Trzeba przyznać, że z daleka protesty w Polsce robią wrażenie. Jest ich dużo, mają różne natężenie i rzadko są nudne, bo wyścig na słowa i hasła „kto komu bardziej dołoży” zawsze rozpala mniejsze lub większe emocje. Ostatni protest „ubieramy się na czarno” przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego też był bardzo pokazowy, a media społecznościowe zapełniły się zdjęciami kobiet w czarnych sukniach. Może nie oryginalnie, ale za to bardzo zachodnio (i oczywiście europejsko).
Kiedy jednak przypatrzyłem się bliżej (trochę z ciekawości, jak również dlatego, że panie dobrze w tej czerni wyglądały) to okazało się, że wiele z nich zapamiętałem w roli broniących pozycji kościoła w przestrzeni publicznej (oczywiście „tylko ze względu na tradycję”, bo inaczej byłoby niemodnie i można zostać „moherem”). Wiadomo, straszna ksywa, brr.
Mieszkając jeszcze w Warszawie, największe rozczarowanie przeżyliśmy w naszej szkole niepublicznej, gdzie było bardzo ekologicznie i humanistycznie (i oczywiście „europejsko”) a stale podróżujący do Indii patrzyli na nas z wyższością (wiadomo, od samej wycieczki tam człowiek jest „uduchowiony” czego jakieś tam Amerykany i tak nie pojmą, zwłaszcza nierasowe). Licząc po cichu na okruchy tego „uduchowienia”, znosiliśmy to z pokorą, w uznaniu swojej duchowej nicości. Stan ten trwał dość krótko, bo do czasu, kiedy szkolna zakonnica dobrze znanymi metodami typu wchodzenie w środek i wykrzykiwanie „dzieci na religię katolicką proszę tutaj” wiedząc już, że wszystkie pozostałe (a jak się okazało nie było ich za wiele) pozostaną na obrzeżach, walczyła skutecznie o teren. Próba jakiejkolwiek zmiany tej oraz innych sekciarskich socjotechnik napotkały opór ze strony tych, właśnie „wyżej uduchowionych”, a kiedy przyszedł okres komunii czy rekolekcji przeważająca ich większość kuliła uszy po sobie i kultywowała znany z dawnego PRLu oślizły zwyczaj wdzięczenia się do „siostry”.
Dlatego z niejaką ciekawością obserwowałem te same kobiety w czerni. Pomijając kwestię, że naprawdę im z nią do twarzy zastanawiam się, czy widzą konfliktu w tym, co robią. Bo jeżeli nie, to bardzo możliwe, że tu właśnie jest pies pogrzebany.
Dawno temu w PRL obywatele chodzili na pochody pierwszomajowe i na wybory, na których nie dało się nic wybrać nawet wtedy, gdy na półkach sklepowych królował ocet. Nikt nad nimi z karabinem w tym czasie nie stał, a zachód był przerażony skutecznością prania mózgów na wschodzie. Co zabawne, ci sami obywatele byli w domowym zaciszu bardzo aktywnymi przeciwnikami systemu, zwłaszcza w stanie nietrzeźwym. Nie mieli jednak wtedy fejsbuka. Poza tym z ciuchami było kiepsko. Szkoda, bo też można by było się od czasu do czasu poprzebierać.
Może właśnie to uduchowienie powodowało że byli podatni na katolicyzowanie. Jacek fajnie opowiadal mi ostatnio o tych zachodniakach, którzy wdzięczą się do braminów
Ciekawa i smutna refleksja. Hipokryzja jest dużą bolączką wielu Polaków.
Kiedy pracowalem w ostatnim dziesiecioleciu na Uniwersytecie Gdanskim i przyjezdzalem dwa razy rocznie do Gdanska dziwilem sie ze niektorzy Polacy wspominali PRL jako stare dobre czasy. Czytajac o wspolczesnej Polsce przestalem sie dziwic.
Politycznie i materialnie bylo barfdzo zle ale ludzie byli bardziej solidarni i racjonalni. Egzorcyzm,wrozkarstwo,
religijne pielgrzymki nie istnialy lub byly ograniczone. Obecnie irracjonalizm dominuje pomimo tego ze nie ma radzieckich baz woskowych i wskazowek z Moskwy.