Przed burzą. Dziennik indyjski 41

Zbliżał się koniec mojego pobytu na Sri Lance. W tym okresie ogarnęła mnie silna jak nigdy dotąd ochota na spacery po Colombo. Stolica Lanki zauroczyła mnie w jakiś zupełnie niepojęty sposób. Nie było w niej przecież rzeczywiście godnych uwagi zabytków. Nawet jej kolonialna przeszłość została zatarta przez późniejsze rozbudowy i przebudowy. Choć nadal można było wypatrzeć w Colombo pobrytyjskie budowle, niemal zawsze towarzyszyły im jak cień budynki nowe, o pozbawionym lokalnych odniesień, kosmopolitycznym kształcie. Moim głównym celem stała się w tych dniach Captain’s Garden Hindu Temple, tajemniczo wtłoczona pomiędzy tory na północnym skraju Wyspy Niewolników. Ta lokalizacja dawała pewność, iż natknę się na zabytek liczący sobie ponad wiek, gdyż musiał on istnieć przed wyspiarską siecią kolejową.

 

 

   Nieodparcie ciągnęła mnie też Kollupitiya, nadoceaniczna dzielnica znajdująca się na końcu trasy mojego autobusu 175. Sama podróż w tamto miejsce, którą powtarzałem wielokrotnie, jakoś nigdy nie mogła mi się znudzić. Zbyt wiele było po drodze egzotycznych drzew i domów skrytych pośród nich, jakby w cieniu nigdy nie przemijającej dżungli.  Autobus zawsze wlókł się niemiłosiernie. Przystanki miał co sto metrów i choć większość z nich była na żądanie, zawsze znalazł się jakiś chętny pasażer. Gdy kierowca i bileter orientowali się, iż nie ma tłoku, potrafili czasem czekać wiele minut z nadzieją, że ich pojazd w końcu napełni się bardziej zyskownym tłokiem, z ludźmi wiszącymi na zewnątrz włącznie. Bilety były ekstremalnie tanie, nawet jak na lankijskie realia biednych ludzi, zatem myślałem sobie, iż może dobrze byłoby podnieść ich cenę na rzecz szybszej i wygodniejszej obsługi połączeń. Miałem to szczęście, iż niemal zawsze zajmowałem miejsce siedzące, gdyż wsiadałem i wysiadałem w końcowych punktach trasy. Zawsze też dbałem o to, aby mieć przy sobie uchylone okno. Jednak nawet w tak komfortowych warunkach czuć było z wnętrza potężną ścianę żaru płynącą ze ściśniętych ciał, jeśli tylko zatłoczony autobus zatrzymywał się na dłużej niż trzydzieści sekund (a często to robił). Jedynym poganiaczem powolnych i nieco chciwych kierowców byli ich koledzy obsługujący te same linie. Jeżeli któryś z autobusów grzebał się ponad miarę, w końcu kolejny pojazd na trasie najeżdżał mu na ogon. Niekiedy zaczynały się kłótnie pomiędzy obsługą autobusów. Raz byłem świadkiem, jak normalnie jadący kierowca 175 podebrał pasażerów czekającemu na tłum już na pierwszym przystanku koledze, lecz w końcu się zreflektował i po kilku przystankach „oddał” tak niecnie uzyskaną zdobycz.

   Licząc od strony Kottikawaty, kierowcy mieli cztery okazje do dłuższych postojów i przeważnie korzystali z przynajmniej dwóch. Pierwszym wyzwaniem dla chcących gdzieś dotrzeć szybko była Gothatuwa New Town Road. Tam poruszający się krętą i malowniczą, pełną domków, sklepików, bagien i palm ulicą Kotikawatta  autobus wjeżdżał w końcu na teren bardziej zurbanizowany. W nim spotykało się parę innych linii. Pasażerowie czekali tam zatem, mogąc obserwować pracę sprzedawcy losów, która odbywała się na przystanku. Później jechało się przez obszary słabo zaludnione z uwagi na wielkie jezioro i położone przy nim uroczyska. Nad całym tym niezwykłym pejzażem dominował wysoki mieszkalny drapacz chmur. Tu droga była całkiem górzysta i zapchane autobusy o słabszych silnikach (zwykle stare Leylandy) z ogromnym trudem pokonywały ten stosunkowo dziki, jak na dystrykt stołeczny, obszar.

   Z tej dziczy autobus wjeżdżał do dzielnicy Rajagirija, której część należała już do Colombo. Granicę stanowił wąski kanał zabudowany ubogimi domkami po obydwu stronach. Przy nim znajdowała się szkoła w starym stylu, parterowa, otwarta na przestrzał, osłonięta spadzistym dachem. Do złudzenia przypominała ona swoim wyglądem indyjskie prowincjonalne wszechnice. Wcześniej jednakże autobus zjeżdżał ze swej wąskiej malowniczej drogi na większą Old Kotta Road. I trzymał się jej przez dłuższy czas, choć nieco mylące było zetknięcie się grzbietu półksiężyca Old Kotta z półksiężycem innej, jeszcze szerszej szosy. Za tym dziwacznym garbem następował jeden z najbardziej dramatycznych przystanków Colombo. Był to główny obszar Rajagiriji stanowiący jedno z największych centrów przesiadkowych miasta i byłoby to nawet wygodne, gdyby nie finansowe ambicje kierowców. Ciężko się było przesiąść do pojazdu, z którego zwieszali się ludzie. Ja parę razy próbowałem, również z moimi tubylczymi przyjaciółmi i zawsze kończyło się to rykszą, a było tam ich oczywiście rekordowo wiele. To było dobre miejsce. Dalej autobus jechał prosto jak strzała. Otaczały go nowoczesne szpitale, oraz niskie domy. Nie była to jeszcze w pełni miejska architektura. Raczej coś pomiędzy. Wśród sklepów zadziwiały po drodze dwa. Jeden z magicznymi chińskimi artefaktami (cokolwiek to znaczy), drugi zaś z oryginalnymi programami Microsoftu. Obydwa sprawiały wrażenie bardzo opuszczonych.

   W końcu drogę przecinał jeden tor linii kolejowej, przy którym zabudowa stała tak blisko, iż ciężko by mi było sobie wyobrazić pociąg przedzierający się przez tę gęstwinę. Niestety, nie miałem nigdy okazji być świadkiem takiej sceny, natomiast na owym torze nie brakowało całych tłumów przechodni dokonujących zakupów przy otwierających się na tor stoiskach. Dalej architektura stawała się wyraźnie śródmiejska. Borellę poprzedzała zazwyczaj długa kolejka na światłach. Bileter wykorzystywał okazję i szczególnie głośno przywoływał klientów krzycząc głośno nazwy czekających nas jeszcze miejsc.

 

 

   Autobus opuszczał Borellę dość szybko skręcając w dzielnicę zajętą przez zabudowania klinik pochodzących jeszcze z czasów kolonialnych. Te ładne budowle sięgały swoją metryką zapewne XIX wieku, lecz większość z nich pochodziła z lat 20 XX wieku, choć cechował je duży stylistyczny konserwatyzm. Po tej zapowiedzi wjeżdżaliśmy w końcu w okolice Town Hall, mijając po drodze Q. Victoria Memorial, w którym dopatrzyłem się między innymi siedziby głównego miejskiego koronera. Dalej pozostawała już tylko prosta elegancka droga willowa wiodąca nad morze, poprzedzona jedną ze ścian parku. Na końcu owej drogi znajdowało się zaskakująco ruchliwe skrzyżowanie, przy którym sama Galle Road wydawała się spokojna. Autobus nadkładał trochę drogi i w końcu wjeżdżał na stację Kolupittiya.   

   Z Kollupitiyi postanowiłem udawać się na spacery dalej na południe i na północ. Zachęcała mnie do nich stała obecność oceanu. Poniżej Kollupitiyi znajduje się Bambalupitiya.  Galle Road traci tam już swój luksusowy charakter i staje się bardziej normalną ulicą. Nie ma już drapaczy chmur. W okolicach można za to znaleźć znacznie więcej świątyń hinduistycznych i chrześcijańskich kościołów, bardzo okazałych. Miejscom kultu towarzyszą oczywiście inne instytucje, takie jak chrześcijańskie, czy hinduistyczne szkoły i hostele. Zwykli mieszkańcy miasta też wolą się osiedlać obok swoich miejsc kultu. Ich z kolei obsługują specyficzne sklepy i restauracje. Regionom zdominowanym przez muzułmanów towarzyszy oczywiście pojęcie halal, które jest określeniem jedzenia dopuszczonego do spożycia przez Koran. Nie znajdzie się tu z pewnością wieprzowiny, nie zabraknie natomiast bardzo ostrego mięsa kurczaka przyrządzanego na wiele (przynajmniej jak na Lankę) sposobów. Obecność hinduistów zwiastują restauracje wegetariańskie, sklepiki ze słodyczami sprowadzanymi z Indii, oraz miejsca, gdzie można kupić plecione z kwiatów girlandy. Chrześcijanie przejawiają się najczęściej po angielsku. Obok collegów proponują mieszkańcom Colombo wielkie księgarnie zapełnione fachową literaturą anglosaską, drukowaną najczęściej w Kanadzie i Australii. Specjalistyczne pozycje dotyczą zazwyczaj zawodów, na których można się wzbogacić. W tego typu miejscach jest zatem dużo podręczników z zakresu ekonomii i zarządzania, medycyny i kierunków technicznych. Z zakresu historii, filozofii i literatury nie ma praktycznie nic. Pojawiają się natomiast działy religijne, niezbyt obszerne, gdzie obok literatury chrześcijańskiej proponuje się wziętych na Zachodzie indyjskich guru.

   Poruszanie się w drugą stronę od Kollupitiyi stanowiło większe wyzwanie. Za plażą Galle Face Green zaczynał się fort, z ulicami pozamykanymi przez różne mniej lub bardziej zmilitaryzowane oddziały. Mimo to któregoś razu ośmieliłem się iść dalej wzdłuż oceanu, zbliżając się coraz bardziej do domu prezydenta. Z uwagi na ową starą, pamiętającą jeszcze czasy Holendrów willę jedna trzecia starego miasta wyglądała jak obóz wojskowy, zaś do jej jądra dostać się można było jedynie za specjalnym zezwoleniem, związanym zapewne z obsługą owej tajemniczej, odciętej od postronnych oczu rezydencji.

   Pierwszą woskową barykadę minąłem bez większego problemu. Zabytkowe działa wymierzone w fale ciągnęły się dalej wzdłuż trasy mojej wędrówki. Przed sobą ujrzałem małą bazę wojskową, zapewne siedzibę oddziału komandosów, zaś po drugiej stronie odciętej i martwej ulicy baraki wojska i policji, rozmieszczone w ciekawych, ponad wiekowych rezydencjach. Dalej wybrzeże fortu stawało się szczególnie malownicze. Z bezkresnego błękitu wody wynurzały się maleńkie skalne wysepki, zaś na brzegu stanęła samotna latarnia morska zdająca się wołać je do siebie. Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, iż morska wieża znajduje się na kilku podestach otoczonych malowniczymi murkami. Niestety, również tutaj stacjonowało wojsko. Nad tymi militarystyczno – romantycznymi pejzażami majaczyły wciąż, jakby nie mając innego wyjścia, drapacze chmur, wśród których dominowały bliźniacze wieże WTC.

   Najbardziej zaskakującą budowlę odkryłem pod koniec tej wyprawy. Była to świątynia buddyjska, a raczej związana z nią stupa, wznosząca się na dwóch wielkich betonowych łukach o wysokości dziesięciopiętrowca. Pod nimi była całkowicie pusta przestrzeń, przez co cała budowla, sięgająca wysokością 50 lub 60 metrów wyglądała jak jakiś futurystyczny, gigantyczny robot z filmu o ataku Marsjan na Ziemię. Miałem niemal wrażenie, iż zaraz z przypominających oczy pająka okienek stupy wystrzeli w moją stronę laserowa wiązka, by w tej sposób zainicjować wojnę z Ziemianami. Aby wejść do nadwieszonej sali stupy, trzeba było wspiąć się kilkunastokondygnacyjną klatką schodową ustawioną obok stupy – monstrum. Z niej szło się jeszcze dwadzieścia metrów wiszącym w powietrzu, nie budzącym zaufania pomostem. Mogłem sobie to tylko wyobrazić, gdyż stupa była zamknięta. Obsługiwała zapewne jedynie prezydenta i jego gości. Stupa to budowla zwykle naziemna, różnych rozmiarów, przypominająca zazwyczaj kopułę o ścianach idących od ziemi, nie umieszczonych na półkolistym bębnie, jak ma to miejsce w architekturze europejskiej, czy muzułmańskiej. Sri Lanka stanowi prawdziwą galerię stup. Od małych, niewiele większych od kiosku z gazetami, po gigantyczne, sięgające swoją wysokością 120 metrów. Najważniejsze stupy zawierają zazwyczaj domniemane relikwie Buddy (których jest oczywiście podejrzanie wiele), oraz szczątki wybitnych buddyjskich mędrców. W Chinach i w Japonii z formy stupy wyłoniła się wielokondygnacyjna pagoda. Również na Sri Lance używa się nazwy „dagoba” na określenie szczególnie okazałych i świętych stup.  

   Nie dane mi było pójść dużo dalej. Choć dźwigi portu coraz bardziej wystawały zza muru i militarnych zabudowań, gdy byłem już naprawdę blisko, strażnicy ostatecznie odcięli mi drogę. Kiedyś musiało być inaczej, bowiem na szerokim, wybiegającym w głąb oceanu nasypie znajdowały się instytucje buddyjskie, które kiedyś obsługiwały zapewne wszystkich mieszkańców. Wracając miałem okazję nasycić się nastrojem nocy nad oceanem. Spokój tutejszej jego części dodawał ciemności wiele uroku. Niesamowite było uczucie obecności tej całej wodnej masy czyhającej niemal w bezruchu. Po drodze zaczepił mnie jeden z żołnierzy i kiwając w powietrzu swoim kałasznikowem opowiadał mi w przejęciu o wyzwaniach, jakie stanowiła dla budowniczych świątynia „Marsjanie atakują”. Ja kiwałem głową po indyjsku, czyli ani na tak, ani na nie, bowiem wciąż miałem w pamięci skrzyżowanie przy porcie, z którego trzy drogi były całkowicie zamknięte. Jedna wiodła do portu, dwie pozostałe zbyt blisko rezydencji prezydenta.

 Następnego dnia postanowiłem dostać się do portu od drugiej strony, o dużo wcześniejszej porze, założyłem bowiem, iż niektóre drogi są zamykane jedynie na noc. Nie była to do końca prawda, w każdym bądź razie miałem okazję zapoznać się z najstarszą architektonicznie częścią fortu, pełną wielkich kamienic dawnych biur i hoteli. Przy większych ulicach tworzyły one urocze podcienia. Kręciło się tutaj wyjątkowo wielu turystów, zamieszkujących w pobliskich hotelach. Dowiedziałem się, iż nie wszystkie z nich są tak upiornie drogie, jak wynikałoby to z Internetu i z wiedzy moich syngaleskich przyjaciół. Dopiero w tej części miasta czuć było, że Brytyjczycy związali ze swoim herbacianym zagłębiem spore nadzieje. Gdy jednak chciałem odejść od najbardziej okazałych alej w stronę oceanu, wchodziłem natychmiast w obszary coraz bardziej zrujnowane. Były to zapewne pamiątki po zniszczeniach fortu związanych z wojną domową, choć niektóre sektory zabudowy wyburzano z pewnością pod nowe drapacze chmur. Wśród hałd cegieł i rozsypujących się elewacji żołnierze wznieśli dziesiątki punktów kontrolnych. Robienie zdjęć było całkowicie zakazane. Raz tylko udało mi się uprosić strażników, bym mógł uwiecznić szczególnie uroczy, wielkomiejski plac, pełen wysokich, secesyjnych kamienic, na których wciąż widniały nazwy firm z czasów kolonialnych. Jedynie Bank Indii wcisnął się tu przynosząc odrobinę nowoczesności. Wrażenia, jakie niósł ze sobą ten opuszczony obecnie plac, były niezwykłe. Przed wojną domową z pewnością kipiało tu tłoczne, skłębione życie, niemal jak w Indiach. Teraz byłem tam niemalże jedyną osobą. Samochody miały całkowity zakaz wjazdu. W ten sposób doszedłem w końcu do sławnego Grand Oriental Hotel. Nadal wyglądał on bardzo imponująco, lecz czuć było znamiona upadku. Ocean i port, przy których się znajdował, były odcięte wysokim murem, tym samym, który ciągnął się później przez dzielnicę Pettah. Neostylowe fasady eleganckiego molocha łuszczyły się coraz bardziej, upodabniając go do zaniedbanej czynszowej kamienicy. Nawet ceny miejsc w owym legendarnym onegdaj miejscu spadły do ledwie kilkunastu procent kwot obowiązujących w nowych hotelach. Smutno było patrzeć na tego dogorywającego staruszka. Obok, za wysokim murem, niczym złowrogie fatum, wystawały najwyższe partie wojskowego krążownika.  Smętne wrażenie izolacji potęgował też przepiękny budynek poczty morskiej, wielki i pełen rozmachu. Nadal chyba po części funkcjonował, w związku z tym okolony był dwoma pasami zasieków z wieżyczkami strażniczymi. Obok mnie leniwie popalali papierosy hotelowi boje, nie narzekający zapewne na nadmiar pracy i napiwków.

   Pogoda na wyspie zmieniała się jak w kalejdoskopie. Na Slave Island postanowiłem wrócić, gdy nad Colombo wisiały ciężkie, miedziane chmury. Nie chciało mi się przesiadać na inny autobus, zatem z Borelli przeszedłem się długą Maradana Street. Nie omieszkałem po drodze skorzystać z jedynej przyzwoitej tamilskiej restauracji, jaką znałem. Tam dosa smakowała rzeczywiście jak w Chennaju. Może nie aż tak dobrze, ale jej smak szedł we właściwą stronę. Błądził natomiast zupełnie w wielu innych miejscach, gdzie dosy albo były po prostu gorzkie, albo też w ogóle nie przypominały kształtem swoich indyjskich odpowiedników. Wraz z brakiem kształtu szły w parze inne, niezbyt miłe kulinarne doznania.

 

 

   Gdy prawie już doszedłem do Dworca Maradana i mieszczącego się za nim, zaczarowanego Elphinstone Theatre, skręciłem przed torami w lewo. Z początku czekało mnie pewne rozczarowanie. Poruszałem się teraz po ewidentnie tranzytowej drodze. Skromne zabudowania zostały zepchnięte przez nią w głąb swoich parceli i nie wyróżniały się niczym szczególnym, a stałem się już specjalistą od wyszukiwania smaczków z na pozór monotonnych miejsc. Nie poddawałem się jednak i szedłem dalej. W pewnym momencie powinienem mieć po jednej ze stron mojej wędrówki Jezioro Beira, lecz jak zwykle było ono nieosiągalne dla moich oczu. Przesłaniały je wały jakiś półprzemysłowych zakładów. Po drugiej stronie miałem tory, biegnące oczywiście za strzegącym ich intymności murem. W pewnym momencie jednakże owa przegroda znikła i zobaczyłem parking ryksz. Wyglądał on wyjątkowo romantycznie. Niezastąpione wehikuły Bajaja tonęły w cieniach rzucanych przez wielkie, stare i rozłożyste drzewa, przynależące na pierwszy rzut oka do rodziny akacji, choć oczywiście głowy za to nie dam. Oprócz cieni zalewała pojazdy i ziemię na parkingu biała substancja pochodząca z trzewi niezliczonych gawronów, zasiadających tłumnie na gałęziach i co jakiś czas wzbijających się gigantycznymi stadami w górę. Gdy znalazłem się już pośrodku tego wszystkiego, zaskoczeni rykszarze zaczęli mnie pytać o cel mojej tak niezwykłej w tym miejscu obecności. Powiedziałem im, że robię zdjęcia, co ogromnie ich ucieszyło. W głębi parkingu odkryłem grupkę ryksz w stanie rozkładu i postanowiłem to uwiecznić. Dalej, tak jak oczekiwałem, rozpoczynała się wąska alejka pomiędzy torami. Wpierw musiałem przejść nad częścią z nich przez wiadukt. Stacja Maradana wciąż była stąd widoczna, co oznaczało, iż poruszałem się dość krętą trasą. Liczne i niekiedy dziwaczne pociągi kręciły się po szynach niespiesznie. W porównaniu z Indiami, czy nawet z Europą, wszystkie były stosunkowo krótkie.

   Za mostkiem ilość drzew i gawronów zagęszczała się. Zaczynał powoli siąpić deszcz, ale nie wyjmowałem jeszcze parasola, może niesłusznie, gdyż stałem się ofiarą innego, niż wodne bombardowania. Przy alejce mieściło się trochę starych i kameralnych willi, a także jeden skład towarowy, na którego placu młodzi mężczyźni grali w krykieta z całkiem profesjonalnym zacięciem. Mieli ze sobą dobry, profesjonalny sprzęt, zaś przestrzeń, jaką sobie wyznaczyli na grę, była stosunkowo zbliżona do regulaminowych rozmiarów krykietowego boiska. Po chwili ujrzałem tonącą w dali wieżę mandiru. Wyrastała ona z wysokich palm i innych egzotycznych drzew przywodząc na myśl XIX wieczne grafiki z dawnych książek podróżniczych. Gdy znalazłem się przed nią, odkryłem, iż jest całkiem spora, zaś większa jej część liczy sobie ponad wiek. Dzięki temu mogłem podziwiać na spadzistych ścianach jej wież wspaniałe rzeźby, nie przywodzące na myśl częstej współcześnie seryjnej roboty. Captain’s Garden Hindu Temple wzniesiona została najpewniej dla boga Sziwy, bowiem na ścianach dominowały jego przedstawienia. Inni członkowie jego boskiego rodu, tacy jak Ganesza, Kartikeya, czy Nandin, pojawiali się znacznie rzadziej. Za to małżonka Niszczącego, Parwati, zdobyła dla siebie niemal tyle samo kamienia, co jej mąż. 

   Po chwili zaczepił mnie strażnik zapraszając do wnętrza. Wszedłem zatem i ujrzałem rozległe i pełne kolorów wnętrze, pełne kolumn, dziedzińców i aneksów. Wewnątrz, obok wizerunków bogów, znajdowały się również przedstawienia dewadasi – świątynnych tancerek. Jakby chcąc ożywić ich kamienne wizerunki, w głębi świątyni zaczęli grać muzycy. Jeden z nich uderzał pałkami w tavil, czyli w najgłośniejszy klasyczny bęben indyjski, drugi zaś grał na przynależącym do rodziny obojów nadhaswaramie. Dźwięk instrumentów zachwycił mnie swoim pięknem. O ileż milej było je słyszeć w naturalnym, obdarzonym dobrą akustyką wnętrzu. Obchodzono właśnie Shivaratri, najważniejsze święto boga tańca, stąd zapewne ów piękny koncert, który odbywał się w świątyni. Poza tym nie było w niej zbyt wielu ludzi. Bramin, pełniący obowiązki głównego strażnika zabytku, poniewczasie zorientował się, iż ktoś go zwiedza i kiwając na mnie wymownie usadowił się w kiosku służącym do pobierania datków na świątynie. Ucieszył mnie fakt, iż owe datki miały zupełnie świecki charakter. Poszedłem dalej w głąb świątyni i zacząłem się przechadzać po jej dziedzińcach otoczonych pomniejszymi ołtarzami. Były one dedykowane rozmaitym bogom, a także świętym związanym z tą akurat tradycją wyznawania Sziwy. Widoki z dziedzińców na wieże i drzewa zapierały dech w piersiach. Rzeźby mnie otaczające należały do różnych stylistyk. Te przy murach głównej świątyni były eleganckie i wspaniałe od strony artystycznej. Te z małych kapliczek opanował bardziej ludowy plastycyzm, broniący swej estetycznej pozycji niesamowitą wręcz ilością barw, których zestawienia nie każdemu przypadłyby do gustu. Najbardziej wyzywające pod tym względem wydały mi się podobne do bajecznych ważek apsarasy unoszące się nad podobnymi do wielkich muszli małża sadzawkami.

   Gdy wychodziłem z Captain’s Garden Hindu Temple strażnik upomniał się oczywiście o opłatę dotyczącą pilnowania moich klapków. Zapłaciłem mu z dwóch przyczyn – po pierwsze klapki wykonane były z ogólnie dostępnego na wyspie kauczuku, który przewyższa ogromnie pod względem trwałości i wygody typowe dla naszej strefy klimatycznej wyroby z gumopodobnego plastiku. Po drugie, świątynia była przepiękna, wdzięczny zatem byłem staruszkowi, iż zachęcił mnie, abym ją zwiedził od wewnątrz. Dałem mu w sumie niewielką kwotę, lecz ucieszył się przeogromnie.

   Udałem się dalej moją drogą. Deszcz przemienił się w nieśmiałe jeszcze interludium burzy. Zmierzchało już i czerwień odbijająca się w zalanych wodą ulicach robiła spore wrażenia. Otaczające mnie budowle wyglądały coraz okazalej. Nadal wokół mnie było wiele drzew z gawronami. W pewnym momencie dotarłem do małej herbaciarni z papierosami. Wokół było już całkiem sporo biurowców, zaś właściciel owego przybytku nałogów chwalił się dyplomami najlepszego sprzedawcy na rok taki a taki. Usiadłem zatem na skromnej ławie we wnętrzu i wraz z innymi popijałem herbatę z papierosem między palcami. Tu nie miała prawa przyczepić się do nas policja, zresztą, był wśród nas jeden policjant wciągający kłęby dymu ze zmrużonymi w wyrazie tytoniowej ekstazy powiekami.

   Oblizując się jeszcze po pysznej herbacie wkroczyłem w końcu w obręb Fortu. Przeszedłem jego południową częścią, posuwając się wzdłuż Ulicy Lotosowej. Po drodze zauważyłem wielki, pozłacany posąg Buddy. Zaczynała się kolejna fala burzy, tym razem silniejsza. Parasol powoli przestawał się wywiązywać ze swojego zadania. Nie martwiło mnie to, gdyż było oczywiście ciepło. Niepokoił mnie jedynie stan moich rzeczy, takich jak telefon, czy portfel. Okazało się jednak, iż bangladeska torba na laptop zakupiona w Chennaju wywiązuje się znakomicie z postawionego przed nią zadania.

   Apogeum sztormu zaczęło się dla mnie w bardzo pięknym miejscu. Byłem właśnie na Galle Face Green, tuż obok oceanu. Kłęby wody z góry i z dołu oplatały mnie jakby we śnie. Ocean pokazywał wreszcie swój gniew, fale były potężne i wysokie. Było już ciemno, lecz błyskawice co rusz rozświetlały morską kipiel. Wokół mnie nie było nikogo, co nie jest częstą sytuacją na Subkontynencie, zwłaszcza na jedynym morskim bulwarze dostępnym z centrum Colombo.

   Gdy opuściłem brzeg oceanu, deszcz złagodniał i mogłem nieco wyschnąć przed zajęciem miejsca w autobusie. Co ciekawe, w owych dniach zniknęło z Colombo sporych nowych Leylandów i moją trasę zaczęły obsługiwać stare autobusy, głównie Tata. Z początku byłem zły, bo jednak liczące sobie 30 i więcej lat maszyny nie zawsze były wygodne. Po jakimś czasie jednak przekonałem się, iż nawet stare Taty mają lepsze silniki i przestronniejsze wnętrza niż nowe Leylandy. Irytowała mnie jedynie dziwaczna żelazna belka przebiegająca wewnątrz, przed oknami.  Utrudniała ona wychylenie się na zewnątrz i delektowanie się chłodniejszym powiewem. Być może owo przeszkadzanie należało do głównych zadań owej belki.

   W owych deszczowych dniach coraz częściej spotykałem na błotnistych drużkach osiedlowych Kotikawatty węże. Niektóre z nich były grube jak ramię i długie na półtora metra. Mieszkałem sam w domu Tushity, gdyż zarówno on jak i Kowshalya zaangażowani byli (każde z osobna) w projekty filmowe i teatralne. Niezwykłe było siedzenie przy otwartej werandzie i wsłuchiwanie się w odgłosy nocy, która to co jakiś czas przemawiała odgłosami makaków i podejrzanym sykiem. Rozpieszczony całkiem chłodnym pod koniec lutego wieczornym powietrzem nie ustępowałem jednakże na rzecz moich instynktownych lęków i nie zamykałem wężom ewentualnej drogi do wnętrza. A w głębi, z kuchni dobiegały tupania karaluchów i jaszczurek. Parę razy próbowałem jeszcze walczyć z pierwszą ze wspomnianych grup mieszkańców domu, ale przekonałem się, iż zabicie wielkiego, bengalskiego karalucha wcale nie jest proste. Trzeba być naprawdę upartym. Zaś ja, podobnie jak większość Lankijczyków, nie miałem aż tak krwiożerczych instynktów.

 

(ciąg dalszy nastąpi)

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dwadzieścia − dziewiętnaście =