonii Jowiszowej. Tym niemniej jego skoczne, na poły ludyczne melodie wchodzą do głowy niemal każdemu i już tam pozostają. Orkiestra Leopoldinum grała tego wieczoru ze swym szefem artystycznym Josephem Swensenem, kompozytorem i dyrygentem o japońsko – norweskich korzeniach. Mała Nocna Serenada została przedstawiona w tempach stosunkowo umiarkowanych, z dbałością o koloryt każdej frazy.
Drugim utworem Mozartowskim tego wieczoru była wykonane w drugiej połowie koncertu Divertimento D-dur KV 136. Tu muzycy Leopoldinum i ich dyrygent rozszaleli się bardziej, pokazując świetnie zarysowaną przestrzenność tego utworu i piękne zmiany nastroju uzyskiwane za pomocą iście architektonicznych środków. Znaleźliśmy się w niezwykłym świecie Mozartowskiej swobody i wyrafinowania, połączenia powagi z żartem. Było to znakomite wykonanie.
Teraz zaś kola na „muzykę i architekturę” w sensie dosłownym. Joseph Swensen od lat współpracuje ze skrzypkiem Kolją Blacherem. Kolja Blacher pojawił się zresztą na sobotnim koncercie w rewelacyjnej roli, ale o tym za chwilę. Swensen odkrył już wiele lat temu, że ojciec Kolji, Boris Blacher, był ciekawym kompozytorem. Zaczął więc propagować jego dzieła, o które początkowo nie było łatwo, jeśli chodzi o partytury. Swensen odkrywał sztukę Borisa Blachera nie tylko jako dyrygent, ale również jako znakomity skrzypek.
Boris Blacher urodził się 6 stycznia 1903 roku w Niuzhuang (obecnie Yingkou), a zmarł 30 stycznia 1975 w Berlinie. Z Berlinem związał się jeszcze przed II Wojną Światową, aby w czasach nazizmu bronić muzyki nowej, zarówno tej atonalnej, jak i pogodnie neoklasycystycznej, inspirowanej czasem jazzem. Ojciec Borisa Blachera był Niemcem pochodzącym z Tallinna. Uczył się w bardzo niezwykłych miejscach – Yantai, Wuhan, Irkucku i Harbinie, znał biegle między innymi rosyjski i chiński. Jego estetyka oparta jest na języku atonalnym, lecz nie wahał się w swoich dziełach nawiązywać do jazzu i muzyki popularnej.
Na koncercie usłyszeliśmy jego dzieło Pentagramm, zainspirowane arcydziełem architektury modernizmu czyli gmachem Berliner Philharmonie, zaprojektowanym przez przyjaciela Blachera Hansa Scharouna, związanego z Bauhausem Waltera Gropiusa. Ta pięciokątna (stąd Pentagramm) budowla zwana jest też złośliwie „Cyrkiem Karajana”, gdyż to właśnie temu dyrygenckiemu dyktatorowi z Austrii wzniesiono ją w Berlinie.
Wśród najwybitniejszych prac Scharouna wymienia się też gmach wzniesiony na wystawę architektury we Wrocławiu, stojący w cieniu Parku Szczytnickiego.
Tu możecie pozwiedzać ze mną te modernistyczne zabytki:
Pentagramm Borisa Blachera nazwał Swensen doskonałym przykładem środkowoeuropejskiej muzyki „postapokaliptycznej”. Rzeczywiście, pierwsza część Pentagramu aż kipiała od matematyki rozpadu, podobnie nieco jak u Xenakisa, ale w nieco mniej przyjemny sposób. Ciągi matematycznie wyliczonych dźwięków przeplecione były stukaniem w instrumenty smyczkowe. Okazało się, że Blacher fascynował się też muzyką elektroniczną i konkretną, stąd taka swoboda w dobieraniu dźwięków, choć były to dźwięki momentami dość kontrowersyjne, jak to bywa w niemieckiej muzyce postakopaliptycznej. Moim zdaniem ta część utworu brzmiałaby lepiej, gdyby kompozytor powierzył stuknięcia kilku instrumentom na raz. Pojedyncze stuknięcie w skrzypce lub wiolonczelę bywa brzmieniowo dość chaotyczne i zbyt ciche, wszakże skrzypce nie powstawały jako instrument perkusyjny i choć lubię różne eksperymenty z dobywaniem dźwięku z instrumentów smyczkowych w muzyce współczesnej, to jednak stuknięcia w pudło rezonansowe powinny być bardziej przemyślane. Można też poprosić muzyków, aby na raz tupnęli lub nawet klasnęli. Dobrym sposobem na dodanie elementu perkusyjnego jest też pojedynczy okrzyk.
Na szczęście ostatnia, czwarta część Pentagramu – Lento, okazała się godna architektury Scharouna. Tu forma rozwijała się bardzo ściśle i niepokojąco. Nastrój ukazywał przestrzeń nowego świata wyłaniającego się z ruin, podobnie jak nowe budowle w powojennym Berlinie. Wszystkie części Pentagramu wymagały wielkiego kunsztu od muzyków i Orkiestra Leopoldinum grała wspaniale.
Ostatnim dziełem na koncercie było sławne arcydzieło Albana Berga czyli Koncert skrzypcowy „Pamięci Anioła” (aranż. A.N. Tarkmann). Berg umiał uczynić język atonalny, którego był koryfeuszem, przystępnym dla przeciętnego melomana. Romantyzm i cytaty z Bacha obecne w jego koncercie czynią go atrakcyjnym również dla tych, którzy nie wychodzą poza estetykę Brahmsa czy Czajkowskiego. Natomiast tak naprawdę abstrakcyjny motyw przewodni wydestylowany z głównej serii dźwięków tworzy niezwykły obraz śmierci i przemijania, całkowicie oderwany od codzienności, a jednocześnie niezbyt religijny. Mamy wrażenie, że to co istniało staje się wzorem na lśniącej powierzchni istnienia, że atomy płynące kiedyś w żywym organizmie wracają do skarbca skalistego i pełnego pustki wszechświata.
Alban Berg
Koncert skrzypcowy „Pamięci Anioła” Berga został napisany w 1935 roku dla zmarłej dziewczynki Manon Gropius. Była ona córką szefa modernistycznej rewolucji w architekturze i Almy Mahler, groźnej i tajemniczej muzy Mahlera, która później związała się z wielkim architektem. Aby było jeszcze bardziej „architektonicznie” syn Borisa Blachera, Kolya Blacher, który zinterpretował dla nas ten koncert na złociście brzmiącym Stradivariusie, był przez wiele lat koncertmistrzem Berlińskich Filharmoników, naoglądał się zatem Scharouna i, jak się szybko okazało, całkowicie przesiąkł modernizmem.
Orkiestra Leopoldinum grała koncert Berga w sposób rewelacyjny. Zespół mienił się barwami i udowadniał, że matematyczna abstrakcja w muzyce nie odbiera jej emocji, a wręcz przeciwnie, przydaje. Wszystko było świetne – koncertmistrz, perkusista, dęte drewniane, akordeon, trąbka, smyczki, snujący się w tle fortepian. Kolya Blacher grał zaś ciepłym, romantycznym i złocistym tonem, pokazując bardzo pogodny obraz przemijania, pozbawiony dosłowności szlochu i łez, nie tragiczny, ale jakby oczarowany metamorfozą, która jest pokarmem życia zmierzającego do śmierci. To był wspaniały muzycznie wieczór.