Byłam na kursie Representations of Minorities in Documentary Film [Przedstawienie mniejszości w filmie dokumentalnym], ostatnim fakultatywnym przedmiocie, jakiego potrzebowałam do licencjatu na Concordia University w Montrealu, kiedy po raz pierwszy zorientowałam się, że coś tu jest bardzo niedobrze. Właśnie obejrzeliśmy Sound and Fury, nominowany do Oscara film dokumentalny z 2000 r. o kulturze głuchych. Film opowiada o 6-letniej głuchej dziewczynce o imieniu Heather i jej rodzinie (w której kilka osób też jest głuchych) kiedy dyskutują sprawę implantu, wówczas nowej technologii, która pozwala niektórym głuchym ludziom na słyszenie.
Heather chce implantu, żeby mogła rozmawiać z ludźmi i usłyszeć lwy. Także jej matka optuje za implantem. Kiedy jednak odkrywa, że implant nie będzie zbyt skuteczny dla niej, zmienia zdanie i nie pytając córki oznajmia, że żadna z nich nie podda się tej procedurze.
Po filmie profesor zapytał studentów o zdanie. Wywołana powiedziałam, że rodzice powinni ułatwiać swoim dzieciom życie. Jeśli dokładnie pamiętam moje słowa, powiedziałam: „Nie powinni powstrzymywać dzieci przed czymś, co pomoże im rozwijać się”.
“Uważasz tak tylko dlatego, że jesteś biała, cispłciowa, sprawna i uprzywilejowana” – ktoś warknął z innego rzędu. Spojrzałam na zaciemnioną salę. Zobaczyłam tył niemal całkowicie ogolonej głowy z lokiem włosów związanych na czubku. Nigdy przedtem nie widziałam tego tyłu głowy. I nigdy także nie zobaczyłam przodu, bo odpowiadający nie raczył spojrzeć na mnie.
Nie znasz mnie, pomyślałam. Co daje ci prawo mówić o tym, kim jestem? Rozpoczęłam wewnętrzny monolog w moim uprzywilejowanym akcencie z Cape Breton.[Robotniczy okręg kopalń i hut –M.K.] Taa, jasne jestem uprzywilejowana, a jakże. Matka mnie porzuciła, ty idioto! Nigdy nie znałam mojego ojca. Wychowałam się pod schodami, jak Harry Potter. Podniosłam rękę, żeby odpowiedzieć. Profesor zignorował mnie. Trzymałam rękę w górze, nasze oczy spotkały się, byłam zdenerwowana. Odwrócił wzrok. Ostatnie kilka minut zajęć znikały, z innymi mówiącymi o rzeczach, których nawet nie pamiętam. Atak na moją tożsamość po prostu wisiał w przestrzeni, niekwestionowany, unoszący się, osiadający na obiciach krzeseł. A potem zajęcia skończyły się.
Wyszłam z tej sali jak ogłuszona. Jaki wniosek miałam z tego wyciągnąć? Jaki wniosek mieli inni studenci z tego wyciągnąć? Że atak na mój charakter nie wymagał odpowiedzi? Że moja rasa, płeć i tożsamość seksualna dyskwalifikowały? Lekcja wydawała się jasna. Mój status jako matki dwóch małych dziewczynek – nieważny. Moje opinie – niechciane. Tak dobrze nauczyłam się tej lekcji, że więcej nie uczestniczyłam w zajęciach na tym kursie.
Moje doświadczenie na tym kursie było tylko przedsmakiem, można powiedzieć, przystawką przed pełną ucztą, jaka miałam skonsumować na studiach magisterskich w Concordia po otrzymaniu licencjatu.
Studenci z każdego chyba innego uniwersytetu mogą opowiedzieć podobne historie. Uniwersytety są w stanie kryzysu, ale ten kryzys nie pojawił się z dnia na dzień. Wymagał gościnnego środowiska, by się zakorzenić. Część dziennikarzy i profesorów zbywa to zjawisko jako rodzaj moralnej paniki wymyślonej przez prawicowych prowokatorów. Cytują badania i statystyki, by zapewnić nas, że Młodzież Jest W Porządku. No cóż, ten młody człowiek w pierwszym rzędzie nie był w porządku. A ja nie jestem prawicową prowokatorką. Mam postępowe poglądy polityczne. Ani nie jestem profesorem lub dziennikarką, ani nie prowadziłam długofalowych badań, które pytają studentów o ich przekonania w sprawie wolności słowa na kampusie. Wszystko, co mam, to własne doświadczenia i doświadczenia innych studentów, z którymi rozmawiałam o tym, i mogę zapewnić czytelnika, że ten kryzys jest realny.
Podczas seminarium o rozwoju zawodowym dyrektor programowy pojawił się na sali i z dumą oznajmił, że porzucił całą dziedzinę filozofii, która kiedyś była jego zajęciem na pełen etat. To byli wszystko „rasistowscy, starzy, biali mężczyźni”, ogłosił. Sala śmiała się. To był śmiech rozpoznania; słyszeli tę melodię już wcześniej. Na moim wydziale szydzenie i odrzucanie wszystkich męskich myślicieli jako zatwardziałych rasistów i mizoginistów było normalne i oczekiwane. Nie miało znaczenia, jak dawno temu żyli, ani jak byli oświeceni w stosunku do swoich współczesnych. Ich opinii, ich idee, ich cały wkład w wiedzę świata – wszystko nieważne. Arystoteles? Skreślony. Kant? Skreślony. Hume? Skreślony. To było jak palenie książek.
Zrozumiałam, że mój dyrektor programowy grał pod publiczkę i studenci kochali to. Potwierdzało to ich przekonania. Platon i Hegel mogli równie dobrze być Weinsteinem i Spacey – skreśleni.
Mężczyźni nie byli jedynymi, których nazwiska i idee znalazły się na liście do likwidacji na moim wydziale. To zdarza się również kobietom – szczególnie, jeśli są białe i mają „niesłuszne” opinie. Wspomnienie nazwiska znanej autorki i feministki, Margaret Atwood, w klasie Concordia Media Studies jest dopraszaniem się o oburzenie. Atwood wybrała niewłaściwą stronę w 2015 r., kiedy upierała się przy właściwej procedurze prawnej dla innego autora, Stevena Gallowaya, po tym, jak został oskarżony (fałszywie, jak się okazało) o napaść seksualną na University of British Columbia.
Atwood jest złą feministką, powiedziano mi surowo na jednym z seminariów. Jest złą kobietą. Koniec dyskusji. Autorka Opowieści podręcznej – skończona.
Podczas innego seminarium tego typu, które miało nam pomóc w planowaniu naszej kariery, przedstawiono nam trajektorie trojga profesorów, którzy uczyli na naszym wydziale. Ostatnia z tej trójki zaczęła od opisania swojej imigracji na przedmieście Toronto, Brampton, kiedy była dzieckiem. Jej pierwszą pretensją było to, że większość dzieci w jej szkole była biała. Nie rozwijała tego. Następnie powiedziała, że biali profesorowie uniwersytetu nie są w stanie uczyć kursów socjologii o rasie – tak samo jak ja nie byłam w stanie mieć opinii o głuchych dzieciach.
Następnie, wywołując ryki śmiechu studenckiej publiczności, wstała, podniosła ramiona i oskarżyła cały wydział socjologii w McMasters w Ontario, w przeszłości i obecnie, o to, że są „białymi rasistami”. Wszyscy. Zawsze. Wydział Socjologii w McMasters – skończony. Studenci uwielbiali to. Śmiali się i potakiwali.
Często te momenty stają się naprawdę dziwaczne. Pewnego popołudnia otrzymaliśmy zadanie przedyskutowania w niewielkich grupach serii artykułów o Internecie, z których jeden nosił tytuł Taming the Golem: Challenges of Ethical Algorithmic Decision Making [Oswajanie Golema: wyzwania etyczności algorytmicznego podejmowania decyzji]. Gdy tylko zsunęliśmy razem nasze stoły, jedna studentka z naszej grupy natychmiast powiedziała, że artykuł jest „odrażający”. Czekaliśmy na wyjaśnienie. Nie było wyjaśnienia. Traktowała swoją wypowiedź jak oczywistość.
W końcu, po wielu naciskach, powiedziała, że artykuł zawiera wiele obraźliwych słów. „Jakich… które?” – zapytałam autentycznie nie rozumiejąc.
“Czyszczenie” – powiedziała. Jak w „czyszczące algorytmy”.
Myślałam, że żartuje. Nie żartowała. „Czyszczenie danych” jest ustaloną praktyką w analizie statystycznej, przy czym usuwa się niepotrzebne lub niepoprawne dane. A w tym wypadku artykuł, opublikowany w 2017 r. w „North Carolina Journal of Law and Technology”, autorstwa dwóch akademików, zajmował się skrzywieniem dodawanym do zautomatyzowanych algorytmów podejmowania decyzji, takich jak te używane do selekcjonowania rodzaju treści, jakie widzimy na Facebooku. Algorytmiczne czyszczenie, innymi słowy, nie ma nic wspólnego z etnicznym ludobójstwem, podstawą zarzutu tej studentki.
Dwoje innych członków grupy dołączyło jednak do niej, energicznie jej potakując. Wzdragali się na słowo „czyszczenie”. Podnieśli ramiona. Potrząsali głowami. Próbowałam pokazać argumenty artykułu, pytałam ich, czy nie zgadzali się z rzeczywistą jego treścią. Nie chcieli o tym rozmawiać. „Ale czy nie zgadzacie się z rekomendacjami?” – zapytałam. Wykrzywiali twarze. Zachowywali się, jakby moje pytania były same w sobie problematyczne. Wysłuchanie autorów artykułu, zajęcie się w jakikolwiek sposób ich tezami było dla nich odrażające. Dałoby to autorom platformę, legitymację i uczyniło nas wszystkich wspólnikami ich moralnego rozkładu, ich zbrodni językowej. Zrezygnowałam. Co mogłam zrobić. Artykuł pozostał nieprzedyskutowany.
Kiedyś dostaliśmy artykuł profesora z Penn State, Erica Hayota, pod tytułem Academic Writing, I Love You. Really, I Do. Zawierał kilka krótkich urywków porad dobrego pisania, jak dobrze pisać, takich jak ten, Kurta Vonneguta:
Nie używajcie średników.
Są transwestytycznymi hermafrodytami, nie reprezentującymi absolutnie niczego.
Wszystko, co robią, to pokazanie, że byliście na uniwersytecie.
Natychmiast odezwała się studentka. Przed całą klasą zgromiła profesora. Dowcip Vonneguta był tak obraźliwy, powiedziała, że nie rozumie, jak taki artykuł można było polecić studentom. Cały artykuł jest nie do zaakceptowania. Było jasne, ze profesor nie był przygotowany na tę linie ataku. Powinien był być. Znaj swoje kohorty. Zdumiewająco, był to ten sam dyrektor programowy, który kilka miesięcy wcześniej odrzucił całą filozofię za jej białość i męskość, a tutaj padał ofiarą tego właśnie klimatu odrzucenia, który pomógł stworzyć. Złapał się we własne sidła.
Broniąc się, próbował poddać tę kwestię pod dyskusje, ale studenci nie chcieli mieć z tym nic wspólnego. „Możemy o tym porozmawiać, prawda?” – zapytał dyrektor, zdenerwowany, nieco dygoczący, jakby miał zaraz zostać postrzelony. Pocił się. Studentka przyłapała go.
“Nie powinien był pan nam tego dawać” – raczyła studentka poinformować dyrektora programowego. Reszta klasy siedziała w tępym milczeniu. Zatkało mnie. I zobaczyłam w oczach profesora, że nigdy więcej nie poleci nikomu tego artykułu. Vonnegut, jeden z największych nowoczesnych krytyków naszej nieludzkości – skończony. Hayot skończony. Godność i autorytet dyrektora programowego – skończona. Tak to idzie.
Kiedy przyszła pora zaproponowania przedmiotu moich badań dyplomowych w Concordia, czułam się jak Alicja, która wreszcie przybyła do ogrodu Królowej Kier. Moje badanie, finansowane przez kanadyjski urząd federalny o nazwie Social Sciences and Humanities Research Council, skupiało się na mieszczącej się w Montrealu satyrycznej witrynie internetowej, The True North Times, która postanowiła upokorzyć dziewięciu kandydatów stających do wyborów parlamentarnych w Kanadzie w wyborach 2015 r. Witryna ta przesiewała historie kandydatów na mediach społecznościowych i publikowała problematyczne komentarze, dowcipy i opinie (często kompletnie wyrwane z kontekstu). Centralną kwestią mojego badania było, czy stanowiło to polityczny odpowiednik polowania na czarownice.
Po przedstawieniu mojej propozycji komisji składającej się z moich kolegów studentów i profesorów, otwarto dyskusję. Natychmiast koleżanka studentka zażądała: „Jak usprawiedliwiasz użycie określenia ‘polowanie na czarownice’”? Zaskoczyła mnie. Usprawiedliwiam? Jeżu miłosierny! Co ona rozumie przez usprawiedliwiam? To jest powszechne określenie, zakorzenione w dobrze znanym okresie historycznym i często używane w teorii politycznej i w mediach dokładnie w tym znaczeniu, w jakim go użyłam. Najwyraźniej jednak był to język genderowy i został uznany za niewłaściwy.
Mój uniwersytecki promotor patrzył na mnie, jak gdyby odpowiedź na to pytanie była ważna. To są poprawne słowa, myślałam. Żadne inne słowa nie przekazywały dokładnie znaczenia, jakie chciałam przekazać. Mój wybór tego określenie nie był ani kosmetyczny, ani arbitralny; polityczne polowanie na czarownice było moją centralną ramą teoretyczną, podpierająca całe badanie. Czy będę musiała wyczyścić moje polowanie na czarownice?
Zabrano mi słowa. Mój promotor zaproponował, bym użyła alternatywnego określenia. Niewątpliwie, próbował być pomocny. Ale to nie miało znaczenia. W tym momencie miałam wrażenie, że reszta mojego badania nie miała znaczenia. Powiedziano wyraźnie: polowanie na czarownice, sedno mojej teorii, było obraźliwym zwrotem i nie wolno go wymawiać. Trzeba było mnie zatrzymać. Nie mogli do tego dopuścić. Wszyscy ludzie o wzroście powyżej kilometra mają opuścić salę sądową.
* * *
To, co pokazuję tutaj, jest tylko małymi zerknięciami na to, jak wyglądało moje życie w Concordia. Przez pierwszy, wyczerpujący rok studiów magisterskich nie było jakiegoś pojedynczego, dramatycznego wydarzenia. To był ciąg, wzór tego, co w końcu zrozumiałam, że jest epidemią. Na niemal każdym wykładzie i seminarium ocierałam się o ludzi, których zaczęłam nazywać moralnymi strażnikami uniwersytetu. Przez działania lub zaniechanie działań, przez podtrzymywanie areny, gdzie studenci – młodzi, nieuformowani, niewiedzący, co robią – byli zachęcani do poniewierania wszystkimi standardami sprawiedliwości, otwarcia i dociekań intelektualnych, profesorowie pozwolili, by ta instytucja zamieniła się w rodzaj domu wariatów. Wybrane tożsamości, autorzy, głosy, słowa i myśli były dozwolone przy stole; reszta została wyrzucona lub zakazana, bez kwestionowania, jak gdyby wszystko już zostało zadecydowane. Każde poszukiwanie prawdy lub dialektyka idei były ucinane zanim się zaczęły, bo uczestnicy przykładali całą swoją energię na cenzurowanie języka i okazywanie swojej cnoty moralnej. Nie miało znaczenia, jeśli studenci składający zażalenie byli w mniejszości – wystarczał tylko jeden. Zamiast rozszerzania horyzontów na uniwersytecie, doświadczyłam dziwnego rodzaju zacieśniania znanego świata i całej rzeczywistości w jeden wąski, specyficzny i stanowczo narzucony zestaw percepcji i myśli – ortodoksję, wiarę.
Uniwersytet, jak mi się obecnie wydaje, powrócił pod pewnymi względami do swojej starej roli religijnej instytucji, jaką był w dniach przed Newtonem, do miejsca przymusowego konsensusu i teologicznej czystości. Percy Shelley został wydalony z Oxfordu za ateizm, za ośmielenie się kwestionowania ortodoksji Uniwersytetu i nie widzę dowodów na to, że dzisiaj poszłoby mu lepiej.
Dla czytelników podróż Alicji w Krainie Czarów jest zabawna. Ale jest czymś zupełnie innym bycie Alicją. Trudno to opisać słowami. Z niewieloma wyjątkami nikt na kampusie nie jest oficjalnie cenzurowany. Sama kultura jednak wywiera nacisk. Człowiek czuje się nieustannie osądzany. Zawsze jest spięty. Dostrzeganie niuansów, sceptycyzm, zadawanie pytań szybko sprowadzają oskarżenia o moralną ułomność. Studenci są fanatyczni, profesorowie często nieprzygotowani, bojaźliwi lub współuczestniczący.
I nie ulega wątpliwości, że nieustanne powtarzanie tego, że białość twojej skóry dyskwalifikuje cię, że twoja moralność jest wątpliwa, twoje słowa obraźliwe, twoje opinie nieistotne, mają znaczny, kumulujący się efekt psychiczny. Powodują lęk. U mnie wywołały poważną depresję. Zgadzam się z celami akademickiej lewicy: równość, różnorodność, włączenie nowych głosów i otwartość na inne kultury. Piętnuję metody lewicy.
Teraz, kiedy ukończyłam pierwszy rok studiów magisterskich, mam czas na odegranie w umyśle tych i pokrewnych wydarzeń. Czy było cokolwiek, co mogłabym zrobić inaczej?
Jednym z moich problemów było to, że byłam starsza od większości studentów z mojego roku. Podobnie jak jeszcze jednemu starszemu studentowi z mojego programu, dawano mi do zrozumienia, że moje zastrzeżenia po prostu są kwestią pokoleniową. Kiedy powiedziałam dziekanowi jak się czuję i czego jestem świadkiem, był uprzejmy i współczujący. Po zakończeniu jednak tej rozmowy czułam się gorzej, jak gdyby to było coś, do czego muszę się przyzwyczaić. Pomogło dzielenie się moimi opowieściami ze studentami spoza mojego wydziału. Odkrycie, że te problemy istnieją także w innych dziedzinach i na innych campusach, pokazało mi, że mój pogląd jest rozpowszechniony, nawet jeśli wyrażanie go wydaje się być obłożone tabu.
Tym jednak, co w ostatecznym rachunku pomogło mi przetrwać ten rok, było uświadomienie sobie, że istnieje inny świat poza tymi salami seminaryjnymi i gabinetami uniwersyteckimi, realny świat, w którym mamy swobodę myślenia, żartowania, igrania ideami i starań by rozumieć rzeczy bez poczucia, że ktoś trzyma nam ręce na gardle. Jeśli sytuacja ma się polepszyć na kampusie, zarówno studenci, jak profesorowie muszą pamiętać, że nikt nie jest doskonały. Wszyscy jesteśmy ludźmi, nawet Kurt Vonnegut. A jednym sposobem, w jaki my, niedoskonałe istoty, możemy zacząć docierać do większej prawdy, jest pozwolenie na wzajemne komunikowanie myśli w dobrej wierze i przy użyciu dostępnego dla nas języka. To nie jest próba zawrócenia wskazówek zegara. To nie jest próba odebrania komukolwiek jego z trudem zdobytych praw. To nie jest tajny spisek na zaproszenie neonazistów lub zwolenników białej supremacji, by zatruwali umysły młodzieży.
To jest tylko wezwanie do rozsądku. Mam lewicowe poglądy. Jestem sojuszniczką postępowych celów. Ale z pewnością mogę powiedzieć rzecz następującą: nie porywa się serc i dusz przez cenzurowanie języka, cenzurowanie myśli, uciszanie głosów i odrzucanie poglądów. Ta droga prowadzi do szaleństwa. A w odróżnieniu od Alicji nie mamy wspaniałej możliwości obudzenia się z tego szaleństwa nad brzegiem rzeki, otrzepania się i pójścia na herbatkę. Musimy tu zostać i uczynić coś, by to działało. Jeśli dbamy o polepszenie społeczeństwa, to musimy dobrze i dogłębnie przyjrzeć się temu, jak obecnie działają sale uniwersyteckie i głęboko zastanowić się, w jaki sposób do tego doszły.
Through the Looking Glass at Concordia University
Quillette, 2 lipca 2018
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska
Tekst pochodzi z portalu Listy z naszego sadu
To też dobre(nawet bardzo);
http://www.listyznaszegosadu.pl/brunatna-fala/zasilek-dzihadysty-poglady-na-prace-na-bliskim-wschodzie
Najbardziej nieprawdopodobne wizje Orwella zostały ziszczone. Co jeszcze lewactwo jest w stanie wymyślić?
W 1973 roku bylem associate prof (Department of computer science) na Sir George Williams University ktory pozniej zmienil nazwe. W tym czasie byl to niezbyt duzy ale dobrej klasy uniwersytet z jezykiem angielskim.