Rozdział 45. Na planecie (…) byłam już wiele razy i po raz pierwszy

Rozdział 45.  

 

   Na planecie (…) byłam już wiele razy i po raz pierwszy. Zarys tego co robiłam tam przez dwa ziemskie tygodnie powoli wypełniał się od różnych stron, tak jak rysunek zyskujący ostrość na całej powierzchni. Jeśli to jest portret wpierw widać jakąś kulę na tle wielobarwnych płaszczyzn, później zaś owa plama staje się coraz bardziej owalna, twarzowata,  zaopatrzona w pajęczynę, która wolno staje się ustami, łukami brwiowymi i nosem. Dopiero jednak, gdy rozmazanie ustąpi miejsca ostrości, można rozpoznać osobę, która została sportretowana. Podobnie było z tymi dwoma tygodniami na planecie (…). Wpierw ogarnęły mnie zapachy i wrażenia n – zmysłowe z wielu miejsc analogicznych do nzdelhijskich alej i placów, choć nie były tak twarde i zbudowane z podłoża skalnego. Zaczęłam rozróżniać gwar komunikacyjny, jednakże, choć translator działał sprawnie, słyszałam jedynie strzępy wypowiedzi z różnych dni i pochodzących od różnych podmiotów mówiących. Był to kompletny bełkot, który powoli, bardzo powoli stawał się mową rozdzieloną liniowym upływem czasu i odpowiednią lokalizacją. Dokładnie to samo się działo na NZDelhi, gdzie też była, a także w miejscach (…), (…) itp., gdzie w mniejszym stopniu szukałam maszyny SK, choć oczywiście nie zamykałam oczu na przysłowiowy łut szczęścia.

 

   Ktoś, kto dawno temu już odszedł dał mi nieczytelną tabliczkę (…) z adnotacją zawierającą adres warsztatu w ośrodku (…). Mieszało się to z obrazem mnie u celu, aczkolwiek zupełnie niejasnym. Za mało jeszcze wypełniłam tunel czasoprzestrzenny w którego odpowiednikach żyją wszyscy obywatele tego wszechświata, aby wyrokować o tym, czy znalazłam ową MSK, czy choć zdobyłam informacje dotyczące innej lokacji. Moje inne podróże jawiły mi się już, lecz na tyle niewyraźnie, że nie mogłabym stwierdzić jednoznacznie, czy były wyprawami, czy też jedynie echem tego, co robiłam jednocześnie na NZDelhi i w innych lokacjach mi znanych. Istniał jednakże dwutygodniowy, mniej od innych rozmyty plaster działania, co oznaczało, że albo po tym okresie zginęłam we wszelkich postaciach, albo też odnalazłam MSK, lub działające podobnie do niej inne urządzenie.

   Miałam na sobie kombinezon kategorii C, co oznaczało, że chronił przed niezbyt odmienną temperaturą, składem atmosferycznym, ciśnieniem, promieniowaniem i grawitacją. Widziałam mój kombinezon, gdyż miałam go na sobie podczas całego pobytu w tym tunelu czasoprzestrzennym. Kategorie od „A” do „Z” były oczywiście klasyfikacją nzdelhijską, po „Z” szły dalej kategorie „Z1, Z2, Z3,,,” etc. Było to oczywiście teoretyczne, bo już nawet w sercach gwiazd osoba w kombinezonie „K” mogła czuć się swobodnie. Można przypuszczać, że kombinezony począwszy od „R” będą nam służyć do eksploracji odmiennych wszechświatów, zaś ich ściany będą chronić przed zjawiskiem „konfliktu prawnego”. Wiele analogicznych do naszego wszechświatów ma inne przełamanie symetrii początku, przez co siły fizyczne i cząstki składające się na nie mają inne cechy od naszych. Ktoś, kto znajdzie się w takim wszechświecie bez zabezpieczenia, zostaje natychmiast unicestwiony poprzez dekonstrukcję, to jest jego cząstki zmieniają swój układ systemowy, zmieniają się prawa i ciało rozpada się w doskonale zmielony pył, albo też wybucha, w zależności od wszechświata. Choć nasza cywilizacja nie jest w stanie jeszcze stworzyć tak wyrafinowanych kombinezonów, mamy kilkanaście wypożyczonych na wypadek dalekich skoków w przestrzeni, które prowadzą poprzez obszary „konfliktu prawnego”. Nie podejmujemy się jednakże eksploracji takich miejsc bez własnej technologii konstruowania skafandrów powyżej „R”, gdyż wychodzimy z słusznego założenia, że trzeba się nauczyć kraju będącego celem podróży. Oczywiście wiele bliskich w analogiczności wszechświatów stanowi bezpośrednie sąsiedztwo NZDelhi, często łatwiej osiągalne od miejsc położonych w tym samym, naszym wszechświecie.

   Jakieś pasmo czegoś góropodobnego minęłam w bardziej wyraźny sposób, jednocześnie zarysowały się dokładniej inne plastry czasu. Tak, ze znalezieniem MSK miałam dość typowy problem. Dla niektórych z naszych sąsiadów urządzenie było jeszcze zbyt złożone, by mogli je wyprodukować, dla innych była to technika antyczna, o której dawno już zapomnieli. Planeta (…) była największym bazarem w pobliskim sektorze multiwszechświata. Mieszkańcy należeli do tradycyjnych anarchistów. Ich sposobem na istnienie było niszczenie struktur i porządku, co, paradoksalnie, wpływa dodatnio na zawartość rynku. Większość czasu owi Anarchianie (nazwijmy ich tak) spędzali na zabijaniu siebie nawzajem. Jako, że jednak ich stożki intelektualno – emocjonalnego wzrostu zawarte były w „monetach pomysłu”, nie szkodziło to im w żaden sposób. Po prostu nad ciągle zmienną glebą walki wyrastały spokojnymi kielichami kwiatów właściwe podmioty działania i dyskusji. Dopóki na Anarchonie (nazwijmy tak ich planetę) przyjezdny przebywał w sektorze wydzielonym dla obcokrajowców nie musiał dostosowywać się do anarchicznego i twórczego niszczenia obowiązującego mieszkańców. Gdy jednak wyszedł „na miasto”, aby załatwiać swoje sprawy, musiał się liczyć z respektowaniem wojennego folkloru. Dlatego mimo klasy klimatyczno środowiskowej „C” mojego skafandra, uzupełniłam jego klasę bitewną do „F”, zwanej niszczycielką gwiazd. Tylko w ten sposób nie narażałam się moim Spojrzeniem na natychmiastową anihilację, choć wiele rzeczy, które próbowałam zakupić zamieniało się w bezwartościowy pył po kilku minutach. Musiałam zatem zacząć zakupy od opakowania, najlepiej również klasy bitewnej „F”. Nie muszę dodawać, że opakowania były najdroższym towarem na Anarchonie, zaś celnicy nie pozwalali przywozić swoich… Opakowania trzeba było nabyć na miejscu i liczyć się przy odlocie z kolejnym, iście złodziejskim podatkiem. Jak niegdyś mówiłam, ciułanie pieniędzy na wszelkie możliwe sposoby przestało być istotne dla większości cywilizowanych narodów tego przynajmniej wszechświata. Anarchonie stanowili wyjątek. Być może chcieli, aby na ich planetach było jak najwięcej materii, którą można przekształcać na bazie przypadkowych i misternie chaotycznych eksplozji. Architektura na Anarchonie rozwijała się poprzez niszczenie. Im mocniej się ją burzyło, tym bardziej niezwykłą i wyrafinowaną formę przyjmowała. Tak samo „podkład organiczny”, czyli mieszkańcy. Obecni w wielu formach rozpryskiwali się na setki, tysiące odprysków, scalali się, mieszali i znów chwytali za broń. Nie było różnicy między żołnierzem, a oddziałem wojska, między jednostkowością a wielością. Idealna strefa mieszkalna przypominała tu wysoce artystyczne ruiny opływane przez rzekę organiczno cybernetycznej magmy, z której co chwila wypływały błyskawice zniszczenia. Z tej przyczyny, o czym zapomniałam nadmienić, nie użyłam w tym miejscu spojrzenia, lecz swoją podstawową formę (Gauri – Ziemianka) w skafandrze. Niewiele bym osiągnęła mieszając się na wstępie z tymi potokami bitewnej magmy, choć oczywiście obiecałam sobie tu powrócić po zdobyciu MSK i być może (obraz nadal jest rozmyty) już tam byłam jako Spojrzenie, lecz ogromnie rozmyte na brzegach fotografii tunelu czasoprzestrzennego. Tak czy siak było to wszystko urocze, zabawne i pouczające. Aby dokądkolwiek dojść i coś osiągnąć musiałam ostrzeliwać wszystko wokół siebie, zaś moje ofiary witały mnie z zachwytem, gdyż dodawałam urozmaicenie do wszechobecnego niszczenia.

  • Czy macie MSK? – zapełniła tunel czasowy na tyle, aby dokończyć zdanie. Kupiec coś wyjął, nastąpił wybuch, który rozmył się w zatrzymanym kadrze. Wiedziałam, że tym razem nic z tego nie wyjdzie, gdyż nie wiedziałam jeszcze wtedy o opakowaniu, ale musiałam ze spokojem dokończyć rytuał tej sceny.
  • Wasza Wysokość! – witał mnie równolegle (bo nawet nie w tej samej chwili) główny dyrektor Anarchonu,  – zapewne dziwi was – tutaj następował zamarły kadr.
  • Ależ skąd – odpowiadałam, – chaos… – dalszą część musiałam jeszcze wypowiedzieć.
  • To miłe, takie zrozumienie…
  • Czy mogłabym – sama byłam ciekawa dalszego ciągu własnego pytania.
  • To, niestety, stanowi pewien…
  • Ile kosztuje rozwiązanie? – pytałam.
  • Osiem milionów (…) – Główny Dyrektor zdawał sobie sprawę z mojej kondycji i kwotę wyliczył w zawrotnym tempie na samym początku swej wypowiedzi.

   Osiem milionów (…) to była cała fortuna. Może nie dla wszystkich. Gdy ktoś zamieszkiwał mgławicę pełną tego pierwiastka, mógł tylko się z tego śmiać. Ale kto zamieszkiwał takie miejsca? Mogłam próbować zakupić MSK mniej oficjalnym kanałem, albo nawet ukraść to urządzenie, ale w moim stanie czasowego rozmycia percepcji było to raczej niemożliwe. Musiałam zatem przedsięwziąć wyprawę do najbliższej mgławicy zawierającej (…). Musiałam rzeczywiście, gdyż inne równoległe sceny odbywające się w mojej percepcji ukazywały już mnie na tle mgławicy z (…). Otaczało mnie kilkanaście osób, które chyba się zmieniały, bo nigdy nie widziałam ich wszystkich na raz. Nimfy, Wadż, Ludwik, Klee 7. To miejsce okazało się ważne nie tylko z uwagi na mój skromny rytuał kosmicznej inicjacji.

   A był mi on potrzebny. Czułam to szczególnie mocno spełniając go. Chyba o to chodziło. Na razie nie była we mnie harmonii, za bardzo szukałam centrum, stawiałam pytania o samą siebie, pytania niepotrzebne i przesłaniające oczy. Oczy. Spojrzałam na gwiazdy z wielu miejsc, a raczej tuneli czasowych. Rzecz jasna dwutygodniowy tunel czasowy wypełniany bez strzałki ruchu nie przesuwał gwiazd. Ale widziałam, z pewnymi opóźnieniami do innych widzeń, kosmos trójwymiarowo, tak jak się widzi drzewa na łące, lub fasady budynków. Na parę sektorów wszechświata patrzyłam przynajmniej z dwóch odpowiednio dalekich miejsc. Ta głębia postrzegania dawała mi niesamowite poczucie siły. Napłynął pakiet wrażeń z (…) co dodatkowo zagęściło zbiór targających mną scen i zdarzeń. MSK była mi naprawdę potrzebna, na razie. Już teraz wiedziałam, że będę ją czasem omijać, lecz do pewnych uaktualnień była mi póki co niezbędna. Nie miałam pojęcia, dlaczego przekaz mojej obecności z planety eksplorowanej przez misję Kuberiańską tak się opóźnił. Była to pewnie jakaś specyficzna cecha tego nigdy nie zasiedlonego globu, który był jednak zasiedlony. Szybki, kuberiański metabolizm pozwalał mi na zajęcie większych sektorów w tamtejszym tunelu czasoprzestrzennym.

  • Kim jesteście? – pytała istota, której nie powinno tam być. Jej swobodne opanowanie kuberiańskiego świadczyło o tym, że należy jakiejś cywilizacji.
  • Na Kuberze odkryliśmy ślady działalności pochodzące stąd – odparłam, wiedząc, że automatyczny, półinteligentny translator poda lokalizację planety. Obcy wyglądał dziwnie, jak modernistyczne dzieło sztuki zmieszane z mgłą. Jak rura pośród oparów. Unosił się, falował nieco chaotycznie, co mogłoby wskazywać na przybysza z innego wszechświata.
  • Rozumiem – rzekł po dłuższej chwili Walec.
  • Czy ta planeta stanowi jakiś punkt tranzytowy dla istot tobie podobnych? – pytałam dalej.
  • Rozumiem – kontynuował obcy. Wskazywało to na egzotyczny charakter przybysza. Przesłałam w jego stronę pakiet działań na logice dwu i trójwartościowej.
  • Pięć – oznajmił Walec.
  • Nie jesteś gadułą, x, y, z – zaśmiałam się wybierając „nie” z dwóch stanów i pozostawiając pozostałe otwarte.
  • To nie moja piątka – odparł kosmita, – ale może być.
  • (nie jesteś gadułą) – x, (nie jesteś gadułą) – y, (nie jesteś gadułą) – z, (nie jesteś gadułą) – w,  (nie jesteś gadułą) – v – spróbowałam ambitniej czując szczęk obwodów translatora.
  • Teraz lepiej, ale to musi być dla ciebie męczące i nie, stan „w” – stwierdził ze zrozumieniem.
  • Podobnie jak moje dla ciebie, stan „z” w nasyceniu, „v” pusty – rzekłam. – Co tu robisz i „y” bez „v”?
  • To jest część (…) – wyjaśnił.
  • Zawsze aktywna, czy technologiczna (x, y, – z)? – zapytałam.
  • Zarazem (v, – w, x, – y) – odparł obcy. Tego typu rozmowy nie były zbyt literackie na naszym poziomie technologiczno – cywilizacyjnym. Cóż poradzić Czytelniku… Niekiedy w takich momentach miałam słuszną chyba chęć to zostawić i wrócić za jakiś czas, będąc lepiej przygotowaną. Ale była to pierwsza tego typu wyprawa Kuberian, nie mogłam zatem tak uczynić. Musiały zaistnieć jakieś wymierne rezultaty, bo choć Kubera nie była już kołyską żywieli, to jednak jej cywilizacja była wciąż w wieku niemowlęcym. Politycy potrzebowali sukcesu. Jakiegoś trofeum, które można by obwozić po miastach. Było to naturalne i urocze na swój sposób. Oczywiście moi biedni, kuberiańscy towarzysze nie rozumieli nic a nic, ja zaś byłam zła na siebie, że tak słabo radziłam sobie jeszcze ze zwykłą „piątką”. Co by było, gdybym miała do czynienia z „setką”, czyli istotą (o ile można użyć takiego „dwójkowego” słowa) zachodzącą w stu stanach egzystencji? Moje osłabienie było spowodowane rozmyciem w tunelu czasoprzestrzennym.
  • Wrócimy do tej rozmowy – rzekłam (a nie będę już przytaczać konstrukcji wypowiedzi, bo i ty, Czytelniku, jesteś być może „dwójką”, czyli owym Szekspirowskim „być czy nie być”. – Mam z sobą przedstawicieli młodej cywilizacji (definicja czasu). „Byliście” na ich planecie (lokalizacja czasoprzestrzenna). Czemu?
  • (…)
  • Nie, wyraź cokolwiek, co pasuje do „dwójki”, to dla potrzeb symbolicznych, później porozmawiamy na spokojnie (długie objaśnianie ekspresji tego zwrotu, przechodzę na inny translator, stary uległ przegrzaniu).
  • Surowce – odezwał się po długim namyśle Walec. – Nie… pierwiastki chemiczne waszego wszechświata, lecz złoża płynące z konfiguracji czasoprzestrzennej – stuknęłam się w czoło, a raczej skafander. Było teraz dla mnie jasne, dlaczego metabolizm Kuberian nie jest tak szybki jak mógłby być i jak powinien być zważywszy na ich ewolucję. Wydobywając aperiony,  cząstki czasoprzestrzeni o odpowiednich cechach spowodowały Walce pewne osuwisko, pustkę górniczą. Stąd spowolnienie metabolizmu. Dobrze, byłam już gotowa utworzyć dla moich przyjaciół jakąś historię w sam raz na widoczne miejsca dźwiękokształtnych gazet.
  • Dobrze – odparłam i wyłączywszy translator zaczęłam sama mówić w jego metodzie komunikacyjnej używając jedynie prostszych opcji translatora zmysłowo – percepcyjnego. – Potrzebuję podstaw pod mit, pod legendę. Czegoś bazującego na pięknie harmonii wszechświatów.
  • Poemat o kopalni? – zdziwił się obcy.
  • Zamieszkujące ją stworzonka zrodziły się z tego, a w każdym bądź razie przez to są jakie są – wyjaśniłam, co trwało rzecz jasna o wiele dłużej niż napisanie tego zdania.
  • Ach tak – ucieszył się Walec. – Niech więc będzie historia (typ czasu 2928) o (…).
  • Niech będzie – zgodziłam się. Nastąpiła ogromnie długa opowieść, nie sama w sobie, lecz w zabiegach tłumaczki. Po chwili rozmywała się. Musiałam wypełnić mój tunel czasoprzestrzenny we wszystkich równoległych miejscach.
  • MSK? – zapytał nagle kosmita i strzelił we mnie czymś, igła przebiła skafander i dostała się do wnętrza Spojrzenia. Skafander natychmiast naprawił perforację, ja zaś poczułam się aktualna polifonicznie. Cóż za łut szczęścia! Choć, patrząc na to od innej strony, zaawansowane istoty powinny mieć i MSK i jego zapasowe wersje. „Piątki” wydobywające żyły aperionów w klasycznym „dwójkowym” wszechświecie musiały być na wysokim poziomie rozwoju, czy jakkolwiek to nazywały… Mogłam w sumie od razu starać się odnaleźć odpowiednio zaawansowaną istotę, ale to wcale nie jest takie proste, choć raz mi się już udało. Nie mogąc liczyć na pomoc Słonecznego i Wadż, mogłam tylko stanąć na środku sektora i krzyczeć – „Niech ktoś mądrzejszy ode mnie da mi MSK!”. Byłoby to dość śmieszne. Bardziej zaawansowanych spotykało się przypadkiem, tak jak i tym razem.  
  • Dziękuję – odparłam. Inteligencja zaczęła działać mi na wyższych obrotach, rozmowa z „piątką” stała się niemal naturalna. Tak czy siak został mi w połowie nie zapełniony tunel czasoprzestrzenny. Wiedziałam już, że nie muszę już szukać ośmiu milionów (…) ani być na Anarchonie. Ale nic nie stało na przeszkodzie, bym zbadała te miejsca nie skrępowana jakimś konkretnym celem. To wszystko z pewnością jawiło mi się wcześniej jako niewyraźny obraz – Czy chcesz cztery miliony (…)? – zapytałam przez przyzwoitość.
  • Po co? – zapytał zaszokowany Walec. Rzeczywiście, można było się zdziwić propozycją typu – „czy chcesz setki megaton mgławic z innego wszechświata?”. Ale uczciwość tak mi nakazywała… Musiałam mu zatem o tym opowiedzieć, co rozbawiło nas w wysokim stopniu. Swoją drogą ciekawe było to, że akurat ta „piątka” posiadała analogiczny typ emocji. Czasem tak bywa, że w skrajnie egzotycznym kraju znajdujemy detal identyczny z tym, jaki znaleźć można w domu. Tym bardziej przeważnie bywają obce inne rzeczy. Gdy skończyliśmy o tym mówić, kosmita przekazał Kuberianom swoją legendę. Niestety, drogi Czytelniku, twoja mentalność nie jest z nią zgodna, już więcej zrozumieli z niej Kuberianie, bądź co bądź wyrośli z żywieli. Tym nie mniej postaram się przytoczyć kilka krótkich impresji na temat tej legendy, nie dbając o ich powiązanie ze sobą, bo i tak go nie było w obrębie „dwójkowej” natury.

   Oczywiście miejsce zwane Kuberą nie było tym samym dla naszych „piątek”. Chodziło o pozyskanie surowca z żyły kruszcu aperionowego stanowiącego, z perspektywy naszego wszechświata, zupełnie przypadkowy wycinek przestrzeni. Rzadko się oczywiście zdarza, aby w tego typu wycinku mogła się znaleźć, z naszej perspektywy, planeta. Jak wiemy doskonale, nasz wszechświat jest pustką z drobnymi wyjątkami. Dlatego górnicy z innych wszechświatów eksplorują zazwyczaj obszary na które nie zwracamy żadnej uwagi, zaś ich działalność jest trudna do wykrycia nawet dla zaawansowanych lokalnych cywilizacji. O takich ingerencjach w nasz wszechświat krążą różnego typu przypuszczenia. Jedni badacze uważają, że użytkowanie naszego wszechświata przez mieszkańców innego kosmosu zdarza się dość często, inni, że prawie nigdy. Sprawę komplikują odkrycia świadczące o tym, że nasz wszechświat sam w sobie stanowi bazę dla co najmniej kilkunastu innych, które niejako zasila swoją obecnością nie mając z nimi żadnej styczności. Zatem przenikanie zasobów z wszechświata do wszechświata jest zjawiskiem naturalnym pierwszego rzędu (czyli bez natury w formie cywilizowanych istot), zatem zjawiska drugiego rzędu (działalność natury w postaci cywilizowanych istot) są tu jak najbardziej na miejscu. Zapytasz pewnie Czytelniku o kolejne stopnie zjawisk naturalnych – trzeciego, czwartego rzędu itp. Trzeci rząd jest łatwy do objaśnienia. Stanowią go żyjące wszechświaty, łączące w sobie przez to pierwszorzędowość z drugorzędowością. Nie należy mylić żyjących wszechświatów z zapełnionymi przez żywiel o zbiorowej świadomości. Żywiel nie stanowi o żadnym kontakcie, jest zjawiskiem naturalnym zerowym, w pełni statecznym. Wykazując agresywność stanowi tak zwane kontakty ujemne, czyli usuwanie możliwości kontaktu przez intelektualną i kreacyjną nicość. Nic się nie dzieje, a nawet dzieje się mniej, bo niknie to, co zdarzyć by się mogło. Rzecz jasna multiwszechświat zapełniają prądy płynące w różnych kierunkach i ujemne zjawiska kontaktowe są jak najbardziej pożądane, gdyż zmieniają i urozmaicają tor tych dodatnich.

   Wróćmy jednak do Walców. Ich górnictwo nie przypomina naszego. Przede wszystkim inne są potrzeby z uwagi na pięć stanów egzystencji. Zwykle w dwóch stanach egzystencji mamy energię, lub brak energii. W „piątce” jest inaczej. Mieszkańcy muszą za każdym razem składać pięciokątne mozaiki. Działa tam zasada zachowania energii, lecz niejako w pięciu wymiarach, u nas, jak wiemy, w dwóch. Dodajmy, że zazwyczaj ilość stanów egzystencji mieści się w większej co najmniej o jeden wymiar przestrzeni (piszę przestrzeni, nie zaś czasoprzestrzeni, gdyż wymiary czasowe nie są tu brane pod uwagę dla uproszczenia). Zatem wszechświat Walców ma co najmniej sześć wymiarów przestrzennych i chyba tylko jeden czasowy (tak jak nasz), ale nie jestem pewna. Tego typu ponad sześciowymiarowe wszechświaty są bardziej egzotyczne od takich, które są „dwójkami” (dwa stany egzystencji mogą zachodzić od trzech wymiarów przestrzennych aż do nieskończoności). Egzotyzm ten polega między innymi na tym, że, jak mówi popularne porzekadło z (…) – „podgryza liczby”. Zatem wszystko co pisałam do tej pory o dwóch, trzech wymiarach, stanach egzystencji etc., jest kalką mentalną. „Piątki” nie nazywają siebie „piątkami” i liczą inaczej. Dlatego od ich strony dojście do eksploracji innych wszechświatów nie jest wcale dużą przeszkodą, czego nie można powiedzieć o nas, mieszkańcach naszego wszechświata. Patrzą na wszystko pod innym kontem i lekko mijają  przeszkody, które dla nas są nie do przebycia.

   Dla protoplasty całej historii (…) ważne było, aby ułożyć wzór zachwycenie dla konglomeratu fragmentów istot (…). Jego działalność rozkwitła na (…), gdy stany „w” i „z” nie były jeszcze nasycone. Tam próbował rozwiązywać od nowa permutacje kilku praw fizyki otwierając się na ich dźwięk za pomocą sztuk (…) i (…). Wzbudziło to zainteresowanie wielkiego mecenasa (…). Nie wiadomo, czy zależnie, czy niezależnie od tego powstało pytanie zasadnicze, wypowiedziała je w „x” i „w” wspomniana już istota. Tak naprawdę sytuacja nie była wcale dramatyczna, no może trochę w „y” (jak się mówi u Walców „cóż nie jest dramatem w „y”?”), tym niemniej chodziło nam przecież w tym momencie ubarwienie tej bardzo uproszczonej historii dla żądnych sławnych korzeni Kuberian. O ich pragnieniu przemawiała cała ich postawa. Sama nie wiem, jak długo już rozmawiałam z Walcem, jednakże moi towarzysze jak gdyby wrośli w ziemię obok nas i natężali swoje sfery zmysłów z nieustępliwą fascynacją.

   Walec opowiadał zatem, przesadzając bez przyzwoitości, że mogły upaść (…) i (…) a nawet całe (…). Już nigdy, przenigdy nie zadźwięczałaby sztuka (…) nad (…) wyrażana przez na poły atawistyczne stworzonka (…) i oddanych im quasipoetów,  którzy z całą pokorą twierdzili, że nawet ich umysły w „z” nie są w stanie dogonić przypadkowej mocy obliczeniowej Natury. Cóż, pięciogłosowość wzmacniała ją w ojczystym wszechświecie Walca w nieprawdopodobny sposób… Istniały zatem cztery typy ciągów przyczynowo – skutkowych, którymi można było pójść w „z” i „v” dla zrealizowania zadania. Ośrodki nerwowe inicjatora prac wydobywczych zsynchronizowały się. Zaczęła się epopeja w poszukiwaniu złóż, zaś istota (…) naciskała na „piątkowych” Argonautów niczym grecka bogini Hera (przynajmniej w „w”). W strefie przejścia, którą wciąż nie w pełni rozświetlały najnowsze technologie, zaś część z nich zbuntowała się tworząc groźne syreny SI, nic nie było pewne. Na spragnionych odkrywców czyhały potworne niebezpieczeństwa (nie licząc „x”). Część załogi zginęła i nigdy już nie odrodziła swojej struktury (tak naprawdę jeden tylko i to przez głupi wypadek w „z”). Daleki, zimny poprzez oddalenie kraj horyzontu, ów paradoksalny brzeg wszechświata, zdawał się być nieosiągalny. Skoki przestrzenne w środowisku pogranicznym nie dawały żadnych punktów orientacji. Wszechświat stawał się coraz bardziej nieaktywny i wrogi. Wysączał resztki sił z mikroskopijnych pyłków, które sam zrodził. Samotność typu (…) znalazła odbicie w quasipieśniach (to akurat prawda). Walec bezlitośnie przytoczył kilka z nich, przez co mój własny mózg w tym rejonie i kilka tych będących w najbliższym z nim kontakcie, nieomal się przepaliły. Udało mi się przytoczyć Kuberianom jedną z tych quasipieśni, przy tobie, drogi Czytelniku, nie jestem w stanie tego dokonać. I tak, patrząc na moje bezceremonialne uproszczenia, mam wrażenie, że cały wszechświat jest alegorią polowania na mamuty, które trawi ludzkość. Nie, to tylko niemożność przekładu tym pachnie. Napisałam przecież o kilku logikach, żadna z nich nie była podobna do tej naszej. U Walców istnieje też kilka strzałek czasu i tylko dlatego można mówić o eksploracji i w ogóle mówić z nimi na moim poziomie rozumienia rzeczywistości.

   Wydobycie w końcu się zaczęło. Dlaczego jednak Walce pozostawiły przedmioty „dwójkowe” na powierzchni Kubery, którego nie powinny nawet zauważyć? Wśród tych „piątkowych” żeglarzy zachodził konglomerat artystyczny (…). Uprawiał daleko posunięty minimalizm. Tylko dzięki temu zauważył Kuberę i widok czegoś tak absurdalnie zwiniętego w swoich cechach zachęcił go do stworzenia znalezionych przedmiotów. Oczywiście zainspirował się sztuką Kuberian, którzy wtedy byli u progu żywieli rolniczej. Ta naturalna wydzielina pierwszego rzemiosła była nad wyraz ponętna. Wcale się nie dziwię. Tak samo jest przecież na Ziemi. Niestety, nie mieliśmy na statku przedmiotów stworzonych przez Walca – minimalistę. Zaintrygowało mnie zwłaszcza to, iż nie rozpoznałam w nich żadnej „piątki”. Wydawały mi się zwykłymi, „dwójkowymi” przedmiotami, być może nawet wykonanymi przez miejscową żywiel. Oczywiście, w formie ledwo widocznych resztek i przy kłótni z Centralą nie trudno było coś przeoczyć. Tym nie mniej w tej samej chwili zwróciłam się do stacji Wadż, która wysłała kolejne moje Spojrzenie na Kuberę.

   Jak bardzo się zmienił ten księżyc! Upłynęło już trochę czasu, gdyż trochę przyspieszyłam narrację, zwłaszcza wobec braku MSK. Ale jednak, zmiany były zachwycające. Powierzchnia księżyca była zamieszkała przez Nowych Kuberian, ale niezbyt gęsto. Było tylko kilkanaście dużych miast, odpowiednio więcej miasteczek i wiosek. Całą resztę powierzchni przeznaczono na parki naturalne. Dzika przyroda zaczęła się odradzać, pokrywała już około 30% przeznaczonego dla niej miejsca. Chmury przetrwalników znów pędziły po rozrzedzonej atmosferze, lawa tak jak dawniej tryskała z licznych wulkanów i budziła całą naturę nagłymi wybuchami wiosny. Miasta były osadzone na specjalnych, kompozytowych płytach, przez co nie istniało zagrożenie, że zostaną zmyte przez magmę. Płynęła ona natomiast przez specjalnie wydzielone w metropoliach kanały, ogrzewając je przyjemnie od czasu do czasu. Cudownie było spacerować w parkach posadzonych na ich brzegach! Co jakiś czas potwór z pustkowi wpełzał między budynki, ale dobrze wyposażona policja usuwała zagrożenie i obywało się bez większych ofiar.

   Sprowadzenie do wnętrza Kubery utraconej poprzez nadmierną eksplorację energiomaterii nie było wcale tak trudne, jak się obawiałam, choć nie leżało w zakresie możliwości samych Kuberian. Wystarczyło pobrać stosunkowo mały fragment zgniecionej materii z Białego Karła za pomocą skrzynki grawitacyjnej i wrzucić go przez stosunkowo mały otwór do wnętrza Kubery, kontrolując jednocześnie częstotliwość obrotów tego globu, a także jego prędkość orbitalną. Następnie należało zdejmować powoli skrzynkę grawitacyjną, pozwalając, aby gęsty materiał się rozszerzał do poziomu ogólnej gęstości. Był to dobry moment, aby zmieniać skład chemiczny implantu, wykorzystując energię spowolnionej eksplozji. Oczywiście już uprzednio starano się wyrwać białemu karłowi tak zwany „zabrudzony obszar”, gdzie było mniej typowych nawet dla wypalonej gwiazdy sporych ilości helu i wodoru, więcej jeszcze natomiast ciężkich pierwiastków.

   Architektura miast powierzchniowych zawsze onieśmielała mnie swoją poezją, zadumą i czymś niewypowiedzialnie cichym, efektem spoglądania w gwiazdy młodej cywilizacji, która wyszła, w dosłownym znaczeniu, z podziemia. Nadal jednak większość Kuberian to byli tak zwani Starzy Kuberianie, mieszkańcy grot, potrzebujący na powierzchni specjalnych półskafandrów. Nie było w tym oczywiście nic złego, gdyż ich kontakt z kosmosem był równie żywy jak ich powierzchniowych braci. Urbaniści starali się też budować kolej między grotami w taki sposób, aby od czasu do czasu wypływała ponad powierzchnię, gdzie łatwo można było obserwować gwiazdy i rozległe krajobrazy za pomocą urządzeń dalekowidzących.  Trwała zresztą kolonizacja planety o wyjątkowo gęstej i ciepłej atmosferze, co powinno pozwolić Starym Kuberianom żyć swobodnie na powierzchni. Owa planeta, zwana przez Kuberian (obraz) a przez nas Tęskniący Jaksza (na cześć poematu Kalidasy), znajdowała się w odległości dwóch tygodni podróży z orbity Kubery i dwóch skoków. Już teraz, we współpracy z NZDelhi, szukali Kuberianie połączenia natychmiastowego, aby poprowadzić tam zwykłą kolej przez tunele podprzestrzenne. Zadanie było jak najbardziej wykonalne. Istniały trzy drogi realizacji. Albo powiesić samotną bryłę w obszarze pustki między galaktycznej (…), albo przesunąć planetę (…) z układu (…), albo przesunąć kilka mniejszych obiektów w różnych układach.

   Najmniej kosztowny wydawał się wariant z samotną bryłą. NZDelhi (i ja wraz z moimi poddanymi) byliśmy nim coraz bardziej zainteresowani. Zapragnęliśmy tam otworzyć zajazd kosmiczny starego typu, wesołe i pełne kultury miejsce. Szansa na trafienie na obiekt w przestrzeni międzygalaktycznej wynosiła nieomal zero, lecz, jako, że nasza bryła leżała na tzw. „garbie podróżnym”, po wybudowaniu zajazdu prawdopodobieństwo odwiedzin powinno niepomiernie wzrosnąć. Jedynym problemem, który sprawił, że nie rozpoczęliśmy budowy, było ustalenie pułapu przemytniczego. NZDelhi należało do tak młodych jeszcze cywilizacji, że nie mieliśmy pojęcia o szarej strefie handlu, jego ograniczeniach i ewentualnych atrakcjach wynikających z ich przełamywania. Jak już powiedziałam, zaawansowane cywilizacje traktują handel jako rodzaj działalności artystycznej, gdyż są samowystarczalne i wysoce elastyczne. Lecz, nie ma sztuki bez dysonansów. Zatem w handel musi się wdzierać pewien element chaosu. Tym bardziej palące staje się pytanie co przemycać? Choć zaawansowany handel jest grą, a nie palącą potrzebą natury egzystencjalnej (takich potrzeb cywilizacje nie mają – gdy muszą zginąć, giną bez narzekań), to jednak kontrabanda musi być przekonywująca. W grę wchodzą zatem jedynie inne wszechświaty i materiały, które w naszym kosmosie powodują mniejsze, lub większe zaburzenia. Wiele już takich substancji sprowadza się do naszego kosmosu, dla rozeznania w nich należy zapoznać się z tonami relacji odkrywców i późniejszych użytkowników nielegalnego (do pewnego stopnia) towaru. W przemycie chodzi przede wszystkim o wzbogacanie chaosu rzeczywistości, wobec zbytniej dozy porządku siłą rzeczy wprowadzanej przez cywilizacje. Przemytnicy wychodzą z założenia, że im bardziej coś jest niepotrzebne i bezsensownie niebezpieczne, tym mocniej pobudzi wyobraźnię przyszłych użytkowników. Z tej śmiesznej działalności zrodziło się wiele epokowych wynalazków, takich jak (…), (…) i (…)… Do strony naszej, Nzdelhijczyków,  należało jedynie ustalenie zakresu możliwego przemytu. Na ile egzotyczne i niebezpieczne mogą być substancje, które wiozą z sobą goście zajazdu i do jakich granic nasze ustalenie może być łamane. Na branie aktywnego udziału w kontrabandzie nie mieliśmy co liczyć, gdyż byliśmy zbyt słabo zaawansowani, za mało zżyci z multiwszechświatem.

   Groty na Kuberze zyskały na uroku w niewyobrażalny sposób. Zniknęła nędza, wszystkie zabytki były wspaniale odnowione, również za sprawą kopii z naszego muzeum. Lawa oświetlała wesoło sklepienie jaskiń. W kolektywnych szkołach i przedszkolach roiło się od dzieci, gdyż Kubera i jej kolonie musiały się ponownie zaludnić. Zniesiono dziedziczną funkcję rodziny. Dziećmi o określonych inklinacjach memetyczno – genetycznych zajmowali się na zmianę różni dorośli odpowiadający profilem grupom młodych. Zasoby i przedmioty przyznawano według potrzeb. Ziemianie nazwaliby system społeczności kuberiańskiej komunizmem i byłoby to słuszne. Jednakże owego ustroju nie psuła już religijność ani kuberianizm. Był to komunizm dzieci natury, nie zaś bazy i nadbudowy, postępu i religii wyssanych z palca idei. Jedyną drogą było odkrywanie wszechświata poprzez sztukę i naukę. Mogłam przypuszczać, że w podobnym odchodzeniu od żywieli na planecie mojego dzieciństwa musiałby się przyjąć podobny system. Być może już został tam wprowadzony… Kapitalizm, choć był dość wierny naturalnym procesom, zbyt mocno ugruntowywał sukces przodków dla nowych pokoleń i zbyt bezwzględnie skazywał młodych na poglądy dorosłych. Gdyby kapitalizm każdorazowo uznawał pojedynek na pięści i inteligencję, byłoby to coś innego. Jednakże broniło go prawo własności, będące przedłużeniem fałszywego, opartego na monoteistycznych religiach przekonania o wyjątkowości każdej jednostki i oczywiście potężnie rozrośniętej „choroby tła”. Nic nie było szczególnego w tym, że ktoś się urodził tu, czy tam, zaś pula genów gatunku nie sączyła się wątłą strużką w żyłach sprytnych milionerów. Nie było nic postępowego w demokracji uśredniającej wszelkie doznania. Komunizm Kuberiański nie był demokracją. Cesarzową absolutną była w nim sama Natura. Dla potrzeb jej bliższego poznania dostosowane były instytucje państwa. Jeśli ktoś nie czuł się szczęśliwy ją poznając, musiał się tego uczyć, niekiedy nawet był z tej przyczyny leczony, gdyż brak ciekawości wobec Natury to typowy objaw schorzenia tła.

   Dotarłam wreszcie do muzeum, gdzie były przechowywane naczynia ekstrawaganckiej „piątki”. Jednocześnie, zupełnie gdzie indziej, sączyła się w moje zmysły opowieść o ich powstaniu, nie do końca prawdziwa, za to nie pozbawiona literackiego wdzięku. Postanowiłam napełnić jedno z moich Spojrzeń większą ilością sprzężeń kwantowych. Była to gigantyczna istota (…), z planety (…) poprzez którą medytowałam seksualnie razem z moimi Ukochanymi zawartymi po części w podobnych postaciach. Komuś z Ziemi to z moich spojrzeń mogłoby się kojarzyć z gigantyczną, wielkości dajmy na to Cejlonu, meduzą, której wici sięgały dna wielkiego oceanu planety (…), zaś górna część ciała była rozległa jak spora wyspa. Gigantyczne narządy zmysłów płonęły w ciemnościach głębin. Owe Meduzoidy nie wykształciły z siebie ewolucji egzotermicznej. Nie budowały miast, ani nie pisały książek. Mimo to ich obyczaje godowe, ewoluując, rozwinęły ich umysły w bardzo wysokim stopniu. Owa progresywna seksualność była oczywiście powodem, dla którego razem z nimfami i Klee 7 wybraliśmy takie miejsce obok Ogrodu Rozkoszy znajdującego się w NZDelhi i paru innych miejsc. Moja oryginalna, kobieca postać wciąż była erotycznie najważniejsza, gdyż obejmowała czteromiliardową drogę atawizmów, której byłam odpryskiem. Owinięta wokół bioder męskich postaci Kadżol, Czandni i Rani, oraz zagłębiając się w nich w swoich męskich formach byłam punktem centralizującym polifonię doznań, którą w celach poznawczych rozwijałam. Ogród Rozkoszy był dyrygentem dla pozostałych działań, zaś rozwijał się poprzez eksperymenty takie jak ten z Meduzoidami.  

   O cywilizacji Meduzoidów powinnam napisać jeszcze kilka słów… Choć nie przeszła ona pośredniego etapu rolnictwa, budowniczych miast itp., to dzięki erotyce i tańcom godowym szybko nauczyła się zaawansowanych technik od przybywających na jej planetę gości. Odnosząc to do Ziemi byłoby to tak, jakby pawie wkładające swój ewolucyjny wysiłek nie tylko w ogony godowe, ale też w rozwijanie układu nerwowego po odwiedzinach kosmitów stały się niemal natychmiast eksploratorami kosmosu, nie mając nawet możliwości chwycenia jakiegoś przedmiotu bez specjalnych, cybernetycznych udogodnień. Meduzoidy na swojej stołecznej planecie nie epatowały technologią. Jeśli jakaś tam była (podejrzewam, że musiał być przynajmniej jeden kosmodrom i regulatory klimatu), to była skrzętnie ukryta. Natomiast w swoich stosunkowo licznych koloniach (było ich co najmniej pięćdziesiąt) Meduzoidy otaczały się zaawansowanymi technikami, choćby dlatego, ze na większości z ich kolonii przynajmniej pierwotnie nie było oceanów. Teraz oczywiście wszystkie należały do kategorii morskich planet, ale ich terraforming niekiedy trwał tysiąclecia. Powodem dla którego Meduzoidy rozszerzyły swoje pełne doznań zmysłowych istnienie była oczywiście chęć poznania wszechświata i miłość do rzeczywistości, którą już od bardzo dawna pielęgnowali poeci i pieśniarze Meduzoidów, nie zrażeni brakiem instrumentów, czy sposobów zapisu. I dzisiaj w tych swoich najstarszych sztukach pragnęli czystej nagości, niczego co wynikało z ewolucji drugiego, albo trzeciego stopnia. Dopiero piąty i wyższe były przyjmowane przychylnie, lecz ja byłam jeszcze za słabo zaawansowaną badaczką kosmosu, aby je dostrzec. Jakkolwiek by nie było, ciało Meduzoidy zawierało dużo atomów, więc było doskonałe na centralę sprzężeń kwantowych, jednocześnie dzięki bliskości NZDelhi nadawało się na szybkie rozwijanie połączeń. Dzięki uczynieniu centrali wielogłosowe doznania nabrały barw i pełni. Stało się to, w świetle mojej narracji, niemal natychmiast, gdyż wcześniej, jak już wspomniałam, wypełniałam tunel czasoprzestrzenny bez strzałki czasu. Zatem wydarzenia z przeszłości wciąż były związane z chwilą obecną w mojej narracji. Swoją drogą czuję, jak język, którym do ciebie przemawiam, Czytelniku, skrzypi i nie wytrzymuje przeciążających go zdarzeń. Gdyby mgławicowe istoty (…) były bliżej NZDelhi i miały nieco inne tempo metabolizmu, nadawałyby się bardziej na zwrotnicę sprzężeń kwantowych. Na bazie posiadanym obecnie przeze mnie technologii były one jednak, póki co, mniej do tego zadania przydatne. Założywszy ZSK w Meduzoidzie zaczęłam tworzyć nowe Spojrzenie o tym kształcie wykorzystując pojazd Ardżuna 18. Zważywszy na subtelną konstytucję Meduzoidów i sporą ilość materii zawartą w ich organizmach, nic dziwnego, ze ten proces jeszcze trwa.

   Oczywiście, nie ja jedna jestem polifoniczną istotą akcentującą wśród wielości najbardziej kreatywne idee. O planecie Meduzoidów dowiedziałyśmy się z Apsarasami od samych Meduzoidów. Okazało się, że były one jednymi z pierwszych Spojrzeń odwiedzających NZDelhi, również w postaci mechanicznych ptaków i drzew. Swoją obecność wyjawiły zainteresowane naszą jogą seksu, do której niekiedy się włączały w ludzkich kształtach. Dwoje Meduzoidów studiowało w SNA, troje w Pierwszej Akademii, ogromna ilość wypełniała drugą, z Akademii Egipskiej i Makamowej nie znam dokładnych statystyk. Mimarka stała się pożądanym instruktorem dla nich, gdyż architektura w NZDelhi zaczęła słynąć w tym sektorze multiwszechświata, zaś Meduzoidzi nie mieli takich jak my doświadczeń w architekturze i sztukach plastycznych, co nie dziwi, gdy znamy ich ewolucję.

(443)

O autorze wpisu:

Powieść Ciekawość Gauri jest eksperymentem mającym na celu badanie granic poznania i tego, co jeszcze możemy nazwać "bytem". Eksperymentalny charakter ma wpływ na strukturę powieści, która pod niektórymi względami celowo staje się antypowieścią. Autorem powieści jest Jacek Tabisz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

jeden × 2 =