Równowaga między Japonią a Chinami jako gwarant bezpieczeństwa w rejonie Pacyfiku

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Zachód drżał przed ambicjami i pieniędzmi Japończyków, obecnie obawia się Chin, które jako kraj autorytarny wydają się na Zachodzie jeszcze bardziej nieobliczalne, mimo, iż starają się unikać zadrażnień z NATO, UE czy Rosją. To zafrasowanie Chinami spowodowało, że zupełnie zapomniano o Japonii. Dziś to odmienność Chin wzbudza obawy, Japonia tymczasem, odkąd od początku lat dziewięćdziesiątych przeżywa kryzys ekonomiczny, wydaje się sympatyczna i niegroźna, nie tylko dlatego, że uważa się ją już za kraj na wpół zachodni, ale też dlatego, że przypomina nam zwykle statek wyrzucony na mieliznę. 

​Samuel Huntington wieszczący rozmaite starcia między cywilizacjami, niezdolnymi wchłonąć się wzajem, ani osiągnąć trwałych kompromisów ideologicznych, o Chinach pisze wiele i wyraźnie obawia się ich potęgi w kontekście amerykańskich interesów na Pacyfiku. Huntingtonowi zarzucano wielokrotnie, zbytnią statyczność i hermetyczność jego modeli cywilizacji. Jak wiadomo, w Japonii i Chinach rozwinął się system klasowy podobny do zachodniego, co Huntington uważa za przyczynę tego, że w obu tych krajach niezachodnich jakoś utrzymuje się demokracja Jest to pewne uproszczenie, wystarczy z jednej strony przypomnieć sobie, że np. Korea także miała swoich feudałów (a w jej płn. części demokracji nadal brak), no i to, że jeszcze do niedawna USA – naród denazifikatorów uważał np. Niemców za naród niekompatybilny z demokracją. Demokracja jest dla Huntingtona czymś z gruntu zachodnim, nie po prostu systemem rządów, lecz elementem konkretnej cywilizacji. Jak więc wytłumaczyć fakt, że prymitywne demokracje powstawały na całym świecie?  Huntington nie widzi sensu w narzucaniu demokracji innym kręgom cywilizacyjnym.   Huntington prezentuje dwie wizje Zachodu, który totalnie dominuje na świecie i Zachodu upadającego. Podaje rozmaite wskaźniki mocarstwowości (np. w 1750 roku Chiny wytwarzały ok. 1/3 światowej produkcji, Indie — ¼ a Zachód niespełna 1/5 świtowej produkcji. W 1830 Zachód już nieznacznie wyprzedzał Chiny — vide str. 129, industrializacja Zachodu postępowała równocześnie z deindustrializacją Indii o czym pisał m.in. N. Chomsky). Nieco przesadnie, pisze Huntington, że w 1919 roku trzech ludzi Zachodu (Wilson, Lloyd George i Clemenceau) rządziło wspólnie całym światem, co potem już było niemożliwe.   Co chwilę u Huntingtona natykamy się na „azjatycki optymizm" pochodzący z odrzucenia „dekadenckiego Zachodu", co ma dowodzić i istotnie dowodzi że Azja nie jest już zapatrzona na Zachód. Nigdzie Huntington nie precyzuje na czym owa dekadencja Zachodu ma polegać i czym ona się mogłaby różnić od dekadencji Rosji (alkoholizm), elit Chin (szalone zakrapiane przyjęcia) itd. Ale można się domyślać, że chodzi o odejście od mitów religijnych i masowego płodzenia dzieci. Bardzo ciekawe są rozważania na temat europejskiej równowagi sił jako podstawy Zachodniej praktyki dyplomatycznej, skonfrontowanej z azjatyckim „równaniem do silniejszego", mimo to ma autor nadzieję, że w razie czego Japonia poprze jednak Stany przeciw ewentualnej hegemonii Chin, w kontaktach z Rosją, Huntington proponuje uznać jej status jako kraju-matki prawosławia i gwaranta spokoju w Azji Centralnej (s 417) bez dociekań dotyczących przestrzegania praw człowieka przez moskiewskich decydentów. Amerykanie boją się chińskiego specyficznego nacjonalizmu, czy chińskiej doktryny „Imperium zewnętrznego” i, każącej Pekinowi uważać takie kraje jak Wietnam jako część Chin. Paradoksem historii jest to, że Wietnam, dawny wróg USA, szuka dziś amerykańskiego  wsparcia  wobec rosnących apetytów Chin. 

​Czy słusznie uważamy Chiny za kraj, który nas jeszcze zadziwi, a Japonię za wielkiego przegranego? Zastanawiać może dlaczego w sytuacji, kiedy Chiny dopiero co prześcignęły w wielkości gospodarki Japonię, tak mało osób zwraca uwagę na owe „dopiero co”, które oznacza stan pewnej równowagi mocy obu azjatyckich mocarstw. Niewielu autorów zachowuje wstrzemięźliwość w ocenie chińskiego wzrostu gospodarczego, i japońskiego zastoju. Ze znanych mi autorów zachodnich, najbardziej sceptyczną postawę wobec chińskiego wzrostu postawę przyjmuje francuski liberalny ekonomista i filozof Guy Sorman (ur. 1944), znany z zaskakujących spostrzeżeń (np., że islam doskonale współgra z kapitalizmem, bo Mahomet był kupcem, co najwyżej biurokracja w krajach islamskich przeszkadza w rozwoju).  Jeśli chodzi o Chiny, Sorman uważa, że w zasadzie jedynie nadrabiają one zaległości z katastrofalnych dla ekonomii czasów Mao, co nie znaczy, że nie należy się ich obawiać. Jednak jego zdaniem Zachód powinien się obawiać nie tyle chińskiego wzrostu gospodarczego, co nieprzewidywalności tamtejszego komunistycznego reżymu. Sorman uważa, że od XVII wieku Zachód nie obserwuje prawdziwych Chin, a jedynie kolejne filozoficzne miraże tego kraju, co wykorzystuje obecnie partia komunistyczna. W 2006 roku Sorman pisał, że Chiny nie są gospodarczo silniejsze od Francji czy Włoch, a ich mieszkańcy pozostają biedni, więc rewelacje o szokującym ich wzroście są przesadzone. Uważa, że Zachód dopiero zaczyna otrząsać się z konfucjańskich rojeń  dostrzegać prawdziwe Chiny, które są normalnym krajem zamieszkałym przez naród, który chce tego samego co wszystkie inne. Konfucjańskie i maoistowskie opętanie jezuitów, Voltaire’a i Sartre’a nie pozwalało, zdaniem Sormana ich dostrzec wcześniej.

Ciekawe są spostrzeżenia Sormana odnośnie Japonii. Porównuje on szał na punkcie wszystkiego co japońskie z obecną sinofilią, na wspólnej płaszczyźnie uwielbienia tego co nieznane i słabo zrozumiałe – z monteskiuszowskimi Persami. Ponieważ Zachód uważa – przynajmniej od XIX wieku – Wschód za krainę kontemplacji, wzrost gospodarczy Japonii w latach 60 i 70. Był dlań równie szokujący jak obecny chiński. Ezra Vogel polecał w 1979 roku Japonię i jej management Amerykanom. Przypisywano wtedy japoński sukces japońskiej umiejętności zgodnego współżycia (nie zadawano zbędnych pytań niezadowolonym czyli młodym i kobietom). Japoński ekonomista Hayashi Fumio (ur.1952), który zrobił doktorat na Harwardzie w 1980 roku, zauważył, że te same tendencje japońskiej kultury, które w latach 70. Służyły Zachodowi do tłumaczenia japońskiego sukcesu, w XXI wieku, służą mu do tłumaczenia japońskiego zastoju gospodarczego (nota bene Japonia ostatnio wydaje się z niego wychodzić, dzięki pakietowi stymulacyjnemu premiera Abe, ale tego Sorman nie mógł w 2008 roku wiedzieć, ale wiedział już że Hayashi i Takenaka Heizo zmobilizowali w 2000 roku rząd do większej gospodarczej innowacyjności, co dało pewne efekty już w 2004 roku). Na przykład zwyczaj zatrudniania w niektórych stanowiskach na całe życie parę dekad temu odbierano jako konstruktywny przykład wspaniałej lojalności, a teraz jako zachętę do lenistwa. Podobnie traktowano bliskie połączenie państwa z biznesem. Sorman zgadza się z Hayashim, choć  zastrzega, że niektóre zmiany w światowej gospodarce faktycznie mogły czynić z dawnych zalet obecne wady. Za Hayashim, Sorman zauważa, też, że w Japonii nigdy nie rozwinęło się utopijne gospodarowanie socjalistyczne, co sprzyjało gospodarce zwłaszcza po reformie rolnej 1945 roku, lecz piętą achillesową Japonii są zbytnio powiązane z polityką banki. Dopiero około 2000 roku Japonia posłuchała swych ekonomistów, i zaczęła odstępować od dawania wielokrotnych pożyczek politycznym klientom, na poronione przedsięwzięcia („przedsiębiorstwa zombi” – jak je nazywano). Tym połączeniom bankowości z polityką, starzeniu się społeczeństwa (coraz więcej rentierów), a także napominaniem USA i Europy, by Japończycy nie zamieniali się w pracoholików, tłumaczy Sorman zastój 1990 roku. 

Zważywszy wszystko Sorman przekonuje, by nie stawiać na Japonii krzyżyka i przypomina, że nadal największą potęgą ekonomiczną Azji jest właśnie ona, a nie Chiny. Nie ustępujące kompleksy chińskie wobec Japonii świadczyłyby o jego racji w tym względzie. Co ciekawe analizując kryzys 1990 roku nie wspomina o nieudolnej liberalizacji i deregulacji systemów finansowych Japonii, dokonanych wskutek nacisków Zachodu już od końca lat 70. Ta niepełna liberalizacja, w warunkach niewykształcenia się jeszcze własnościowych mechanizmów kontrolnych rynków finansowych na wzór anglosaski, przyniosła ekonomii japońskiej chaos i niepewność. Ciekawe, że Sorman upatruje kryzysu w tym co konserwatywne, a Majewski w tym co radykalnie zliberalizowane (choć o przedsiębiorstwach „zombi” tez wspomina). Jak pisze Jan Majewski, od lat 2002-2003 roku klienci banków japońskich, przestali wybierać swych kredytodawców pod kątem bliskości geograficznej lub powiązań regionalnych, lecz skuteczności rynkowej, jednak japoński rynek finansowy wciąż znajduje się w fazie przejściowej między klasycznym japońskim, a anglosaskim modelem. Z pewnością kryzys 1990 roku zachwiał japońską pewnością w dziedzinie ekonomii, ale obecnie mogą się pochwalić już 4-procentowym wzrostem gospodarczym, co powoduje, że Chiny nie rosną już tak szybko w porównaniu do gospodarki japońskiej. Dlatego Sormannakazuje przywódcom zachodnim więcej odwagi w rozmowach z Chinami, otoczonymi przecież przez sojuszników USA i NATO, tj. przez Japonię i Indie. Chińczycy-propagandyści, zarówno dawni jak i dzisiejsi, są mistrzami reżyserii, i wiedzą, że ich kraj onieśmiela ludzi z Zachodu, stąd podsycają egzotyczny obraz Chin w ich umysłach, tak by Westerners zatracili zmysł krytyczny i nie myśleli zbyt wiele o okrucieństwach partyjniaków. Guy Sorman radził w 2006 roku, by Zachód przejrzał na oczy, i użył swego wpływu na Chiny, jak kiedyś bronił wolności i demokracji w RPA. Za najlepszą okazję uznał igrzyska olimpijskie w Pekinie  planowane na 2008 roku, która zdaniem Sormana miała być czymś w rodzaju symbolu uznania reżymu i jego metod przez Zachód. Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że Zachód nie wykorzystał swojej szansy na poprawę warunków życia w Chinach, o ile jakaś była, i pozostał wobec chińskiej polityki podzielony; np. zapraszany przez chińskie władze Steven Spielberg zbojkotował imprezę , ale biznesmeni nadal liczyli pieniądze.  W sierpniu 2008 roku Sorman żałował, że Zachód jest mniej zjednoczony i mniej pewny swych moralnych prawd niż w czasie rywalizacji z ZSRR. Sorman atakuje zachodnie przesądy głoszące, że Chińczycy nie lubią demokracji bo cenią sobie konfucjańską autorytarną hierarchię, i uważa je za przejaw hipokryzji, podobnie jak nazywanie chińskich demokratów dysydentami, by móc dalej handlować z bonzami z KPCh.

Zachód jest obecnie coraz ostrożniejszy  w konfrontacjach ideologicznych z Chinami i innymi krajami „konfucjańskimi”. Daleki Wschód odrzucając niektóre elementy zachodniego dyskursu praw człowieka, wprawia Zachód w o wiele większą konsternację niż gdy robi to świat islamu, gdzie można to zwalić na ubóstwo i słaby poziom rozwoju społecznego, choć można jeszcze próbować mówić, że ów rozwój jest np. świeżej daty. Jednak wiele wskazuje na to, że same koła rządzące nie chcą pozwolić na zbytnie rozprzestrzenianie się konceptu praw człowieka tak jak widzi je Zachód. Podczas konferencji OZN na ten temat w Bangkoku (1993), zgodzono się, że należy szanować różnice kulturowe (trudno, żeby dyplomaci stwierdzili coś innego), i pojawiła się ciekawa rozbieżność. Chińczycy i Indonezyjczycy uważają bowiem zwykle, że prawa człowieka są konsekwencją rozwoju (jak widać na przykładzie Korei Płd, Tajwanu i Tajlandii), natomiast elity Malezji i Singapuru, uważają, że rozwinięte społeczeństwa „konfucjańskie” nadal będą cenić wartości wspólnotowe wyżej od jednostkowych wolności. Oczywiście autorka celnie zauważa, że w ten sposób urzędnicy malezyjscy i singapurscy muszą mówić by bronić swych dyktatorskich zapędów; cytuje Lee Kuana Lew’a premiera Singapuru, który obwinia zachodnia wykładnię praw człowieka za skalę przestępczości w USA:  „…Rozpowszechnienie praw, które upoważniają jednostkę do samowolnego zachowania dzieje się kosztem porządku społecznego…”. Także elicie malezyjskiej (ten kraj zamieszkały prze 58% muzułmanów, chyba nie do końca pasuje do porównania)  bliższe jest ideał oświeconej, lub raczej częściowo oświeconej dyktatury, niż do liberalnej demokracji. Singapurczycy uważają otwarcie, że silna quasi-dyktatorska władza lepiej przyczynia się do bogactwa, podczas gdy dziennikarze: „The Economist” kpią, że gdyby tak było: „Afryka byłaby ekonomicznym kolosem”. Tymczasem prace nad globalną etyką nie ustają. Jej wielkim proponentem jest Tu Weiming (ur. 1940), neokonfucjański etyk, dziekan Instytutu Studiów Humanistycznych na uniwersytecie w Pekinie, publikujący zarówno po chińsku jak i angielsku, który proponuje syntezę ideałów renesansu i oświecenia z konfucjanizmem, i co ciekawe uważa, że konfucjańskie ideały godności i mądrości mogą rozkwitać lepiej w liberalnej demokracji niż a autokracji. I znowu trzeba się zastanawiać, czy to tylko propaganda KPCh czy prawdziwe poglądy chińskiego profesora.

Dla liberała-uniwersalisty jakim jest Sorman wszelkie opowieści o „azjatyckich” wartościach tj. tych autorytarnych, które po prostu dowodem na uleganiu chińskim naciskom, tak, by KPCh mogła dalej ciemiężyć sowich obywateli. Podobnie, jak Sorman, widzi te sprawy ostatni brytyjski gubernator Hong-Kongu Chris Patten.

Amerykanie na razie z Azji się nie wycofają, bo boją się np. że w takim wypadku obie Koree starłyby się ze sobą, co oznaczałoby zapewne włączenie Japonii i Chin do walki w przeciwnych obozach, a to potencjalnie nawet III wojnę światową, dlatego, mimo niechęci Koreańczyków z Południa, z których co młodsi nie pamiętają już, że USA uratowały je przed komunizmem, i chcieliby wyjazdu sił US Army, oddziały te pozostaną tam pewnie jeszcze długo.

Stosunki między Chinami i Japonią a Zachodem oraz możliwe przyszłościowe warianty stosunków między obu rejonami świata są jednak głównie zdeterminowane przez niechęć chińsko-japońską. Niechęć ta szczególnie niepokoi Australijczyków. Zarówno w Chinach jak i w Japonii górę biorą nastroje nacjonalistyczne. Japońscy ministrowie odwiedzają grobowiec żołnierzy z II wojny światowej (np. Nakasone odwiedził Yasukuni w 1985 roku), uważanych w Chinach (a także w Korei, na Tajwanie i w paru innych krajach) za zbrodniarzy. W kwietniu 2005 roku w Pekinie i Szanghaju oraz Czengdu doszło do gwałtownych demonstracji anty-japońskich pod hasłami takimi jak: „Precz z japońskim militaryzmem”. Niszczono wówczas japońskie sklepy i atakowano Japończyków na ulicach. Japoński MSZ Machimura Nobutaka domagał się przeprosin lub odszkodowań, jego chiński odpowiednik Li Zhaoxing uznał jednak, że Japończycy są sami sobie winni, ponieważ robili wiele rzeczy, które uraziły uczucia Chińczyków.  By uniknąć eskalacji nastrojów premier Koizumi odwołał wówczas zaplanowaną na maj wizytę w chramie Yasukuni. Często uważa się chiński nacjonalizm za sterowany przez partię, lecz przeczyłaby temu elastyczna polityka Chin wobec Tokio, od układu o pokoju i przyjaźni z 1978 roku. Wygląda więc na to, że władze chińskie raczej powstrzymują chiński gniew za II wojnę światową niż go podsycają.  Warto tu zauważyć, że wielu komentatorów zachodnich uważa inaczej. Dla Guy Sormanajest oczywiste, że nacjonalizm jest sztucznie podsycany, a szczucie przeciw Japonii wynika z tego, że łącząca tradycję z nowoczesnością Japonia stanowi wieczny wyrzut dla władz i przykład tego, czym Chiny mogłyby się stać, gdyby nie maoizm. Dobrym pretekstem do owego szczucia jest to, że Japończycy, choć przeprosili za zbrodnie wojenne,  nie pozwalają stawiać się na równi z nazistami, jak chcieliby chińscy partyjniacy. Sorman przyznaje im zresztą rację, ponieważ masakry w Nankinie, nijak nie da się porównać z holokaustem.

W Chinach nie brakuje wyznawców poglądu, że w Japończykach drzemie jakiś demon agresywnego militaryzmu. W 2002 roku 500 tysięcy Chińczyków odwiedziło Japonię, i trzy razy tyle Japończyków odwiedziło Chiny, a mimo to wielu chińskich nacjonalistów uważa, że podręczniki chińskie raczej poprawiają obraz japońskiej armii, niż go demonizują. Z drugiej strony wielu Japończyków, jak autor komiksów manga Kobayashi Yoshinori nakazuje być dumnym z cesarskiej armii czasów wojny, i ocenia chińczyków jako zdziecinniałych nacjonalistów, ogłupionych przez brak demokracji. Niestety autor ten idealizuje też polotów Tokkotai, jako bohaterów, choć, jak wiemy byli oni raczej tragicznymi ofiarami manipulacji i wojny. W stosunkach obu azjatyckich gigantów widać dużo dobrej woli, ale też całkowity brak zaufania. Pisząc o chińskiej polityce bezpieczeństwa wobec Japonii Yang Jian, podkreśla że oba państwa uważają potęgę sąsiada za kłopot. W lutym 2005 roku Japonia i USA wspólnie ogłosiły (powtórnie bo ogłaszały to już w 1996 roku), że są zainteresowane stabilną sytuacją na Tajwanie, co zaniepokoiło Chiny, które wolałyby w tej sprawie rozmawiać tylko z USA. Chińscy eksperci uważają, że Japonia jest na drodze do stania się całkowicie mobilnym partnerem militarnym USA. Wizyta Koizumiego w Yasukuni, została uznała za prowokację, bo wtedy Chiny świętowały bezpieczny powrót swojego drugiego statku kosmicznego.  Chińczycy uznają, że USA chcą uczynić z Japonii „azjatycką Wielką Brytanię”. Przed premierostwem Koizumiego, Chiny starały się wymianę oficerów i współpracę wojskową z Tokio, co wskazuje na ich pojednawczość, czują się bowiem otoczone przez USA i ich sprzymierzeńców (np. japoński kontyngent w Iraku w 2001 roku). Odetchnęły z ulgą jak w 2002 roku premier Japonii podczas wizyty w Chinach uznał rozwój Chin za szansę a nie zagrożenie. W tym samym 2002 roku Chiny i Japonia stoczyły mała ekonomiczną bitwę o rurociąg rosyjskiego YUKOSu (japońscy dyplomaci chcieli by omijał on Chiny). Choć świat wydaje się być bardziej onieśmielony wzrostem Chin, a do Japonii już się przyzwyczaił, to jednak rząd Chin nie podziela powszechnego wśród prostych Chińczyków lekceważenia „małej Japonii” (ciao Riben), lecz się jej na serio obawia, a jeśli tak, to Zachód, który tak obawia się Chin,   powinien może uzmysłowić choćby morską sobie potęgę Japonii. By zacytować specjalistę w tej dziedzinie Maciej Franz: 

„…Odrzucając potęgę atomową Wielkiej Brytanii, Francji oraz Rosji, współczesna Japonia jest prawdopodobnie drugą potęgą morską świata po US Navy, co dla wielu mniej wprawnych obserwatorów, może okazać się sporym zaskoczeniem…”

 

Zwłaszcza liczne nowoczesne japońskie okręty rakietowe dają jej potencjalnie kolosalną siłę uderzeniową. Warto też pamiętać, że technika atomowa nie jest dla Japonii problemem, a więc uzyskanie broni atomowej w przyszłości również nie będzie problemem. Mimo wzajemnych  niechęci, Tokio i Pekin postępują ostrożnie we wzajemnych relacjach. Po raz kolejny w historii ludzkości: ballance of power okazuje się najlepszym sposobem na pokój. 

 

 

O autorze wpisu:

Piotr Marek Napierała (ur. 18 maja 1982 roku w Poznaniu) – historyk dziejów nowożytnych, doktor nauk humanistycznych w zakresie historii. Zajmuje się myślą polityczną Oświecenia i jego przeciwników, życiem codziennym, i polityką w XVIII wieku, kontaktami Zachodu z Chinami i Japonią, oraz problematyką stereotypów narodowych. Wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów w latach 2014-2015. Autor książek: "Sir Robert Walpole (1676-1745) – twórca brytyjskiej potęgi", "Hesja-Darmstadt w XVIII stuleciu, Wielcy władcy małego państwa", "Światowa metropolia. Życie codzienne w osiemnastowiecznym Londynie", "Kraj wolności i kraj niewoli – brytyjska i francuska wizja wolności w XVII i XVIII wieku" (praca doktorska), "Simon van Slingelandt – ostatnia szansa Holandii", "Paryż i Wersal czasów Voltaire'a i Casanovy", "Chiny i Japonia a Zachód - historia nieporozumień". Reżyser, scenarzysta i aktor amatorskiego internetowego teatru o tematyce racjonalistyczno-liberalnej Theatrum Illuminatum

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

10 − jeden =