Pałac Wicekróla. Dziennik indyjski 64

 

 

   Klimat „Królowej Wzgórz” zachwycał nas swoją rześkością, ale też stanowił wyzwanie dla naszych organizmów przystosowanych teraz do dusznych indyjskich dolin, smażonych przez rozwijające swoją historię lato. Tym niemniej nie trzeba było chodzić daleko. Historia w Shimli obecna była na każdym kroku, jej echa rozbrzmiewały wciąż w powietrzu, zupełnie inaczej niż w większości indyjskich miast. A przecież miejscowość była względnie nowa, liczyła sobie niespełna 200 lat. Tym niemniej tylko tutaj mogliśmy obserwować całe połacie terenu, które zachowały liczący sobie wiek i więcej spójny wyraz estetyczny, tylko tutaj mogliśmy być pewni, iż niektóre mijane domy mają też wnętrza niosące cienie przeszłości.  

   Owej odmienności Shimli od wielu innych miejsc w Indiach nie da się raczej wyjaśnić typowym „bon mot” o cyklicznym wizerunku czasu w hinduizmie istniejącym w opozycji do naszego, linearnego portretu czasu. Będąc kilkukrotnie w Radżasthanie przekonałem się, iż przynajmniej nowożytne dynastie Radżputów starały się jak najlepiej udokumentować dzieje swoich rządów. Problem tkwił chyba w całkowitej abnegacji wobec historii przeciętnego hinduisty, który nie był władcą, ani intelektualistą z dworu władcy. Czy było to spowodowane filozoficznym odczuciem cykliczności czasu? Nie sądzę. Być może historia całkowicie mityczna, związana z obecnościami awatarów i wcieleń przeróżnych bogów zastępowała tę prawdziwszą, pisaną przez władców? Dlaczego jednak w tej drugiej historii liczyło się samo miejsce, nie zaś forma tego miejsca? Czasem starczyło wznieść jakiś betonowy bunkier świątyni na miejscu gdzie odcisnął swe ślady Kriszna, albo Rama i to wystarczało, by pojawił się tłum pielgrzymów. Entourage nie miał tutaj żadnego znaczenia. Czy zatem było to zamiłowanie do opisanych przez mity miejsc, czy też raczej swego rodzaju medycyna pielgrzymkowa? Tradycyjni lekarze przypisywali nieraz swoim podopiecznym pielgrzymki w celu odzyskania płodności, pozbycia się duszności etc. Wiele wskazuje na to, iż wędrowcy nie oczekiwali niczego więcej po miejscach podejrzanych o obecność w nich Hanumana czy Skandy… Zagadką też byli dla mnie indyjscy muzułmanie, grupa przecież bardzo liczna, nie mająca żadnych podstaw do cyklicznego czasu i pogardy wobec historii. Czy liczne budowle takie jak Taj Mahal, czy forty w Agrze, w Delhi, a nawet pałac w Ajmerze nie świadczyły o wspaniałości ich dziejów? A jednak wielu z nich nie było dumnych z mogolskiego dziedzictwa. Z pewnością przeszkadzało im wolnomyślicielstwo timurydzkich władców. Do tego potomkowie Babura byli sunnitami (o ile można ich tak prosto potraktować), tymczasem największy wpływ na nowoczesną mentalność indyjskich muzułmanów miał szyizm przywieziony już w XVIII wieku przez nowych najeźdźców z Afganistanu…

 

 

   Być może, paradoksalnie, najwięcej znaleźlibyśmy Hindusów przywiązanych do brytyjskiej historii. Choć w Shimli wiele było inwestycji świadczących o zupełnym niezrozumieniu malowniczości tej stolicy – kurortu, to jednak całe rzesze ludzi pielęgnowały brytyjskie jeszcze dziedzictwo, takie jak choćby kolej Kalka – Shimla, ale nie tylko. Dawne kluby, restauracje, rezydencje pełne były jeszcze konserwatywnie ożywianej przeszłości. W wielu miejscach podróżnik w czasie z lat 20 XX wieku nie tak szybko zorientowałby się, iż mamy już drugą dekadę XXI wieku. Nie wyprowadziłyby go nawet z błędu samochody, bowiem ruch tego typu pojazdów był praktycznie usunięty z centrum Shimli, z The Mall.

   Pozostała nam zatem radość z rześkiego chłodu Królowej Wzgórz i porównywanie widoków i miejsc ze starymi zdjęciami i rycinami, które zdobiły liczne halle i restauracje w mieście. Na przykład zdjęcie Barnes’ Court z roku 1860. Mamy na nim dwór, po części oparty na pruskim murze, skupiony wokół asymetrycznego dziedzińca. Gdzieś przy nim chowa się w cieniu mała manufaktura z niewielkimi, choć podobnymi do tych fabrycznych, kominami. Mijaliśmy ten dom, nic się nie zmienił. Gdybyśmy mieli okazję zapoznać się bliżej z jego historią, prawie na pewno trafilibyśmy na osoby, które odcisnęły swój ślad na historii Subkontynentu, czy to zakładając jakieś stowarzyszenie, czy to zmieniając prawo (obowiązujące po pewnych mutacjach do dzisiaj), czy to wreszcie odkrywając po raz pierwszy od dawna starożytne ruiny, albo niedostępne szczyty. Gdybyśmy mieli więcej szczęścia, moglibyśmy trafić na ród oryginałów, którzy spędzali wiele czasu tłumacząc dawno już zapomniane przez samych hinduistów sanskryckie teksty. Zapomniane, bo znane w nowych, zupełnie już do nich przeciwstawnych mutacjach.

   Combermere Bridge – tym razem rycina z połowy XIX wieku.  Widzimy na niej tajemniczy most wśród nieco przerzedzonego lasu, w dalszym zaś tle Christ Church. Jak niewiele się tu zmieniło… Wypadałoby tylko dodać, czego nie widać na rycinie, iż ów most wiedzie nieco niezręcznie nad głębokim jarem, albo też kanionem, z drugiej strony wpadając po prostu w kamienicę, niczym strzała wbita przez jakiegoś pijanego olbrzyma.

   The Ridge i masa rykszarzy czekająca przed Christ Church podczas modlitwy za chorego wtedy króla Edwarda VII. The Ridge nie zmienił się praktycznie wcale. Zdjęcie robione było chyba z kościelnej wiedzy. Za rykszarzami, ubranymi w barwne, orientalne szaty, wznosi się dumna, pełna daszków w stylu szwajcarskim, sylwetka starego ratusza. Widok nic się nie zmienił. Nie ma tylko rykszarzy ciągnących ryksze – taczki z białymi sahibami, tak samo egzotyczne uniformy można spotkać tylko w drogich restauracjach i hotelach, co wydaje mi się wielkim upokorzeniem wobec ubierających się tak ludzi.

 

 

   Inne zdjęcie, pochodzące z około 1865 roku pokazuje widok Shimli ze wzgórza Jakho. Widzimy tu więcej lasów, znad których z ledwością wyłaniają się wille i rezydencje. Obecnie część z tych zielonych obszarów została wykarczowana i powstała tam nowsza od kolonialnej zabudowa – wielkie niekiedy hotele, parę jeszcze większych szpitali i trochę modernistycznych rezydencji. Obecność tych nowych budowli sprawia czasem wrażenie, iż dawna Shimla została pod nie wyburzona, ale jak mówi nam zdjęcie – to nieprawda, bardziej eleganckie części Shimli powstawały po prostu nad starą zabudową, mniej eleganckie – pod.

   Jedną z wyżej położonych kolonialnych budowli w Shimli, jest malowniczy i całkiem spory Sekretariat Robót Publicznych, po mimo swego rozmachu wciąż udający malowniczą, romantyczną willę. Sądząc po XIX wiecznym zdjęciu, nie zmienił się ani trochę, podobnie jak jego obficie zalesione otoczenie. Na zdjęciu nie widać oczywiście potwornej wręcz stromizny, która czeka na osoby chcące się dostać z The Mall do tego gmachu. Myślę, że mało jest miejsc na świecie, gdzie można znaleźć tak duże gmachy zaprojektowane na aż tak spadzistych stokach. Z drugiej strony wielkość Shimli sprawia, iż owe stromizny rozpływają się w większych perspektywach, co nie miało miejsca w podobnym do niej, choć dużo mniejszym Mussoorie.

   Najbardziej niezwykłe są jednakże świadectwa ikonograficzne z pierwszej połowy XIX wieku, wśród których przodują bodajże kolorowane litografie Georga Powella Thomasa. Mamy choćby widok Shimli z Auckland Hause. Nawet na nim odnajdziemy zachowane dziś miejsca, choć narosło obok nich wiele budowli i dróg poczynionych później. Co ciekawe, wyobraźnia Thomasa miała w sobie jeszcze coś z rokoka, z jego baśniowymi fete galante. Góry na jego obrazach stają się łagodniejsze, bardziej przytulne i gotowe na romantyczno – sentymentalne schadzki. Indyjscy wieśniacy wyglądają tu jak pasterze ze sztucznych wiosek z okresu Regencji. Na przedstawieniu zabawy wśród lasów Annandale, urządzonej przez Lorda Aucklanda, brytyjska elita towarzyska przywdziana w romantyczne stroje przypomina chaotyczny i barwny tłum znany ze starszych o wiek obrazów Francuza Watteau. Zadziwiać może tak wczesna europeizacja tego miejsca, które chyba nigdy nie stało się w pełni hinduskie i nadal przyciąga swoją egzotyką indyjskich turystów.

   Idąc The Mall w dół Shimli mijaliśmy z Kają te wszystkie świadectwa dawnej świetności i rekreacyjnego stylu życia, który przyjął się w Środkowej Europie dopiero wiele dziesięcioleci po założeniu Shimli w Indiach. Moje przypuszczenia o wpływie orientalizmu na rozwój idei romantycznych były tu oczywiste i namacalne. Auckland Hause świecił nad nami po zmierzchu. Przywodził na myśl ukryty wśród mgieł, tajemniczy dom z opowiadań Lovecrafta, w którym antyk zderzał się z podszytym orientem mistycyzmem. Pod nami widać było symetryczne gmachy neokolonialnej szkoły. Schodząc dalej w dół (a raczej trzymając się w miarę równego grzbietu górskiego, po którym biegł the Mall z jego kamienicami) mijaliśmy Gaiety Theatre, do dziś spełniający swoje zadanie. Piękny budynek, który został odnowiony na przełomie wieków w duchu secesji. Dalej można było podziwiać główny gmach Poczty, do którego znów trzeba było się wspinać po irracjonalnych, wiszących w powietrzu schodach, wciąż pięknych dzięki żeliwnym, bogato dekorowanym poręczom. Co ciekawe, w Shimli wciąż działali specjaliści od żeliwnych zdobień, bowiem mogliśmy je podziwiać również w niektórych nowych budowlach. Za Scandal Point przykuwały uwagę dawne hotele i kwatery armii. Pod nami biegł tunel dla pieszych, wiodący od ulicy przydworcowej na tyły głównego pasma Shimli, o którym nie chciały nic powiedzieć mapy, z satelitarną włącznie (rzecz bez precedensu).

  Parę kroków dalej nie sposób było się nie zachwycić na poły secesyjnym gmachem Towarzystwa Kolejowego. Zanim lepiej poznałem topografię Shimli, miałem wrażenie, iż budowla owa znajduje się irracjonalnie daleko torów kolejowych. Tymczasem było to najbliższe od dworca miejsce na The Mall, położone jakieś 200 metrów wyżej niż stacja. Dalej drogi się rozwidlały, zaś budownictwo rozrzedzało. Zalesione, strome szczyty niosły na sobie jedynie okazałe rezydencje, które w większości zajęte były przez armię i rząd Himanchal Pradesh. Wielkie i dostojne drzewa spływały od ich murów w dół, do przepastnych, trudnych do objęcia wzrokiem dolin, gdzie kolejka do Kalki pojawiała się po godzinie, lub dwóch cierpliwego zjeżdżania w dół. Tu, w cieniu monumentalnych pni, wzrok przykuwały jedynie niezwykłe, archaiczne manufaktury i dokazujące małpy.

   Dalej, obok szpitala i kościoła baptystów, trafiało się na kolejne rozwidlenie dróg. Już stąd widać było maszty telewizji stanowej, też oczywiście zatopione w gęstym lesie. Wypływały one w niebo ze szczytu góry, na której wznosiło się również muzeum miejskie, do którego nie dotarliśmy. Nie oparliśmy się za to gmachowi radia, wznoszącemu się nie tak daleko od kompleksu telewizyjnego, choć rozdzielonemu odeń skałami i dżunglą. Już po drodze mijaliśmy niezwykłych oryginałów, wędrujących do tej placówki. Byli to z pewnością lokalni artyści, może poeci, może muzycy. Wielu z nich miało już swoje lata i w dość zaniedbanych strojach, szepcząc coś do siebie, przemieszczało się górską drogą, nie zważając na nic i na nikogo.

   Nas do gmachu radia przyzwała reklama sklepiku z radiowymi płytami. Nie był to rzecz jasna sklepik w ścisłym tego słowa znaczeniu. Urzędnik strzegący bogatej w zbiory shimlańskiej fonoteki miał też jedną szafkę, w której przechowywane były płyty przeznaczone na sprzedaż. Kupiliśmy trochę bezcennych fonogramów, wcześniej zostawiając wszelkie niebezpieczne rzeczy w stróżówce, albowiem Shimla nie była wcale daleko od Kaszmiru, niejeden zaś kaszmirski terrorysta chciałby zawładnąć państwową rozgłośnią radiową. Przypomnieliśmy sobie wspaniały film „Dil Se” („Z całego serca”) Manu Ratnama, w którym główny bohater jest dziennikarzem radiowym. Całkiem możliwe, iż część zdjęć związanych z jego postacią (odgrywają przez wspaniałego Shahrukha Khana), zrealizowana została w rozgłośni radiowej w Shimli, choć możliwy był też górski Dardżyling, również połączony z nizinami kolejką wpisaną do rejestrów UNESCO i znajdujący się w stanie Sikkim, jakieś 2000 km od nas na wschód, między Nepalem a Bhutanem, nad Bengalem.

   Za rozgłośnią radiową przez moment pojawiało się trochę więcej kolonialnego śródmieścia. Niektóre budynki były XIX wieczne, inne miały w sobie wyraźne ślady secesji. Wszędzie czyhały też majestatyczne rezydencje, przejęte przez rząd, lub wysokich oficerów armii indyjskiej, nie kwapiące się jednak, aby czekać przy drodze na oznaki naszego podziwu. Najważniejszą wśród nich była willa Peterhoff, która pełniła funkcję pierwszego Pałacu Wicekróla. Została przezeń opuszczona na rzecz nowej, jeszcze wspanialszej rezydencji. Przejęło ją wojsko i obecnie mieszka w niej jeden z głównych generałów armii indyjskiej (przez co nie można oczywiście robić zdjęć temu zabytkowi).

   My szliśmy dalej, aż do placyku wśród leśnych bezdroży, nad którym dominowała fantazyjna, malownicza budowla bramna, wiodąca do położonego jakieś pół kilometra dalej nowego Pałacu Wicekróla. Brama była trzyskrzydłową budowlą, o drewnianych, szwajcarskich dachach, mającą jednocześnie w sobie jakiś daleki odcień rodzącego się modernizmu, wyrażającego się poprzez szerokie i logicznie, oraz syntetycznie zdobione płaszczyzny ścian.

 

 

   Obecnie w Pałacu Wicekrólowskim nie urzędowali już politycy, lecz mieścił się Indian Institute of Advanced Study (IIAS), dostępny dla każdego doktora nauk humanistycznych po złożeniu odpowiednich papierów dotyczących badań. Co jednak ciekawe, na drodze zaginającej się wzdłuż zbocza góry, należącej już do rozległego, Wicekrólewskiego Parku, mijały nas raczej osoby młode, wyglądające jeszcze na studentów. Zanim ujrzeliśmy pałac, minęliśmy kilka budynków z epoki, należących zapewne do jakichś wyższych rangą urzędników, działających przy dworze. Podobnie jak w przypadku bramy, romantyczny konserwatyzm mieszał się w nich ze spojrzeniem w przyszłość. Przypuszczam, iż owe gmachy, wybudowane w ostatniej ćwierci XIX wieku, goszczące w swoich ścianach najbardziej znaczących Brytyjczyków, wyrażały samo imperium – staromodne i nowoczesne zarazem.

   Droga którą szliśmy biegła w szczególny, neopalladiański sposób. Otóż, o ile renesansowy twórca – Andrea Palladio, będący ukochanym wzorem dla architektów brytyjskich doby wiktoriańskiej, umieszczał swoje wille i pałace na szczytach wzgórz (gór) i otaczał je symetrycznymi alejami, o tyle parafrazujący w celowo ekscentryczny sposób jego twórczość Brytyjczycy umieszczali swoje rezydencje na zboczach gór, albo nawet w nieckach, zaś jeśli chodzi o drogi, to wymagali od nich, aby długo nie zdradzały, dokąd w swej istocie biegną. Dziwnie było iść taką drogą tysiące kilometrów od granic Albionu…  

   Zgodnie z neopalladiańską logiką, pałac, choć wielki, wyłonił się ku nam jedną ze swych nieregularnych wież. Droga biegła trochę ponad jego pierwszą kondygnacją, przez co wydawał się mniejszym, niż na to zasługiwał, rzecz zupełnie nie do pomyślenia przy bardziej typowym konstruowaniu wielkich rezydencji. Szczyt wzgórza, zwanego „Obserwacyjnym” i stanowiącego jedno z siedmiu wzgórz na których oparta została Shimla w XIX wieku, był przed nami zasłonięty piękną remizą strażacką, przed którą stały zadbane, zabytkowe urządzenia do gaszenia ognia. Zbudowano je tuż przed erą pierwszych samochodów, było zatem na co patrzeć. Pompy na przykład były parowe. Obecnie remiza została zamieniona w księgarnio – kawiarnię, zaś jej przejazdy elegancko uzupełnione szklanymi drzwiami, zupełnie na europejską modłę, co w Indiach rzadko się zdarza.

   Oczywiście wróciliśmy szybko do podziwiania Pałacu Wicekrólewskiego. Podobnie jak wiele budowli w Shimli łączył on nowoczesność z tradycjonalizmem, tyle, że oczywiście na dużo większą skalę. Wierze i dachy przypominały heraldyczną obsesję pachnących dębowym drewnem dworów z Anglii. Jednakże w arkadach, balkonach i galeriach czuć było już pewne skłonności do konstruktywizmu. Z kolei pnące się gdzieniegdzie, żeliwne spiralki schodków do służby nawiązywały do czasów zachwytu metalami w architekturze, które jeszcze nie minęły, bowiem paryska wieża Eiffla, najwspanialszy pomnik żelaznej ery w architekturze, pochodziła mniej więcej z tego samego czasu, co Pałac Wicekróla. Okazało się, iż za drobną dopłatą możemy zwiedzić ową budowlę od wewnątrz, co bardzo nas ucieszyło, choć spacerowanie po romantycznych ogrodach okalających rezydencję też należało do niezapomnianych doznań. Znad wielkich trawników upstrzonych wiekowymi dębami widać było odległe, wysokogórskie pejzaże.  Byliśmy na wysokości tatrzańskich Rys, zatem przejrzystość powietrza dodawała wszystkiemu wiele uroku.

 

 

   Viceregal Lodge wzniósł w roku 1888 Henry Irwin. Była to jak na owe czasy budowla ultranowoczesna. Po raz pierwszy w całych Północnych Indiach zabłysły w niej światła elektryczne. Do dziś cała XIX wieczna instalacja zachowała się znakomicie, co do najdrobniejszego korka i kabelka. Jako, że 120 lat temu elektryczność była znacznie bardziej niebezpieczna niż teraz, Irwin zaprojektował też w ścianach Pałacu złożone i całkowicie ukryte przed wzrokiem systemy pomp, które, używając mocy elektrycznej, ciągnęły wodę z chłodnego i odległego źródła aż na sam dach, gdzie w razie czego zbiorniki z wodą uruchamiały się samoczynnie, by gasić pożar. Dodatkowym plusem tego rozwiązania było też chłodzenie ścian rezydencji, rzecz miła, choć niekonieczna w rześkim klimacie Shimli. Swoją drogą, warto zauważyć, iż w 1888 roku również na terenach naszego kraju elektryczność była czymś bardzo nowoczesnym.

   Henry Erwin stworzył w Indiach wiele budowli. Większość z nich utrzymana była w stylu indo – saraceńskim, Viceregal Lodge ze swoim spokojnym neogotykiem była dla irlandzkiego artysty dość nietypowym przedsięwzięciem. Na pewną oryginalność miał tu wpływ oczywiście brak doświadczenia – dopiero od 2 lat działał Erwin w Indiach jako wysoki rangą urzędnik Departamentu Robót Publicznych i powierzenie mu tak ważnego zadania jak rezydencja Wicekróla była dlań nie lada wyróżnieniem.

   Wycieczka, z którą przemierzaliśmy przepastne pokoje rezydencji, składała się z samych Hindusów. Podobnie jak oni, nie mogliśmy oderwać oczu od wielkiego hallu, nad którym rozpinały się aż trzy drewniane galerie, nakryte szklanym dachem. Proporcje były tu celowo zaburzone i klatki schodowe wiodące do różnych pomieszczeń wiły się niemal już secesyjnie. Obejrzeliśmy z daleko piękną bibliotekę mieszczącą się w sali balowej. Później zwiedzaliśmy inne pokoje pałacu, które jeszcze do niedawna pełniły ważne dla Indii funkcje. To w jednym z nich podpisano traktat o rozdziale Brytyjskich Indii na niepodległy Kraj Bharatów i Pakistan (Bangladesz był wówczas jego wschodnią enklawą). Nie było to dziwne, bowiem po odzyskaniu niepodległości, Viceregal Lodge zachowywało swoje funkcje będąc rezydencją prezydenta Indii. Dopiero w 1965, idealistycznie nastawiony prezydent Radhakrishnan oddał rezydencję do powszechnego użytku i powstała w niej placówka naukowa.

 

 

   Pierwszym mieszkańcem pałacu był Lord Dufferin, pełniący w latach 1884 – 88 funkcję Wicekróla Indii. Mogliśmy go powspominać, siedząc z tyłu kompleksu, tuż pod gigantycznym dębem, który rzucał cienie na rozrzeźbioną i pełną heraldycznych aluzji fasadę ogrodową. Lord Dufferin był za młodu znaczącą figurą na dworze królowej Wiktorii. Swoją karierę zaczął na Bliskim Wschodzie, później został gubernatorem Kanady, by wreszcie podjąć zadanie rządzenia Indiami. Końcówka życia tego wpływowego człowieka była mniej szczęśliwa, bowiem wtedy spotkały go poważne problemy majątkowe, oraz śmierć syna w Drugiej Wojnie Burskiej prowadzonej w Południowej Afryce z holenderskimi kolonistami.

   Lord Dufferin rozumiał potrzeby rdzennej ludności Indii lepiej niż jego poprzednicy i umożliwił powstanie Indyjskiego Kongresu Narodowego w roku 1885. W 1888 roku sławne stało się dzieło Wicekróla na temat nędzy niskich kast Bengalu, co dało asumpt wielu Brytyjczykom to twierdzeń, iż tylko obecność białego człowieka może poprawić los większej części rdzennych mieszkańców Indii. Intelektualiści bengalscy podjęli ten dialog i w tym można upatrywać początki literatury współczesnych Indii, która powstawała w tym wschodnim, bagiennym stanie, zwracając uwagę na nędzę i chore, zdegenerowane relacje społeczne. Tym razem jednak nie upatrywano w Brytyjczykach antidotum na te niedostatki, lecz wręcz przeciwnie, nie bez racji obwiniano ich również za złą kondycję kraju.

 Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

cztery × trzy =