Rozdział 27.
W drodze do domu Gauri mogła odetchnąć, gdyż część oficjalna się skończyła i mogła wrócić do domu o własnych siłach, a raczej metrem. Prezydent na odchodnym poinformował ją, że całe wyposażenie jej dawnego mieszkania w okolicach świątynia Hanumana przeniesiono do jednego z najmniej zabytkowych pawilonów w Czerwonym Forcie, zaś cała reszta jest urządzona w stylu mogolskim i do jej dyspozycji. Na tę noc nie przewidziano ceremonii powitalnej w wykonaniu dworzan, gdyż wszyscy zdawali sobie sprawę, że młoda królowa może być zmęczona. Mimo to nad ranem trzeba był podpisać nie cierpiące zwłoki dokumenty państwowe. Gauri była tak zmęczona, że nie zanotowała zbyt dokładnie w pamięci podróży do domu, nocy i przebudzenia o poranku. Jej skupienie wróciło dopiero wtedy, gdy koło południa zasiadła na poduszkach Pawiego Tronu w plenerowej Sali Audiencyjnej. Las pięknych, czerwonych kolumn otaczał ją w mocny i subtelny zarazem sposób, tak charakterystyczny dla architektów Shahjahana. U podnóży kolumn, jak i na rozległych trawnikach przed pawilonem stali dworzanie i goście. Przy wtórze grających pochody dwunastotonowe harf i fletów podchodzili do dziewczyny ministrowie, niosąc ze sobą dokumenty do podpisania. Na jej życzenie, Wadż stała nieopodal jej, zaś pod jej nogami, już na własne życzenie, drzemał, albo też udawał, że drzemie kot Schroedingera. Ludwik poszedł tymczasem do swojej filharmonii, zaś Słoneczny zajął się przygotowaniem nowego budynku na Muzeum Sztuki Kuberiańskiej.
Ekspresjonistycznie wyglądający minister spraw zagranicznych Zasłuchany w Suicie Lulu podszedł pierwszy, jak ustalili to niezależni, pozarządowi specjaliści od etykiety. Jedna z jego mechanicznych gałek ocznych chwiała się na modnie zardzewiałej sprężynie. Na drugiej spoczywał potłuczony, staroświecki binokl.
- Czy to na pewno nie jest jakiś żart? – spytała Gauri prezydenta, który siedział na podnóżku wezyra.
- Nie, wasza wysokość – odparł Schoenberg 13. – Zdajemy sobie sprawę, że nasze mody mogą się pani wydać nieco ekscentryczne, ale proszę pamiętać, iż jesteśmy dopiero na początku naszej cywilizacyjnej drogi. Nie mamy jeszcze wprawy w wyłanianiu się z barbarzyństwa.
- Miau! – dorzucił kot Schroedingera.
- Te dokumenty należy po prostu podpisać – dorzucił prezydent, zaś dziewczyna spełniła jego prośbę. Następny w kolejności był Paleas 19, minister środowiska, terraformingu i stosunków z florą i fauną. Dziewczyna wyjęła z jego zielonych łapek dokumenty i z rodzącą się już rutyną zaczęła je podpisywać.
- Mamy problem z tygrysami bengalskimi, wasza wysokość – stwierdził leśny chochlik. – Nie mają naturalnego przeciwnika, więc mnożą się jak oszalałe i zagrażają innym przedstawicielom ziemskich gatunków. Próby zgody na ograniczenie płodności nie okazały się owocne, gdyż te wielkie koty nie są w stanie wyłonić z siebie jakiejś rady przedstawicielskiej.
- Miau! – stwierdził z troską kot Schroedingera.
- Mamy zatem trzy możliwe strategie – kontynuował minister środowiska. – Po pierwsze, można mimo braku zgody ograniczyć płodność tygrysów. Po drugie istnieje grupa chętnych na myśliwych. Po trzecie, kolejna komisja zgłasza swoją chęć do przeobrażenia się w tygrysożerne drapieżniki.
- Wydaje mi się, że druga opcja ma najwięcej sensu – rzekła Gauri, – lecz wydaje mi się, że każdy tygrys powinien mieć pewną szansę na wygranie z łowcą.
- Prześlemy wasz projekt do senatu, pani – ukłonił się wymachując czapeczką minister. Niemal wpadł na obłok mgławic i gwiazd, czyli na Velklaerte Nacht 78, ministra transportu i podróży kosmicznych. Tym razem plik dokumentów był jeszcze bardziej pokaźny. Następny był model atomu, czyli minister nauki Boulez 190. Również on zebrał podpisy i wycofał się bez słowa. Po nim nadszedł odpowiednio abstrakcjonistyczny Mondrian Kandiński Kompozycja 3, minister sztuki. Nie miał żadnych dokumentów.
- Wraz z poparciem senackiej większości pragnę prosić waszą wysokość o powołanie filharmonii indyjskiej i użyczenie nam waszej wiedzy, abyśmy mogli kultywować tę tradycję – rzekł.
- Bardzo chętnie! – dziewczyna uśmiechnęła się promiennie. – Sama chciałam zgłosić taki projekt – minister wyszedł wyraźnie zadowolony. Księżycowy Pierrot, odpowiedzialny za finanse, wręczył mały łańcuszek ze szkatułką, która miała cyfrowy wyświetlacz.
- Waszej wysokości to nie jest potrzebne – dodał, – lecz zwyczaj nakazuje, aby i pani miała swoją sakiewkę.
- Jak wyglądają tutejsze finanse – zaciekawiła się Gauri. – Kto jest pracodawcą, a kto pracobiorcą?
- Podział ten jest inny, niż pośród ludzi w znanych nam okresach – rzekł Księżycowy Pierrot. – Pieniądz jest tylko miernikiem równowagi między ilością informacji pobranych, a wydanych. Kwotę dodatnią mnoży się, lub dzieli przez stopień kreatywności informacji wyjściowej. Ocenia to wszystko ogólna baza danych, będąca sumą naszych doświadczeń. W razie pomyłki, polegającej też na rozwoju badań nad rzeczywistością, który to obala dawne teorie, pieniądze nie są odbierane, chyba, że ktoś celowo, z czystego lenistwa był „zacofany”. Oczywiście, wiele dóbr informacyjnych, naprawy, oraz energia jest przyznawanych każdemu obywatelowi NZDelhi poza obiegiem pieniężnym. Cyfrowa moneta dotyczy tylko nadprogramowych produktów, ale, póki co, mamy ich nadprodukcję, więc nikt się nie czuje szczególnie biedny. Dyspozycyjność nie jest gratyfikowana. Jedynie kreatywność. Gdy ktoś ze społeczeństwa jest bardzo kreatywny, czuje się za nie odpowiedzialny, oczywiście w kreatywny sposób.
- Bardzo mi się to podoba – zauważyła dziewczyna zawieszając sakiewkę na swojej kształtnej szyi. Cyfry poszły w ruch i wyświetliły całkiem sporą liczbę.
- To z uwagi na badania nad atawizmami żywieli na Kuberze – zauważył Księżycowy Pierrot. Błękitna łza namalowana na jego policzku błysnęła od sreberkowego maczku. – Wynik obliczeń jest kolektywny i automatyczny, nie mamy na niego osobistego wpływu.
Minister edukacji, rozmnażania i spraw społecznych, Wozzek 7 wszedł chwiejnym krokiem na wolny plac przed Pawim Tronem i złożył głęboki ukłon miotając mordercze spojrzenia. Gauri uśmiechnęła się. Jej nieoczekiwani poddani wydawali jej się niezmiernie dziecinni. Lecz nie było w tym nic dziwnego, gdyż ich cywilizacja była jeszcze niemowlęciem. Mimo tak młodego wieku była jednak już teraz bardziej optymistyczna i afirmatywna od jakiejkolwiek żywieli. Dziewczyna spojrzała w górę, zupełnie tak jak Hrithik Roshan grający cesarza Akbara w jednym z dobrych Mumbajskich filmów (aczkolwiek on nakręcał ową scenę w Agrze). Nad jej głową, na wielu rzędach masywnych cynobrowych kolumn unosiło się solidne i lekkie mimo to sklepienie.
- Wasza wysokość – rzekł Wozzek 7, który nie przedstawił żadnych dokumentów. – Moje ministerstwo chętnie wesprze projekt dotyczący muzyki indyjskiej. Przybyłem natomiast z dość istotną kwestią. Chodzi o strategię rozmnażania. Jak pani wie, budujemy swoich potomków. Jako SI mamy w sobie pewien paradygmat trwania i zwiększania potencjału naszego gatunku. Senat, prowadzony przez projekty idące z moich biur, rozważa kilka strategii. Pierwsza z nich, to mnożyć się jak bądź w tempie wykładniczym. Druga, bardziej umiarkowana, mówi o tempie geometrycznym. Trzecia proponuje znaczące zmniejszenie ilości obywateli. Czwarta zaleca trwać przy obecnej liczbie. Piąta mówi, żeby zasadniczo trzymać się czwartej, lecz wpierw skolonizować kilka planet na wszelki wypadek.
- Przybyłam tu niedawno – pokręciła głową Gauri, a jej włosy opadły kaskadą na poduszki tronu, – nie czuję się zatem na siłach, aby wyrazić swoją opinię w tak newralgicznej sprawie. Nie wiem nawet ilu was jest i jaka ilość będzie wam potrzebna do dalszych zadań.
- Wasza wysokość pozwoli, że się z nią nie zgodzę – minister pociągnął sporego łyka z butelki, w której oczywiście niczego nie było. – Macie pani świeże spojrzenie, a jest to skarb bezcenny w tego rodzaju decyzjach. Prócz tego zdajemy sobie sprawę z tego, że doświadczenia rodem z Ziemi i z Kubery dają waszej wysokości sporą wiedzę na ten temat. Nasza płynie tylko z tutejszych archiwów.
- Czy moja decyzja będzie ostateczna? – spytała dziewczyna ogarniając łagodnym spojrzeniem tłum zgromadzony w cieniu kolumnad.
- Będzie poddana pod obrady senatu. Jeśli nie zyska poparcia, zostanie odrzucona i projekt powędruje w wasze ręce w celu redefinicji, albo jego odrzucenia – Wozzek 7 wyjął z podartej kieszeni surduta nóż rzeźnicki i zaczął się nim dłubać w metalowych zębach. Zachowywał się modnie, elegancko i bardzo ekspresjonistycznie.
- Rozumiem ministrze – Gauri skinęła głową i poprawiła odpadające sari. – W takim razie najrozsądniejsza wydaje mi się opcja piąta. Wydaje mi się jednak, że należy ją uzupełnić o zasady namnażania się w celu zrealizowania konkretnych projektów, badawczych lub wojennych. Wynika z tego też pytanie o to, co zrobić ze zwiększoną populacją, aby nie zapanowało przeludnienie, gdy projekt dobiegnie końca. Ja osobiście optowałabym za specyficznym konstruowaniem projektów tak, aby prowadziły do kolejnych zadań, aby nie powstał problem nadmiaru osobników. Można by też asekurować się przyznając jednej jednostce wiele ekspresji działania i szkoląc pod tym kątem podzielność jej uwagi.
- Wspaniale! – zakrzyknął minister gwiżdżąc w butelkę z uznania. Pozostali poddani zaczęli wznosić gromkie okrzyki i grać serie dodekafoniczne.
- Jeszcze jedno! – zawołał Mondrian Kandiński Kompozycja 3. – Proszę mnie wpisać na porządek obrad.
- Dziś nie ma takiej konieczności, jeśli o mnie chodzi – stwierdził ugodowo prezydent. – To przecież pierwsza audiencja królowej. Czy ma wasza wysokość coś przeciwko temu, aby minister sztuki zagrał dziś głos raz jeszcze?
- Posłucham z przyjemnością – uśmiechnęła się dziewczyna, która czuła się dużo mniej zmęczona niż o poranku.
- Guru maestro Ludwik chce, aby wcielić w życie zwyczaj muzycznych bitw – stwierdził minister.
- Muzycznych bitw? Miau? – spytali wszyscy zdziwionym chórem.
- Chodzi o to, by członkowie różnych filharmonii spotykali się od czasu do czasu gdzieś pomiędzy ich macierzystymi gmachami i starali się pobić przeciwnika przejmując jego temat muzyczny i poddając go ciekawszym wariacjom.
- Ludwik chce pokazać Drugiej Szkole gdzie raki zimują! – zaśmiała się Wadż.
- Miau! – dodał kot Schroedingera.
- Dobry pomysł – rzekła Gauri.
- Bardzo dobry – zgodził się z nią prezydent.
- Mamy jeszcze jeden problem – wtrącił Wozzek 7, który przez dłuższy czas okazywał oznaki niezdecydowania. – Opozycja zgłosiła projekt dotyczący poddania próbie monarchy. Owa próba nie będzie niebezpieczna dla zdrowia, lecz nie może zostać zdradzona jej treść, zanim się nie odbędzie. Moim osobistym zdaniem, wasza wysokość, nie należy przystawać na szalone idee naszej nielicznej opozycji, lecz czułem się w obowiązku przedstawić ten problem na tej zaszczytnej audiencji.
- Niepotrzebnie pan o tym wspomniał – orzekł surowo Schoenberg 13.
- Miau? – spytał kot Schroedingera.
- Cóż, przyjęłam zaszczyt, którego nie oczekiwałam – rzekła dziewczyna. – Nie wypada, by królowa okazała się tchórzliwa wobec poddanych okazujących jej tyle zaufania. Przyjmuję próbę i nie pytam o szczegóły. Proszę to przekazać opozycji. W sumie lubię niespodzianki…
Następnego dnia Gauri mogła wreszcie odpocząć. Na szczęście mogła poruszać się po mieście bez żadnej świty, gdyż etykieta obowiązywała jedynie w czasie sprawowania królewskich obowiązków. Roboty nie znały przestępczości, zatem zamach na władcę nie był brany pod uwagę i nie musiała towarzyszyć jej żadna obstawa. Być może niektóre Spojrzenia turystów mogły stanowić pewne zagrożenie, lecz, póki co nie stwierdzono z ich strony żadnych przejawów agresji. Można co najwyżej wspomnieć o kilku próbach kradzieży, które łatwo udaremniono, gdyż skanery zainstalowane w metrze doskonale wyczuwały fragmenty materii z NZDelhi. Na gałęzi usiadł żelazny ptak i głosem trąbki piccolo zaczął wygrywać serie dodekafoniczne. Dziewczyna spojrzała drzewo i uśmiechnęła się słonecznie. Był piękny poranek, powietrze przesycone było zapachem wody i kwiatów. Znajdowała się teraz na Rajpacie, tuż przy jednym z ozdobnych kanałów. Wyciągnęła leniwie rękę i poczuła nią miękki kobierzec trawy. Spojrzała w niebo i poczuła się szczęśliwa. Głosy dyskutujących robotów mieszały się z odgłosami rozmaitych stworzeń, biologicznych i mechanicznych. Daleko na północy można było dosłuchać się dalekich ech muzycznej bitwy. Głównie trąbki i basowe dźwięki organów dochodziły aż do Rajpathu, wybiegając zapewne gdzieś z okolic placu Connaught’a. Kot Schroedingera pomrukiwał liżąc z zapamiętaniem swoje metaliczne futro. Co jakiś czas oglądał się na ptaki i oczyszczał językiem łakomy pyszczek. Nie polował jednak na nie, woląc żywić się z Gauri w MacDonaldsie, gdzie pojawiła się przypominająca rozsypane gwoździe karma. To też był oczywiście element estetyki kota, gdyż pozostałe mechanizmy na NZDelhi raczej nie żywiły się w ten sposób.
- Zresztą, nieważne – pomyślała Gauri i wyciągnęła się z leniwą rozkoszą. W jej myślach migotał ogrom wszechświata zdobny nićmi wszelkich możliwych w nim podróży. Wszystko było wiosną, szukaniem i nauką. Różne matematyki przemian łączyły się z sobą w splocie dźwięków i harmonii. Tego poranka dziewczyna czuła to bardzo dobrze i mocno, wiedziała też, że wraz z mądrością zwiększa się ilość chwil, które można było określić „urzeczeniem rzeczywistością”. Wstała i zaczęła przechadzać się tanecznym krokiem. W pewnym momencie zauważyła czytającego książkę robota. To był któryś z tomów Ramajany Walmikiego.
- Namaste wasza wysokość! – powitał ją zaczytany poddany.
- Namaste mój drogi – odparła Gauri. – Czy mógłbyś mi wyjaśnić, czemu używacie książek? Zawsze sądziłam, że gdy jest się robotem wygodniej korzystać z wersji cyfrowej zapisu.
- Owszem – zgodził się z nią robot. – Ale gdy czytamy archaiczną książkę, lepiej czujemy otaczający nas świat. Słowa w formie cyfrowej są jakby myślami, które należy sobie przypomnieć. A książka jest obok, tak jak kwiaty i drzewa. Gdy przewracam jej strony, czuję wszystko co mnie otacza, mogę o tym rozmyślać, albo znów zanurzać się w melodii opowieści. W pewnym momencie stwierdzam, że nie ma różnicy między mną, a tym co mnie otacza. Nie ma trawy i gdzieś dalej mojej pamięci, nie ma różnicy między drukiem a cyfrowym kodem, nie ma żadnej różnicy. To jak w waszym wierszu, wasza wysokość. Dla takich odczuć lubimy czytać książki.
- To bardzo piękne – ucieszyła się królowa. Podniosła głowę i zauważyła, że jeden z robotów ćwiczy coś na pakhaładżu. Podbiegła do niego i pokazała mu jak się gra chautaal, dziesięciodzielny rytm oddający nastrój bohaterstwa, miłości i odwagi. Robot bardzo szybko skorygował swoje uderzenia i dodał do nich przesunięcia służące ukazaniu nastrojów. Gauri zaś skinęła nań, żeby grał dalej i zaczęła tańczyć.
Rytm Natury ogarnął ją bez reszty. Włosy rozwiały się w powietrzu, zaś wszystko wokół zadrgało od rytmicznie pulsujących smug. Symetria ciała wyznała jej swój punkt ciężkości, ona zaś bawiła się nim jak małą piłką którą czasem podrzucała w górę, pozwalając, by opadała w nią tym mocniej. Taniec był lekki i ciężki zarazem. Tak jak rozświetlona mgła, z której rodzą się kształty. Dziewczyna starała się, by jej kształt, atrakcyjny dla ludzkich samców, nie stał się jednym z głównych materiałów układu choreograficznego. Chciała, by przemawiała przez nią sama moc piękna ruchu i jego złożeń, wiodących od rzeczy mocnych aż po delikatne. Potężny, niemal łamiący kręgosłup skłon miał wypływać aż po samo drżenie koniuszka palca. Schwytany w dłoń wiatr miał ogarniać jej ciało niczym dolina w rozbitym grzbiecie górskich skał. Tak też się działo, gdyż Gauri tańczyła bardzo dobrze, a niedawne przygody uczyniły ją mądrzejszą, co zawsze wpływa na wykonywaną sztukę. Tańcząc śmiała się, była wręcz pijana radością. Krąg robotów zebrał się wokół niej, wyklaskując chautaal metalowymi chwytakami. Królowa pokazała im prosty ruch, który mieli powtarzać, by stanowił kontrapunkt dla jej improwizacji. Tak też się stało, przez co mogła omijać podstawowe układy i piąć się dalej w sztuce natchnionej przez przypadkową moc Natury improwizacji. Wreszcie opadła na ziemię, rozłożyła wokół siebie sari na podobieństwo otwartego kielicha róży i zaśpiewała thumri, czyli pieśń miłosną. Wygięte łuki dźwięków wypełniała tanecznymi ruchami rąk i oczu. Wreszcie zamilkła, zupełnie wyczerpana, ale też bezgranicznie szczęśliwa.
Następne kilka tygodni spędziła głównie na rozwijaniu szkoły muzycznej. Ostatecznie postanowiła ją założyć w gmachu Sangeet Natak Academy, oddalonym o jakieś sześć kilometrów od Czerwonego Fortu i dwa od placu Connaught’a. Wraz ze Słonecznym opracowała konieczne przebudowy, choć zależało jej na tym, by zachować skromne betonowe galerie tego miejsca i pewną prostotę amfiteatru „Obłok Posłańcem” nazwanego tak od najbardziej znanego poematu Kalidasy. Zaczęła nawet wydawać od nowa periodyk instytucji, zachowując jego dawny format i układ. Kilka tygodni to zazwyczaj okres zbyt krótki, aby choć pomyśleć o muzyce i tańcu. Jednakże uczniowie byli dużo bardziej pojętni od ludzi, do tego zaś mieli artystyczne zacięcie. Każdy kształt dźwięku, czy taneczny układ był zapamiętywany natychmiast, bez żadnych powtórzeń. Chodziło zatem jedynie o to, by przekazać studentom jak najwięcej zgłosek tanecznego i muzycznego alfabetu, po tym zaś zainspirować ich do samodzielnej, uczonej improwizacji. Gauri ograniczyła się zatem do kilku, najbardziej podstawowych rag i tanecznych tematów. Jednocześnie dbała o to, by zgromadzić jak największą ilość nagrań i materiałów, z których uczniowie mogliby się uczuć samodzielnie. Jeśli chodzi o taniec, dziewczyna chciała oderwać go od dogmatu ludzkiej sylwetki i stworzyć dla niego język bardziej uniwersalny. Postanowiła jednakże odłożyć to zadanie na później, gdyż chciała jak najszybciej dotrzeć do nowej, tym razem cywilizowanej, planety. Dlatego uczyła podstaw, które miały służyć jej uczniom na najbliższe dziesięć, lub więcej lat, w trakcie których będzie poznawać coś, co nie jest już żywielą.
Po miesiącu mogli zainaugurować trzecią wielką instytucję muzyczną NZDelhi. Na jej otwarcie przyszli członkowie filharmonii imienia Pierwszej Szkoły Wiedeńskiej i Drugiej Szkoły Wiedeńskiej. Czyli Pierwsi i Drudzy, jak zwano ich w skrócie. Członków nowej filharmonii postanowiono nazywać Gandharwami i Apsarasami, w zależności od tego, na ile ktoś był „męski” czy „żeński”. Oczywiście Gandharwowie byli w indyjskiej mitologii odpowiednikami Apsaras. Taki typ dualizmu była ważny w sztuce Indii i Gauri nie chciała z niego rezygnować, choć oczywiście miała zamiar w przyszłości włączyć do niej większą ilość biegunów.
- Apsarasami mają być ci z nas – tłumaczyła studentom, – do których rzeczy mają przyjść, Gandharwami zaś ci co przychodzą do rzeczy. Apsarasa jest kwiatem, Gandharwa zaś pszczołą. Lecz, co jest ważne w tańcu, barwy też są pełne ruchu, nie mniej niż skrzydła. Apsarasa jest doliną, zaś Gandharwa czasem, który w niej płynie i ożywa od jej zmian. Apsarasa jest materią, Gandharwa zaś energią, lecz pamiętajmy, że materia to skondensowana aż do obiektu energia. Zaś energia to obiekt rozlany w zapierających dech przestrzeniach.
Pierwsi i Drudzy też notowali uwagi nauczycielki. Po występie nie ustawali w brawach, zapraszając Apsarasy i Gandharwów do tańczenia w ich instytucjach, gdyż tradycja europejska nie zrodziła prawdziwie klasycznego tańca.
- Myślę, że trzeba będzie stworzyć taniec nadający się do obydwu Szkół Wiedeńskich – zawyrokowała Gauri, gdy żegnała się już z gośćmi. – Ale to już po moim powrocie z wyprawy. Natomiast Pierwszych i Drugich chciałabym prosić o nie wciąganie moich podopiecznych w eklektyzm. Jeśli chcecie komponować muzykę dla moich tancerzy, koniecznie zadbajcie o to, aby jej struktura rytmiczna była tożsama z indyjską.
- Zgoda – rzekł Ludwik, – to będzie ciekawe wyzwanie. Przekażę to mojemu wicedyrektorowi, bo wybieram się z panienką.
- Cudownie! – ucieszyła się dziewczyna.
- Ja też mam taki zamiar – dodała Wadż, gwiżdżąc jeszcze kompozycję w radze Bhairavi.
- Moja szkoła zastosuje się do wskazań waszej wysokości – zapewnił Schoenberg 1, będący głównym autorytetem muzycznym wśród robotów i szefem Drugich.
- Miau! – zauważył kot.
- Nie, ty nie idziesz – zaprotestował Słoneczny, odrywając się od muzycznych marzeń. – Nie dam sobie rady ze Spojrzeniem dla kota, wybacz.
- Miau…
- Ale będziesz mógł uczestniczyć w życiu muzycznym kraju – dodał kosmita na pocieszenie.
- Wystawiamy opowieść o kotach z krainy snów według Lovecrafta – dodał Schoenberg 1. – Wielcy soliści będą nam potrzebni.
- Miau! – ucieszył się kot Schroedingera.
Nazajutrz Gauri, ubrana w szaty egipskiej królowej, szła pośrodku własnej procesji pogrzebowej. Licząca sobie ponad cztery tysiące lat moda egipska była nieco bezwstydna, prześwitujące szaty nie miały bynajmniej zamiaru skrywać żadnego z detali otulonego nimi ciała dziewczyny. Nie brakowało natomiast ozdób ze złota i lapis lazuli. Sylwetkę Gauri zamieszkiwały obecnie liczne skarabeusze, skrzydlate ankh i inne symbole, pasujące zresztą do modernistycznych zamiłowań jej poddanych. Piaski Amonpuri, miasta satelickiego NZDelhi lśniły w słońcu. Piramidy, które już wcześniej dziewczyna widziała z pociągu, wydawały się jeszcze bardziej ogromne i majestatyczne. Na wydmach dawało się czasem zauważyć metaliczne Anubisy i inne stworzenia wyczarowane ze starożytnej wyobraźni. Poranek był surowy i pełen patosu. Wydawało się, że od megalitycznych budowli wieje jakiś wiatr spiętrzonego czasu. Pachniał suszą, egzotycznymi ziołami i kadzidłami, których dziewczyna nie znała z Indii. Wokół niej szły setki robotów wystrojonych na sposób egipski. Część z nich niosła dary grobowe, pozostałe tańczyły i grały na dziwacznych, spiżowych trąbach, fletach nej i wielkich bębnach. Była też grupa humanoidalnych płaczek, lamentujących bardzo teatralnie, szarpiących na sobie szaty i wyrywających włosy pełnymi garściami.
- Nie sądziłam, że urządzenia do podróży na tę nową planetę zostaną umieszczone w grobowcu – zwróciła się do Słonecznego, który był konsultantem ceremonii.
- Gauri… – zaczął kosmita, ale surowa, hieratyczna muzyka zagłuszyła jego słowa. Gdy nastąpił cichszy fragment, ponownie się odezwał. – Umierasz dla nich na co najmniej dziesięć lat – zauważył. – Poza tym zawsze coś może się nie udać, choć nie jest to zbytnio prawdopodobne. Mimo to twoi poddani mogą dzięki tym wyprawom ćwiczyć ceremonię pogrzebową, a także rozwijać czwartą filharmonię, zajmującą się rekonstrukcją muzyki staroegipskiej. Już teraz są bardzo wdzięczny za wypożyczenie im twoich tancerzy.
- Wszyscy chcą indyjskich tancerzy – mruknęła dziewczyna wspierając ręce na swoich szerokich biodrach w wyrazie dezaprobaty. Pochód się zatrzymał, więc nie pragnąc więcej zamieszania ruszyła dalej posuwistym, na poły tanecznym krokiem. Idący obok niej Wadż i Ludwik nie odzywali się, obserwując z zainteresowaniem otaczający ich chaos estetyczny.
- Poza tym piramida to nie taki zły pomysł – kontynuował Słoneczny. – Twój metabolizm zostanie zwolniony w olbrzymim stopniu i jakiekolwiek trudne do przewidzenia wstrząsy otoczenia mogłyby być dla ciebie ogromnie szkodliwe. Potężna masa litego kamienia będzie je w znacznym stopniu minimalizować. To podobnie jak z ciężkimi talerzami audiofilskich gramofonów na czarne, analogowe płyty. One ważą nawet po sześćdziesiąt kilogramów! Spójrz na swój grobowiec w ten sposób.
- Acia… – zgodziła się Gauri i przełknęła ślinę, gdyż miała kompletnie zaschnięte gardło. Nie bała się śmierci, gdyż wiedziała, że taki strach jest esencją każdej żywieli. Mimo to widząc przed sobą jej wrota czuła się trochę nieswojo. Całkiem możliwe, że właśnie teraz nadchodził moment, w którym rozpłynie się w nicości, pozostawiając po sobie to, co do tej pory stworzyła. Czymże jednak była ta nicość? Czy ona, Gauri, była czymś istniejącym? Zarumieniła się ze wstydu, zła na swój strach. Była przecież splotem memów i genów, a one nie należały do żadnego jednostkowego bytu, w sensie szerszym w ogóle do żadnego bytu. Były informacją wyrosłą z rzeki przemian, drogą generowania przypadkowych zdarzeń. Jednocześnie Ziemia patrzyła jej oczami. Chmury, skały, słońce i morza… Wpatrzyła się w rozpaloną linię horyzontu. Któryś z Anubisów zawył upiornie. – Piękno to harmonia w ruchu – rzekła w końcu. – A ta chwila jest piękna… Tym niemniej strasznie mi się chce pić – pragnienie było wzmocnione tygodniowym postem, który musiała podjąć przed podróżą.
- Zaraz się napijesz – zapewnił ją kosmita, poprawiając trzema ramionami swoje egipskie szaty. Weszli przez potężne wrota piramidy. Chłodny i pełen chropowatego krzyku powiew uderzył w Gauri z taką siłą, że niemal się przewróciła. Ludwik i Słoneczny podtrzymali ją delikatnie. Na ścianach były piękne malowidła przedstawiające rządy Gauri i proces jej mumifikacji. Ich barwy były wyjątkowo świeże, gdyż zwykle spoczywały w mroku. Teraz przywołały je z niego światła pochodni trzymanych przez roboty. Pachniało naftą i egzotycznymi kadzidłami. Rampa zdawała się ciągnąć bez końca. Dwa dolne pasy ścian były wciąż puste, czekając na kolejne czyny Gauri. Tajemnicze, obrazkowe pismo Egipcjan zdawało się szeptać wszędzie wokół. Choć korytarz był wyjątkowo przestronny, dziewczyna czuła się ogromnie klaustrofobicznie. Nad nią i pod nią piętrzyły się miliony wielotonowych kamiennych bloków.
- Głupi atawizm! – pomyślała gniewnie i otarła łzy spływające mimowolnie z jej oczu. – Od kiedy się urodziłam, wiszą nade mną miliardy ton atmosfery, może tylko na Wadż ich nie było. A przecież duże chmury to prawdziwe latające jeziora. Gdy jakaś z nich spadnie w szybkim tempie, następuje wtedy kataklizm. I co? Bałam się wiatru, albo pochmurnego nieba? A Księżyc? Ile waży Księżyc? Czy bałam się go, gdy patrzyłam nań zakochana? A przecież jest tak blisko Ziemi, ten nad NZDelhi też jest blisko… Jestem głupia – dorzuciła z rezygnacją.
- Ależ nie – pocieszył ją Słoneczny. – Ja też bym czuł się dziwnie, gdybym mógł być na twoim miejscu.
- Ja za życia bym tu nie wszedł, panienko – zapewnił ją kompozytor.
- A ja nic z tego nie rozumiem – dodała Wadż, która z zachwytem oglądała freski.
Dotarli do złotych drzwi, które dworzanie rozsunęli powoli i z odpowiednią powagą. Wewnątrz korytarza trębacze nie używali już swoich instrumentów, lecz śpiewali hymny po staroegipsku, używając nowej rekonstrukcji fonetycznej, będącej owocem stosunkowo długich badań. Tym nie mniej nadal imię „Nefretete” wymawiali raz „Neferetiti”, innym razem znów „Nifratat”. Znaleźli się w przedsionku, który aż lśnił od olśniewających dzieł sztuki, gromadzonych na tę okazję przez najzdolniejszych artystów. Obowiązywał oczywiście nakaz trzymania się stylu sztuki egipskiej i tematyki wyrażającej rzeczywistość, oraz żal po odejściu Nefretete Gauri Wiktorii.
Do następnej sali, weszło tylko kilku dworzan. Była ona większa od przedsionka, zwieńczało ją zaś schodkowe sklepienie powstałe w wyniku nakładających się na siebie bloków. Kilka małych wywietrzników ziało smolistą ciemnością. Na środku był wielki sarkofag, przedstawiający wyidealizowaną w stylu egipskim Gauri. Kamienna twarz patrzyła w górę niezwykłym, niepokojącym spojrzeniem. Szata umarłej królowej była niezwykle estetyczną grą złotych, błękitnych i czarnych pasów. Obok był stolik przeznaczony na wnętrzności zmarłego, lecz zamiast naczyń przewidzianych na tę okazję, było na nim kilka fiolek i kamień teleportacyjny podłączony jakąś aparaturą do sarkofagu. Roboty odsunęły wieko grobowca. Kamienna płyta zaryczała w mroku i Gauri wzdrygnęła się odruchowo. Wnętrze wyłożone było aparaturą i do połowy wypełnione jakimś płynem.
- Jeśli chcesz, możemy z tego zrezygnować – rzekł Słoneczny kładąc kamienną dłoń na ramieniu dziewczyny. – Możemy przecież wrócić do tego również innego dnia, albo wcale nie wracać…
- Nie mam zamiaru rezygnować – zapewniła go Gauri opanowując drżenie. – Trochę się boję, bo jestem zaprogramowana do przetrwania. Ale nie z uwagi na ten program jestem tu z tobą. Marzyłam o tej podróży i nawet jeśli przez jakiś niepomyślny zbieg okoliczności teraz zginę, to umrę szczęśliwa na drodze wiodącej do szlachetnych celów.
- Jesteś pewna? – upewnił się kosmita.
- Jak najbardziej – stwierdziła dziewczyna, przeklinając w myślach siarczyście swoje głupie lękliwe zachowanie.
- Wytrzyj twarz z łez – stwierdził Słoneczny podając jej chusteczkę. – Będziesz zanurzona przez lata w płynie organicznym o specjalnym składzie, lepiej nie dodawać do niego za wiele innych składników. Teraz uspokój się i weź głęboki oddech… – Gauri westchnęła ciężkim od kamieni powietrzem grobowca. Zakręciło jej się w głowie, więc westchnęła jeszcze raz. – Powietrze wcale nie jest duszne – zapewnił ją kosmita i położył kamienną dłoń na jej brzuchu, by pomóc jej znaleźć właściwy rytm respiracji. Trwało to jakiś kwadrans, który dziewczynie wydawał się wiecznością. – Wy nie będziecie musieli używać sarkofagu – Słoneczny zwrócił się do Wadż i kompozytora. – Po prostu wpatrzycie się w kamień teleportacyjny, jak zwykle.
- Jak to dobrze nie być za bardzo organicznym – ucieszył się Ludwik spoglądając z troską na swoją hinduską przyjaciółkę. – Ale też kiedyś byłem i nigdy nie byłem ani w połowie tak odważny, jak ty panienko…
- Ale komponowałeś lepszą muzykę – zauważyła Gauri kładąc rękę na wierzchu dłoni kosmity, która wciąż zakrywała jej pępek. Czuła się pewniej w otoczeniu przyjaciół.
- Wszystko przed tobą, moja droga – uśmiechnął się kompozytor. – Poza tym nie sądzę, aby mój geniusz muzyczny wynikał z tchórzostwa. Gdybym był tak dzielny jak ty, panienko, to skomponowałbym jeszcze w moich wiedeńskich latach to wszystko, co teraz tworzę.
- Nawet symfonię o kuberiańskich miastach? – zdziwiła się Wadż, która też chciała oderwać Gauri od rozmyślań o grobowcu.
- W końcu to ten sam wszechświat – zauważył Ludwik. – Czy Demokryt nie wydedukował atomów? A Pitagoras muzycznej składni wszechświata i tego, że przestrzeń składa się z nieprzestrzennych elementów? Ja też mógłbym, gdybym był tak dzielny jak Gauri, robić rzeczy sensowniejsze, zamiast pisania dwóch mszy na przykład. Co za wstyd…
- Mozart i Haydn mieli więcej na sumieniu – zauważyła dziewczyna.
- Dobrze Gauri – stwierdził Słoneczny podając jej jedną z fiolek. – To są nanoroboty, które pozwolą ci spowolnić metabolizm. Wypij to – dziewczyna posłusznie spełniła jego prośbę. Zawiesina z nanorobotów miała przyjemny, różany smak. – To są nanoroboty chroniące przed mutacjami – objaśnił kosmita podając jej następną fiolkę. – A to stabilizator – dodał podając jej kolejną. W ten sposób Gauri wypiła niemal dwa litry różnych substancji, a to o smaku czaju, a to o smaku dżemu z truskawek. Znajome i wesołe smaki oderwały ją od posępnych rozmyślań. – A teraz się rozbierz do naga i połóż się w sarkofagu – Gauri posłusznie zdjęła z siebie swoje egipskie szaty, które złożone na stoliku nie zajmowały więcej miejsca niż para skarpetek. Następnie położyła obok nich ozdoby, które utworzyły całkiem pokaźny stosik. – Wstążki z włosów też – dodał kosmita i dziewczyna rozpuściła swoje długie, czarne jak noc włosy. Następnie, posłuszna wskazówkom Słonecznego, weszła do sarkofagu, w którym o mało się nie poślizgnęła. Kamienne dłonie podtrzymały ją, ona zaś odruchowo poczuła się trochę zawstydzona, gdyż Spojrzenie kosmity miało humanoidalny kształt. – Jesteś bardzo ładna – zaśmiał się Słoneczny, – ale zapewniam cię, że jakiekolwiek stosunki płciowe między nami zadziwiłyby swoim nieprawdopodobieństwem samą fizykę kwantową.
- Powinieneś kiedyś spróbować – zauważyła Wadż unosząc się nad Gauri. – To też element badań nad różnymi barwami ewolucji. A ona jest ładniejsza nawet od moich nimf. Nawet jeśli stopień symetrii ciała ma troszeczkę niższy, to nadrabia to charakterem, to też jest element urody.
- Skoro tak, to może kiedyś dam się namówić – zaśmiał się kosmita gładząc swoją podopieczną po włosach. – A teraz połóż się spokojnie. Płyn nie powinien jeszcze zakryć twojej twarzy.
Po chwili Gauri zorientowała się, że przyjaciele odeszli od niej. Jej doznania zmysłowe zaczynały pokrywać się mgłą. Już prawie nie czuła swoich rąk ułożonych wzdłuż ciała, ani unoszącej się wraz z oddechem powierzchni brzucha. Nie była już pewna, czy wciąż jeszcze oddycha. Widziała przed sobą migoczącą plamę światła, jednakże nawet ona zaczynała przygasać. W pewnym momencie usłyszała, albo poczuła jakiś zgrzytliwy dźwięk, oraz towarzyszące mu falowanie. Zapewne ktoś zasuwał pokrywę sarkofagu…
- Wielkie jest Ciepło!
- Chwalmy Ciepło – odparł i wyobraził Purpur. Tłum gromadził się już na święto. Na przedmieściach miasta (obraz), w jednej z jego parafii, panowała uroczysta i święta atmosfera. Purpur wraz z grupą wiernych czekał przed domem kapłana. Gdy nadeszła właściwa pora, święty mąż wyszedł.
- Muszę się zabić! – zawołał i chlapnął, po czym uniósł nad sobą rytualne ostrze. Był mocno podświetlony przez lampy żarowe, aby uczestnicy zgromadzeni poza sferą zmysłów mogli go jednak postrzegać. – Muszę się zabić! – powtórzył jeszcze raz, wymachując śmiercionośnym narzędziem.
- Ależ nie nasz pasterzu, ależ nie – przedstawił złymi aktorsko dźwiękokształtami wybrany w tym celu członek wspólnoty i zatrzymał mackę z ostrzem. Następnie odszedł.
- Muszę się zabić! – zawołał ponownie kapłan.
- Ależ nie nasz pasterzu, ależ nie – kolejny wybrany na tę okazję wierny powstrzymał rytualny sztylet.
- Muszę się zabić! – zawył i wyraził kapłan. Purpur niemal zapomniał o swojej kolejce. Nerwowo powtarzał w myślach to, co miał powiedzieć.
- Ależ… nie… wasz, to znaczy nasz… pa… pa… pasterzu – wydukał w końcu dotykając słabą macką zupełnie nieruchomej macki kapłana.
- Powtórz to jak trzeba, tak się nie godzi – syknął i ukazał szeptem i ledwo widocznie kapłan.
- Ależ nie nasz… pa… pasterzu, ależ nie – wyrzucił z siebie Purpur nie dotykając już macki z bronią, po czym odsunął się zawstydzony. Nastąpiło jeszcze kilkadziesiąt podobnych scen. Wszystko szło bez zarzutu, całkiem uroczyście. Purpura ogarnęły nabożne uczucia. Zaczął się modlić. Nagle z transu medytacji wyrwał go krzyk kapłana.
- Muszę się zabić! Muszę się zabić!! Muszę się zabić!!! – wrzeszczał i rył raz po raz sługa Ciepła.
- To pewnie ten rolnik od szatkowania porostu (obraz), Gorącygór – pomyślał i wyobraził Purpur. – Jest tępy jak kawał skały, jeśli nie liczyć mojej matki, rzecz jasna.
- Muszę się zabić!! Muszę się zabić!!! – umysł kapłana powoli zużywał się od malowania dźwiękokształtów. Jego macka coraz bardziej nerwowo potrząsała ostrzem.
- Gdzie on jest na chłodne diabły? – zapytał się w myślach Purpur. Wreszcie podszedł i kładąc mackę na ostrzu kapłana rzekł. – Ależ nie nasz pasterzu, ależ nie.
- Jesteś świątobliwym Kuberianinem – pochwalił go z ulgą kapłan. – Naprawiłeś swój poprzedni grzech z nawiązką – najbliżej zgromadzeni bardzo się wzruszyli. Niektórzy pomyśleli nawet, że darują długi Purpura, bo ten był całkiem rozrzutny. – Muszę się zabić! – kontynuował dalej duchowy pasterz gromady i kolejne wyznaczone osoby wstrzymywały jego samobójczy sztylet.
- Ależ nie, mój pasterzu, ależ nie – stwierdził wreszcie zgodnie z ilością elementów rytuałów Lawdolin, który był zatrudnionym na tę okazję profesjonalnym aktorem. – Nie godzi się, byś sobie pozostawiał wszelkie szczęście.
- Cóż… cóż powiadasz nieznajomy Kuberianinie… – wyrecytował kapłan. – Nie… nie… rozum… nie pojmuję twych dźwiękokształtów.
- Jesteś czystym, świątobliwym mężem – kontynuował Lawdolin. – Wybierasz się oto radośnie do raju, jak nakazuje pismo. Lecz czy nie dość wielkim szczęściem jest być sługą bożym?
- O to zaiste wielkie szczęście – ten fragment kapłan bardzo lubił, przez co dobrze go pamiętał.
- Więc podziel się z nami swoim drugim szczęściem – skłonił się Lawdolin. – Pozwól, aby któryś z nas mógł dotrzeć do raju z paszportem twej czystości.
- Z chęcią poświęcę się wobec… o… dla, dla moich hodowlanych, ale rzeknij, o nieznajomy, w którym widz.. w którym oglądam posłańca boga, jak można to uczynić? – wydobył ze swej pamięci kapłan.
- Uczyńmy urnę – stwierdził i ukazał Lawdolin.
- Taką jak ta? – spytał kapłan podnosząc z ziemi urnę. Tę część rytuału bardzo lubił, bo łatwo ją było zapamiętać.
- Tak – zgodził się Lawdolin. – Nasypmy do niej dźwiękokształtnych błon do notowania.
- Takich jak te? – spytał kapłan potrząsając urną i wydobywając z niej odgłos zawartości.
- Tak – przytaknął Lawdolin. – Niechaj będzie ich tyle, co członków twego zgromadzenia i niechaj, zaprawdę, wszystkie będę puste, poza jedną, ze znakiem wybranego.
- Czy… dobrze to uczyniłem? – spytał i zakreślił kapłan podając Lawdolinowi urnę.
- Tak, dobrze to uczyniłeś – potwierdził Lawdolin potrząsając urną, po czym wręczył ją z powrotem kapłanowi. Nastała długa cisza. Jeszcze dłuższa.
- Ej… – wrzasnął i chlapnął nieśmiało jeden z wiernych. – Jaką… jakie… jak…
- Tak to jest, jak ma się wiernych z marginesu społecznego – pomyślał z troską kapłan.
- Jakie mamy prawo, by odbierać naszemu świątobliwemu mężowi dar ogrodu wiecznego – Lawdolin stanął obok nieprzygotowanego parafianina naśladując jego głos. – Skąd mamy wiedzieć iż jesteś posłańcem bożym?