Jak zauważył w książeczce programowej dyrygent, kompozytor i skrzypek Joseph Swensen, wszystkie utwory wykonane na koncercie Orkiestry Leopoldinum w sobotę, 18 listopada 2017 roku, miały związek z Kopenhagą, stolicą Danii, którą artysta uznał (jak i cały kraj) za miejsce baśniowe, gdzie wspaniale być dzieckiem i mieć dzieci. Sam Swensen ma swoje korzenie w Norwegii i w Japonii, lecz spędził w stolicy Danii dwie dekady i mieszkają tam jego dzieci.
Można powiedzieć, że obraz krajów zamieszkiwanych niegdyś przez groźnych Wikingów zmienił się w naszych czasach nie do poznania. Tym niemniej w muzyce wielkich skandynawskich twórców nadal możemy wyczuć klimat dawnej Skandynawii, zwłaszcza chyba w cienistych sagach muzycznych Sibeliusa. Koncert Orkiestry Leopoldinum zaczął się jednak nie od Sibeliusa, ale od równie sławnego Edvarda Griega (1843–1907) i jego bardzo popularnej wśród orkiestr kameralnych Suity w dawnym stylu op. 40 „Z czasów Holberga”.
Joseph Swensen / fot. Łukasz Rajchert
Orkiestra Leopoldinum zagrała ten utwór rewelacyjnie. Znakomici muzycy ze swoich szefem artystycznym przenieśli ten nawiązujący do muzyki ludowej i barokowej utwór w wymiar rzeczywiście baśniowy, a może raczej legendarny. Poszczególne sekcje orkiestry mieniły się od jasnych i przejrzystych barw, dynamika była niezrównana. W muzyce Griega jest wiele światła, nie tak pochmurnego jak u Sibeliusa. W wykonaniu Swensena i Orkiestry Leopoldinum suita skrzyła się jak jesienny las ożywiony jasnym świtem, czy jak śnieg w pogodny zimowy dzień, kiedy nagle z pozornie wszechobecnej bieli wydobywają się dziesiątki barw i odcieni. Jeśli chodzi o Kopenhaskie koneksje kompozytora, który był Norwegiem, to dopiero od niedawna to miasto nie jawi się jako niekwestionowana stolica całej Skandynawii.
Kolejnym dziełem były Humoresques na skrzypce i orkiestrę Jeana Sibeliusa (1865–1957). Sibelius i Humoreski to połączenie z pozoru paradoksalne. Język muzyczny tego fińskiego późnego romantyka jest przepojony duchem sag i epickiej Kalevali. Tym niemniej sześć Humoresek miało w sobie rzeczywiście wiele humoru, który uśmiechał się na tle chwiejących się łagodnie lodowców i bawiących się na śniegu (najedzonych) niedźwiedzi polarnych. Filuternej i wirtuozerskiej partii skrzypiec towarzyszył typowy dla Sibeliusa akompaniament orkiestrowy, pełen przepastnie rozległej przestrzeni i powtarzających się bloków dźwiękowych, zainspirowanych szwedzką techniką gry na skrzypcach korbowych. Czasem jednak nawet ten potężny symfoniczny kołowrót a la Sibelius ulega w Humoreskach groteskowej stylizacji i nawet on się śmieje. Co ciekawe, pewnego chłodu nie brakuje też w partii skrzypiec, która co jakiś czas z jowialnych dźwięków ze środka skali instrumentu wchodzi w najwyższe rejestry i zdaje się lśnić jak srebrne obręcze nordyckich księżniczek zatopione w arktycznym lodzie. Humoreski nie tak często można usłyszeć w Polsce. A to piękne utwory, mimo szokującej w tym wypadku stylistyki Sibeliusa, symfonika wagi ciężkiej. Orkiestra Leopoldinum grała Humoreski znakomicie, do smyczków dołączyły instrumenty dęte i kotły, zatem brzmienie było momentami bardziej symfoniczne niż kameralne. Uwagę całej publiczności przykuł oczywiście Joseph Swensen, który grał na skrzypcach rewelacyjnie, w stylu dawnych mistrzów takich jak David Ojstrach. Jego dźwięk był potężny, naturalny i mogący wszystko. Nie miało się wrażenia żadnych oporów instrumentu, nie było żadnych obokmuzycznych zmian brzmienia związanych z wyborem innej struny czy z dużymi interwałami. Linia smyczkowej melodii była idealna, doskonała niczym japońska kaligrafia, czy starannie zakreślona secesyjna linia, lub też smocza rufa drakkaru,
Po przerwie usłyszeliśmy dzieło Johana Svendsena (1840–1911) zatytułowane Romance na skrzypce i smyczki op. 26. Johan Svendsen jest obok Griega najbardziej znanym norweskim twórcą, ale nie jest poza Skandynawią równie rozpoznawalny jak Grieg. Podczas swej działalności w Kopenhadze przyjaźnił się z najbardziej znanym duńskim twórcą Nielsenem i obaj panowie dedykowali sobie dzieła. Romance najbardziej ze wszystkich utworów koncertu wpisywało się w „głównonurtowy” romantyzm, choć nie brakowało w nim ludowych inspiracji. Były one jednak potraktowane bardziej po niemiecku moim zdaniem, niż w zgodzie z powstającym wtedy idiomem skandynawskiej muzycznej odrębności w muzyce klasycznej. Tym niemniej nastrój tego utworu był bardzo starannie zakomponowany i, zwłaszcza w wykonaniu Swensena grającego na skrzypcach i Orkiestry Leopoldinum rzecz cała zabrzmiała bardzo romantycznie. Rekonstrukcje fresków na sklepieniu Oratorium Marianum Uniwersytetu Wrocławskiego wreszcie mogły się ożywić, gdyż u Svendsena koloryt był bardziej pastelowy, niż świetlisto – witrażowo – lodowcowy. Tu dodam na marginesie, aby nie wrocławianie wiedzieli, iż główny gmach Uniwersytetu Wrocławskiego posiada też oryginalnie zachowaną salę barokową zwaną „Aula Leopoldina” i jest ona jednym z najpiękniejszych wnętrz barokowych w obecnej Polsce. Jednakże do koncertów służyła inna aula – Oratorium Marianum i niestety, leżało ono w uszkodzonej przez wojnę części głównego gmachu UWr. Rekonstrukcji Marianum dokonano stosunkowo niedawno, wcześniej koncerty na UWr. odbywały się w Leopoldinie.
Ostatnim utworem na koncercie było dzieło Carla Nielsena (1865–1931) Four Movements for Orchestra (1888) będące opracowaniem I Kwartetu na orkiestrę g-moll op. 13 dokonanym przez Josepha Swensena. W poprzednim sezonie muzycznym mieliśmy już okazję zetknąć się z niebanalną sztuką kompozytorską obecnego szefa NFM Orkiestry Leopoldinum, tym razem poznaliśmy jego talent w dokonywaniu aranżacji. I Kwartet Nielsena jest uważany przez wielu za dzieło młodzieńcze i jeszcze nie w pełni wartościowe. Swensen przeniósł to dzieło na orkiestrę, aby dowieść, że zasługuje ono na znacznie więcej uwagi. I rzeczywiście – już tutaj mamy specyficzny dla Nielsena język muzyczny, łączący romantyzm z modernizmem, pełen unikatowej dynamiki i niemal filmowego zderzenia planów muzycznych. Ciężko też uwierzyć, że rozmach tego dzieła mógł się zmieścić w formule kwartetu. Choćby finał jest w pełni symfoniczny, a Swensen nie dodał ani jednej nuty tworząc swoją aranżację. Praca włożona w przywrócenie nam tego dzieła była z pewnością warta trudu. Usłyszeliśmy jakby „zerową symfonię” Nielsena, doskonałego i zbyt mało znanego w Polsce kompozytora, zaś barwy orkiestracji były po części importowane z I Symfonii Duńczyka, zatem było to wszystko bardzo estetycznie przekonywujące.
Krótko mówiąc, był to doskonały koncert – zarówno od strony wykonawczej, jak i od strony poznawczej. Obok braw dla całej orkiestry, dla dyrygenta i skrzypka, brawa należą się też solistom z Leopoldinum, bo i oni byli niezbędni aby oddać bogactwo muzycznej wyobraźni Skandynawów.