Projekty filmowe i teatralne. Dziennik indyjski 34

 Z każdym dniem mojego pobytu na Sri Lance filmowo teatralna atmosfera wokół mnie zagęszczała się coraz bardziej. Niejednej nocy dyskusja Tushity z reżyserem, kamerzystą, aktorami i kompozytorem muzyki do filmu kończyła się w jego domu. Słyszałem wtedy podjeżdżające ryksze, albo jakieś inne środki transportu, które z łoskotem wtaczały się do ogrodu i po chwili, przez otwartą werandę, przez którą zażywałem wieczornego chłodu przepojonego niestety komarami, wchodziła nieoczekiwanie grupa przedstawicieli lankijskiej kinematografii. Skromność tych ludzi była dla mnie zawsze myląca. Wielu z nich miało na swoim koncie prestiżowe międzynarodowe nagrody i wyróżnienia, jak i cieszyła się ogromną popularnością wśród lankijskich kinomanów. A populacja maleńkiej Lanki jest tylko o połowę mniejsza niż w naszym kraju…

 

 

   Tushita miał zagrać główną rolę w „Pamiętniku rykszarza” Denisa Perery. Zarówno on, reżyser, jak i spora część ekipy, mieli zdecydowanie lewicowe poglądy i podziwiali przy tym legendę Che Guevary, którego portrety wisiały zapewne nie tylko na Uniwersytecie Kelaniya. Podobnie jak samuraj ruchy miecza przed bitwą, Tushita musiał wpierw ogarnąć cały przyszły film mentalnie, co obrazował kręcąc obydwoma dłońmi przy głowie (inaczej, niż zapewne robiłby to samuraj). Filmowcy przychodzili zazwyczaj z butlą lokalnego mocnego trunku, oraz dziwacznymi lankijskimi przekąskami, ostrymi, słonymi, niekiedy zniechęcającymi nawet samych Lankijczyków do ich spożywania.

   Nie do końca synchronicznie pojawiał się także Dasun, posiadający charakter nie tyle spokojny, co zrelaksowany, cechę nietypową jak na Syngaleza. W przeciwieństwie do Tushity i wielu innych moich znajomych, jego muskulatura nie była dokładnie wyrzeźbiona (ale bez przesady) dla potrzeb srebrnego ekranu. Był lekko otyły, przyzwyczajony do przyjemności płynących z życia, takich jak dobre jedzenie. Szczęściarz miał do niego dostęp dzięki sklepowi z indyjskim jedzeniem, który powoli przejmował po swoim ojcu. Gdy przynosił do nas jakieś roti z sosem szpinakowym, wszyscy rzucaliśmy się na to, wyrywaliśmy sobie z rąk i rozgryzaliśmy niemal talerze, aby wysączyć z nich ostatnie kropelki hindustańskiej kuchni. Patriotyzm kulinarny nie jest mocną stroną młodych Syngalezów, czemu bynajmniej się nie dziwię… Dasun był w nieco innej sytuacji niż Tushita. Dwie jego filmowe role znajdowały się właśnie w postprodukcji i dogrywał on do nich jeszcze ostatnie dialogi etc. Obydwa przedsięwzięcia miały dość popularny charakter. Pierwszym z nich był film wojenny Budy Kirtiseny „Matha”, drugim serial obyczajowy o życiu młodych „Dino life” Tisere Imbuylena .  „Matha”, czyli „Matka” (w domyśle „Ojczyzna”) sławić ma niedawne zwycięstwo lankijskiego rządu nad Tamilskimi Tygrysami. Widziałem trailer do tego filmu, w którym istnieje wyraźny podział na dobrych i złych, choć przedstawione są też bardziej złożone psychologicznie losy wciągniętego do walki po stronie terrorystów dziecka i młodej dziewczyny. Sądząc po zaprezentowanych ujęciach, jest to bardzo droga produkcja, gdyż użyto do niej hojnie mnóstwo samolotów, helikopterów, statków i czołgów, z których niektóre wybuchają w malowniczy sposób. Z tego, co mogłem zobaczyć, efekty i praca kamerzysty stoją na bardzo wysokim poziomie. W „Dino life” Dasun zagrał najważniejszą rolę męską. Głównym wątkiem jest jego miłość do dziewczyny, granej przez nieznaną mi jeszcze aktorkę. Co ciekawe, również w tym filmie ujęcia są znakomite. W rozmowach Dasun bynajmniej nie ukrywa, iż, w przeciwieństwie do Tushity i Kowshalyi, zdecydowanie woli grać przed kamerą, niż w teatrze. Uważa, podobnie jak jego narzeczona Sulochana, iż film jest znacznie bliższy życiu niż sztuka teatralna. Realizm stanowi dla wszystkim mi znanych lankijskich artystów cel sam w sobie, w dużej mierze dlatego, iż tradycyjna sztuka Lanki i obecne na wyspie style indyjskie są wysoce konwencjonalne. Innym elementem postulowanym przez wszystkich moich znajomych, jest społeczne i polityczne zaangażowanie sztuki, co nie dziwi zważywszy na wojnę domową, która póki co zajmuje większą część historii niepodległej Sri Lanki.

   Nie wiem, skąd wynika wyraźna słabość Lankijczyków do Dario Fo. Ale jest przeogromna! Wszędzie o nim słyszę, wszędzie widzę jego tłumaczenia (co jednak ciekawe, pośrednie, nie z włoskiego, lecz z angielskiego…). Przyznam, iż rozgoryczony tym, że nobla nie dostał Różewicz, czy – przede wszystkim – Richard Dawkins (chciałbym widzieć pierwszego nobla za wysoce artystyczną i mądrą literaturę popularnonaukową), nie sięgnąłem jeszcze nigdy po Dario Fo, choć teraz, po pobycie na Lance, z pewnością to zrobię. Zaintrygowało mnie bowiem owo zainteresowanie wyspiarzy tym komikiem – outsiderem. I, tak jak Hindusi słusznie marzą o spotkaniu z Shah Rukh Khanem, tak moi przyjaciele dali by sobie głowę urwać, by zamienić choć trzy słowa z Dario Fo. Przede wszystkim zaś Nalin. Udało mu się przeforsować projekt reżyserski i chce wystawić „Przypadkową śmierć anarchisty”. Przez dwa tygodnie przed pierwszymi spotkaniami z aktorami, Kaal zupełnie zamilkł i nie miał nawet za bardzo czasu na skypeowanie ze swoją Takshilą. Na sam koniec, gdy już umówił się z aktorami, scenografem etc. i miał rozpocząć rozczytywanie tekstu, zadzwonił do tłumacza, prosząc go o oficjalne udostępnienie tekstu. Okazało się jednak, że nie tak znów dawno inna trupa aktorska zrobiła to samo. Był to poważny problem i mój przyjaciel, wraz z Kowshalyą, zaczął obdzwaniać wszelkich znajomych szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji. Wreszcie postanowił, iż sami przygotują nowe tłumaczenie, co go uspokoiło, choć prawdę mówiąc nieco utopijnie liczył na darmową pomoc wykładowcy angielskiego z ich uniwersytetu. Mówiony angielski moich przyjaciół nadawał się do komunikacji, lecz pisany angielski zdradzał wszelkie trudności mieszkańców Południowowschodniej Azji związane z poznawaniem owego światowego lingua franca. Powszechność przyzwoitego mówionego angielskiego zakrywała zazwyczaj owe trudności przed oczami powierzchownego obserwatora. Ja również byłem całkowicie zaskoczony tym, co moi przyjaciele wyprawiają z angielskim, gdy dać im coś do pisania. A nie jestem bynajmniej biegły w tej dziedzinie! Lata pobytu we Francji zniechęciły mnie do opanowania angielskiego w rzeczywiście poprawny sposób, choć czytam książki i mogę rozmawiać o wszystkim, z dość dziwną (zwłaszcza dla mieszkańców Azji) wymową. Uspokojony złudną moim zdaniem nadzieją, Nalin powrócił do medytacji nad tekstem sztuki. W pewnym momencie jednak oderwał się od syngaleskich literek i spytał mnie: „co to znaczy anarchista?”.

 

 

   Osobą, która pośród nas rzeczywiście dobrze znała angielski, była Sulochana. Wykorzystałem to, aby nagrać z nią wywiad, kiedy wpadła poplotkować z Kowshalyą przy Facebookowej farmie. Sulochana czas jakiś spędziła w USA, co uczyniło jej angielski ponadprzeciętnym. Dowiedziałem się od niej wielu zaskakujących rzeczy. Pomimo tego, że zagrała już kilka głównych ról u boku najbardziej znanych lankijskich aktorów, jej doświadczenia z teatrem były bardzo świeże. Jeszcze parę lat temu studiowała ekonomię. Znała Kowshalyę, która zaproponowała jej małą rolę w jakiejś sztuce Akademic Players. Poczuła się w tym tak dobrze, iż natychmiast rzuciła dawne studia i bez problemu zdała na wydział aktorski. Natychmiast posypały się nowe propozycje, w tym filmowe. Jak już wspomniałem, gra przed kamerą jeszcze bardziej uszczęśliwiła młodą artystkę. Jako niedoszła ekonomistka, Sulochana stwierdziła, iż ogólnie zawód aktora nie daje środków do przeżycia, lecz nie dba o to, gdyż ceni sztukę ponad wszystko. Podoba jej się przestrzeń, jaka otwiera się w umyśle dzięki wnikaniu w psychikę innych ludzi, a także możliwość współpracy z wielkimi artystami, aktorami, reżyserami, etc., z którymi rozmowy sprawiają, iż życie staje się gęstsze i bogatsze. Pomimo większych zawodowych sukcesów od innych z moich przyjaciół, Dasun i Sulochana byli najbardziej oszczędni. Jak już wspomniałem, mieszkali w tanim domku na bagnach (niemal jak Shrek z kreskówki!), nie zadawali sobie też trudu, aby nosić modne ubrania. I to wszystko pomimo ewidentnych sukcesów, oraz sklepu, którego Dasun stał się współwłaścicielem. Notabene nawet pogodny Dasun w tych dniach nie uchronił się przed przygnębieniem, gdyż jego ojciec został aresztowany. Powodem zatrzymania było nielegalne pobieranie wody z państwowego zbiornika, zapewne z jeziora Beira, przy którym znajdował się ich sklep. Jak znam życie, wszyscy to robią, lecz policja lubi czasem kogoś złapać. Do czego była zużywana owa woda (zapach jeziora Beira nie należy do miłych doznań), tego wolę nie wiedzieć. Tak czy siak żyję w dużej mierze dzięki nadziei, iż któregoś dnia odwiedzę w końcu sklep Dasuna i będę jadł indyjskie pyszności dopóki nie pęknę.

   Oczywiście, gdyby moje środki finansowe (czytaj: kredyt) nie były rozsmarowane po wielkiej kromce ośmiomiesięcznego pobytu na Subkontynencie, to mógłbym sobie wtedy pozwolić na ucieczkę przed ryżem i curry. Nawet McDonald’s stanowiłby tu kuszącą alternatywę (choć pewnie dominują w nim lokalne ryżburgery z suszoną rybą nadziewaną ekstraktem z chilli)… Lecz tak, po zapłaceniu Tushicie i Kowshalyi dobrowolnego, całkiem uczciwego haraczu, muszę jeść to, co jedzą Lankijczycy… Swoją drogą mój wkład finansowy moim przyjaciołom artystom natychmiast się kończy, kupują zapewne zań markowe ciuchy, w których rzeczywiście wyglądają jak modele z okładek prasowych. Nigdy nie byłem biegły w posępnej sztuce oszczędzania, lecz muszę przyznać, iż ludzie z Azji Południowowschodniej, którzy nie są bezpośrednio związani z pieniądzem (czyli ekonomiści, bankierzy, pracownicy mennic (??) etc.), przypominają romantycznych lekkoduchów z realistycznych powieści Balzaka. W ten sposób osoba, która przed chwilą wydała 8 tysięcy rupii na majtki Calvina Kleina wracając do domu przeżywa szok widząc miesięczny rachunek za elektryczność opiewający na półtora tysiąca. Swoją drogą, pomyśl drogi polski Czytelniku, w domu gdzie non stop hula wiatrak, gdzie jest wielka lodówka, czajnik elektryczny, dwa komputery, oraz – rzecz najważniejsza – elektryczny gar do gotowania i podgrzewania ryżu, i gdzie często nocuje kilka osób ponad plan bardzo wysoki rachunek za elektryczność opiewa na nasze 40 złotych. A przecież węgiel powinien być chyba tańszy w naszym kraju, niż na Sri Lance, gdzie surowce energetyczne się sprowadza.  

   W międzyczasie dowiedziałem się też, iż Dasun pochodzi z mieszanej rodziny, co w obecnych czasach wcale nie jest na Lance częste. Jego matka jest Tamilką, ojciec zaś Syngalezem. W związku z tym Dasun zna oba języki, lecz syngaleski lepiej, gdyż jest w stanie w nim czytać i pisać. Postanowiłem się udać w jego strony, choć raczej bez nadziei na natrafienie na jego sklep. Kusiła mnie natomiast świątynia Seema Malikaya, będąca jednym z najpiękniejszych przejawów nowoczesnej lankijskiej architektury. Dziesięć dni spędzonych na chorowaniu zaowocowało u mnie głodem pieszych wędrówek, wysiadłem zatem dość daleko od mojego celu, na przystanku koło ratusza. Stamtąd poszedłem przy wielkim parku Vihara Mahadevi ulicą Dharmapala Mawatha. Ów park znałem już z pierwszych dni pobytu w Colombo, gdyż w jego południowej części mieści się Uniwersytet Estetyczny. Jak zwykle próbowałem robić zdjęcia miastu, lecz trzeba przyznać, iż Colombo jest wyjątkowo trudnym modelem. Budynki zderzają się ze sobą przypadkowo, wąskie ulice nagle wypełniają pół obiektywu, relatywnie niewielki ruch samochodowy (porównując z Indiami, czy Europą) zamienia się na zdjęciach w wypełniający dwie trzecie kadru korek. Nigdy nie rozwikłam tej zagadki. Ciężko nazwać Colombo pięknym miastem, ale też ciężko mu zarzucić szpetotę. Nie posiada ono artystycznego bogactwa architektury Delhi, czy Agry. Przypomina bardziej Chennai, który też założyli koloniści. Lecz nie ma w nim zachwycającej energii dawnego Madrasu. Zdaje się też, że nikt z kolonialistów nie chciał się w Colombo zbytnio przechwalać wielkimi, pełnymi dekoracyjnych detali budowlami. Miasto byłoby być może szare, ale jak tu być szarym na równiku?

 

 

   Przy ulicy, którą podążałem znajdował się też budynek zdecydowanie godzący w laickość Sri Lanki. Była to siedziba Ministerstwa do Spraw Buddyjskich. Była ona podobna do niektórych gmachów w Polsce, zaprojektowanych przez zdolnych architektów w czasach komunistycznych, i w związku z tym, pomimo ciekawej nieraz modernistycznej stylistyki, strasząca tym co może się dziać z byle jakimi materiałami budowlanymi po jakimś czasie. Koło ministerstwa kręciło się oczywiście wielu mnichów, co jednak ciekawe, żaden z nich nie podjeżdżał tam mercedesem, wszyscy wędrowali z ministerstwa i do ministerstwa na piechotę, lub autobusami.    

   Tuż przed ministerstwem skręciłem w mniejszą, równoległą uliczkę, na której skrzyżowaniu znajdował się skwer z wyjątkowo rozłożystym drzewem i oczywiście zbudowaną w jego cieniu świątynią buddyjską. Komponowała się ona znakomicie ze śródmiejskim otoczeniem, niestety znów zdjęcia nie chciały opowiedzieć tego, co zachwycało oczy. Było deszczowo, zatem różne barwne odcienie splatały się ze sobą w powietrzu, nie rezygnując ze swej równikowej intensywności. Dzień nie był upalny, lecz poziom wilgotności sprawiał, iż miałem wrażenie, że wyrastają mi płetwy. Niestety, nie towarzyszyły im skrzela.

   Przed wejściem na aleję Sir James Pieris Mawatha czekała na mnie niespodzianka w postaci niezwykle udanych, nowoczesnych budynków. Szczególnie miłe wrażenie zrobił na mnie hotel Indra, złożony z licznych tarasów porośniętych roślinnością. Po chwili ruszyłem ulicą Sira Jamesa i po dwustu metrach ujrzałem brzegi jeziora Beira. Tworzyło ono w Colombo dwa wielkie rozlewiska połączone zawężeniami przypominającymi kanały. Tak naprawdę znajdowałem się teraz w swego rodzaju rozległym cyplu pomiędzy tymi zbiornikami. Ta część, której brzegi widziałem, odległa była od oceanu o jakieś pół kilometra. Przeciwległy brzeg znajdował się na tyle daleko, aby pobliskie drapacze chmur zdołały się w nim odbić i uczynić te odbicia całkiem dalekimi. Nad brzegiem znajdowało się wiele kawiarń, lecz nie na tyle dużo by zdominować porośniętą wybujałymi od wiecznego lata drzewami aleję. Po niedługiej chwili ujrzałem przed sobą buddyjską świątynię osadzoną na wodzie. Była to Seema Malakaya, dzieło sławnego Geoffreya Bawy, lankijskiego Burghera. Ów architekt, najwybitniejszy twórca nowoczesnej architektury na Lance, stał się twórcą tzw. tropikalnego modernizmu (jak to bywa, nazwa drażniła samego twórcę). Tropikalność wynikała z połączenia modernistycznego stylu myślenia o przestrzeni z zakomponowaną w nią przyrodą równikową, oraz z lokalnymi tradycjami. Innym spektakularnym dziełem Bawy w Colombo jest gmach parlamentu z 1979 roku (czyli jest to późne dzieło artysty), również osadzony na wodzie, jak także Gallery Cafe. Prócz tego całe Zachodnie Wybrzeże daje możliwość podziwiania prac tropikalnego modernisty, są to głównie hotele i wille.

   Seemę Malakayę usytuował Bawa na trzech kwadratowych platformach wyrastających z powierzchni jeziora. Na największej środkowej osadził prosty w bryle pawilon o idealnie symetrycznym, czterospadowym dachu. Wokół pawilonu pozostawił stosunkowo szeroką przestrzeń umożliwiającą jego obejście. Na kończącym środkową platformę murku usytuował Bawa podobne do siebie posągi Buddów, których powtarzalność uspokoiła tak duży udział elementów rzeźbiarskich w abstrakcyjnej, modernistycznej kompozycji. Środkowy pawilon został wykonany z drewna. Zamiast pełnych ścian został wyposażony w masywne, profilowane drewniane kratownice, przez które dostrzec można było puste w zasadzie wnętrze. Kształt owych ażurowych ścian, ich faktura, stały się naprawdę niezwykłym miejscem spotkania tradycji i wyrafinowanej nowoczesności.

 Okalające główną platformę mniejsze wyspy nie były w pełni symetryczne. Na mniejszej z nich znajdował się mały, stosunkowo prosty pawilon, na środku drugiej rósł oczywiście figowiec, obok niego zaś znajdowało się dwie wielkie rzeźby Buddy, dary od Japończyków i Chińczyków. Większa z nich była płaskorzeźbą, widoczną z różnych miejsc kompleksu i wprowadzającą swoim amorfizmem element swobody w linearne przebiegi modernistycznych płaszczyzn dachów, ścian i posadzek. Druga, będąca pełno postaciowym wyobrażeniem medytującego w pozycji lotosu Gautamy, widoczna stawała się dopiero po wejściu na jej platformę, gdyż skrywało ją drzewo. Po bokach tej sztucznej wysepki Bawa rozmieścił małe kapliczki z bóstwami hinduistycznymi, czczonymi na Lance również przez buddystów. Można było więc podziwiać boginie Parwati i Lakszmi, oraz Sziwę i boga wojny Skandę.

   Długo przechadzałem się po tym pięknym kompleksie. Nie był on wielki, choć sprawiał momentami monumentalne wrażenie. Zrobiło się bardzo pochmurno i zaczął padać deszcz. Sprzyjało to zdjęciom. Na głowach niektórych Buddów siedziały wrony, co pozwalało na dość niezwykłe ujęcia. Powierzchnia stawu i dalekie drapacze chmur dodawały wszystkiemu smaku. Wydaje mi się, że abstrakcyjne idee architekta zdominowały w wypadku tego projektu buddyjskie odniesienia sakralne. Świątynia była niemal bezludna. Całkiem możliwe, iż owo zwycięstwo abstrakcji nad treściami kultowymi spodobałoby się bardzo samemu Buddzie, o ile można jakoś odtworzyć pierwotną filozofię tego starożytnego myśliciela, który wychował się na przedgórzu Himalajów. Czy Seema Malikaya oferowała silne odczucie ciszy, tak bardzo kojarzące się przybyszowi z Indii z buddyzmem? Myślę, że nie. Znacznie więcej tajemniczej ciszy odnalazłem choćby w pawilonie barcelońskim wielkiego Miesa van der Rohe, mojego ulubionego modernisty. Pawilon ów nie spełnia oczywiście żadnej funkcji sakralnej. Dla mnie Seema Malikaya okazała się raczej opowieścią o samej Sri Lance, historii jej mieszkańców, której buddyzm był ważnym, lecz oczywiście nie jedynym elementem. Gdybym spodziewał się spotkać w pustym pawilonie jakąś na poły mityczną postać, byłby to z pewnością jakiś władca Anuradhapury, nie zaś Budda. Przypuszczam, iż Bawa był świadom tego nieoczekiwanie świeckiego charakteru swojego projektu. Tego typu bunt przeciwko oczekiwanej od budowli funkcji stanowił, moim zdaniem, ważny przejaw romantycznego ducha modernizmu.

   Za Seemą znajdowała się kolejna wyspa. Aby do niej dojść, trzeba było przebyć jakieś czterysta metrów nadwodnym bulwarem i wejść na nowoczesną, nadwieszoną na stalowych linach, kładkę dla pieszych. Wysepka zwana była Wyspą Dzieci, lecz nie zawierała placu zabaw, lecz symetrycznie rozmieszczoną roślinność, oraz ławeczki. Na środku znajdowała się wielka altana, oferująca miejsca w cieniu.

 

 

   Wokół jeziora krążyli liczni żołnierze i policjanci. Taki już był chyba urok tych okolic znajdujących się w pobliżu prezydenckiego Fortu. Gdy jezioro zakręciło w stronę oceanu (który był mimo to nadal niewidoczny i nieodczuwalny w zapachu powietrza etc.) oczom moim ukazały się wysokie budynki poprzedzone gigantycznych rozmiarów palmami. Nie sądziłem, że te dzielne rośliny są w stanie tak wysoko unieść swoje niesforne czupryny z wielkich liści. Na jeziorze było coraz więcej ptaków, obok licznych tutaj wron, kaczek i trudnych do określenia stworzeń pierzastych dostrzegłem dwa wspaniałe pelikany. Pierwszy raz widziałem je poza ogrodem zoologicznym. Wreszcie znalazłem się na mostku nad przewężeniem kanału. W oddali widać było most kolejowy, za pomocą którego nadmorska linia kolejowa odbijała na chwilę od morza na wysokości Fortu i portu w Colombo. Na moście było tak dużo strażników i budek kontrolnych, że czułem się dość nieswojo robiąc zdjęcia. Przypuszczałem bowiem, zapewne słusznie, iż nie należy robić zdjęć oddziałom strzegącym tego obszaru. Ciężko zaś było uwiecznić na fotografii cokolwiek innego…

   Zmierzchało już, ruszyłem zatem w stronę początku trasy mojego autobusu, czyli do odwiedzonej już przeze mnie wielokrotnie stacji Kollupitiya. Po drodze miałem okazję wejść pomiędzy drapacze chmur znajdujące się na wysokości zakręcającej linii kolejowej. Były to Crescant Tower i hotel Cinnamon Grand (nie aż tak wysoki). Jest coś niezwykłego w patrzeniu na wysokie budynki z bliskiej odległości. Ich płaskie, pnące się w niebo ściany, mają w sobie coś z egipskich obelisków. Czyli ciszę i prostotę niezwykłej dla nas przestrzeni, która tak naprawdę jest wszędzie taka sama (no może czasoprzestrzeń jest wszędzie taka sama, ale na razie jestem w tej narracji po prostu w drodze do autobusu). W drapaczach chmur owa przestrzeń przejawia się po prostu mocniej.

   Po powrocie do domu dowiedziałem się, iż zła jak na Lankę pogoda będzie się utrzymywać przez najbliższe trzy tygodnie. Czyli będzie deszczowo i pochmurno. Owej informacji udzielili mi Tushita i reszta ekipy filmowej, którzy w związku z tym musieli przełożyć kręcenie „Pamiętnika rykszarza” na koniec lutego. Zależało im bowiem na kręceniu filmu bez sztucznego podświetlenia scen, oraz na suchych liściach lankijskiej przyrody. Drugi powód był innej natury. Na Sri Lance znów zaczęły się powodzie i wiele miejsc, w których miał być kręcony film, zostało odciętych przez wodę. Zginęli też ludzie, zaś filmowcy idealiści nie chcieli oddawać się swojej pracy w miejscach, gdzie tylu ludzi opłakiwało bliskich. Moim zdaniem dziwne było to dziwne nastawienie, bo przecież film nie miał być komedią, a rezygnowanie z pracy w miejscach dotkniętych tragedią tylko ją pogłębia. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby z uwagi na żałobę zamykano sklepy, dawano przymusowy dzień wolny kierowcom autobusów i ryksz, a nawet odsyłano do domów pracowników elektrowni, gazowni i ujęć wody… Jako, że moi przyjaciele nie uważali, iż głównym celem sztuki jest rozrywka, nie rozumiałem ich ostatniego argumentu. Póki co jednak Tushita cieszył się, gdyż nowy termin wydawał mu się bardziej możliwy do pogodzenia ze studiami.

   Tymczasem Nalin wrócił do domu w odmiennym nastroju. Okazało się, iż trupa aktorów, z którymi poprzez tłumacza się skontaktował, odstąpiła mu prawo do wystawienia „Przypadkowej śmierci anarchisty”. Okazało się, iż są to starzy i doświadczeni aktorzy, którzy postanowili dać szansę młodym i wziąć się za inny projekt. Zadowolony Nalin powtarzał, iż pomimo całej ich uprzejmości, poprzednio odmówili udostępnienia praw innej grupie aktorów. Słuchając tego nie mogłem się nadziwić aż tak wielkiej popularności Dario Fo na Sri Lance i uroczyście sobie obiecywałem, iż w najbliższym czasie przeczytam jakiś jego dramat, nie czekając nawet na powrót do Polski, lecz nabywając w Indiach angielskie tłumaczenie. Nie oznaczało to wcale, iż spodziewałem się jakiegoś artystycznego odkrycia (w końcu Nalin nie zrozumiał nawet tytułu sztuki). Chciałem raczej zrozumieć istotę lankijskiej mody na tego autora. Choć oczywiście, kto wie? Może po zapoznaniu się z twórczością Dario Fo też stanę się jego fanem?

(ciąg dalszy nastąpi)

Przeczytaj inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *