Instytucje – dla jednych znienawidzony symbol społecznego i państwowego ucisku, dla innych nieodzowny element kultury. Arnold Gehlen, filozof tradycji i instytucji, powtarzał, że nie ma kultury bez nich. Dla tego filozofa instytucje oznaczały jednak coś bardzo ważnego: mechanizmy regulujące życie społeczne. Człowiek poza instytucjami mógłby się czuć zagubiony, zagrożony, mógłby bardzo łatwo stać się ofiarą innych, lub swoich własnych słabości czy ignorancji.
Pomimo różnorodnego ujęcia instytucji i różnorodnej ich eksplikacji, można powiedzieć jedno – instytucje wpisane są w pejzaż kultury. Czasami nawet nie zdajemy sobie sprawy, że uczestniczymy w instytucjach (takich jak choćby rodzina, emocje bowiem powodują, że stają się one dla nas czymś naturalnym), nie zmienia to jednak faktu, że kierują naszym życiem. Instytucje od zawsze też stanowią pewną formę kulturowego działania i społecznych sieci oddziaływań na nas.
Sądy, z ideą sprawiedliwości, winy, kary, ale również regulujących nasze życie i nasze wzajemne relacje, z ideą przepisów, stanowią wymiar instytucji budzący w nas najgorętsze uczucia. Czasami bardzo skrajne, niekiedy wręcz pełne odrazy czy nienawiści.
O sądy jednak walczymy, chociaż nie koniecznie je kochamy, a z przestrzegania prawa robimy jedną z ważniejszych zasad społecznego funkcjonowania, pomimo tego, że nie zawsze z prawem się zgadzamy. Protesty w obronie konstytucji i niezawisłości sądów w jakich uczestniczymy czy które obserwujemy są tego największym dowodem. Już dziś (25.07.17) zdajemy sobie sprawę, że podpisanie ustawy przez prezydenta Rzeczpospolitej oznacza zniesienie niezawisłości sądów. Prokurator generalny i równocześnie minister sprawiedliwości będzie mógł wymieniać sędziów w sposób nieograniczony, co oznacza upolitycznienie sądów i wydanie ich w ręce jednej osoby/jednego urzędu.
A jeszcze wczoraj podczas demonstracji pod Krakowskim Sądem Rejonowym towarzyszyli nam sędziowie, prokuratorzy i adwokaci, jednym głosem tłumaczący wagę ich niezależności wobec nacisków partyjnych. A jeszcze wczoraj, w obliczu zapowiedzi weta ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, czuliśmy się dumni z naszych protestów, szczęśliwi z możliwości zatrzymania katastrofalnych zmian.
Dla zrozumienia problemu proponuję przyjrzeć się przeszłości (już Marek Aurelius uważał, że przeszłość może wytłumaczyć nam przyszłość, spróbujmy zatem w ten sposób popatrzeć na to, co przed nami). W czasach realnego socjalizmu, kiedy „partia była z narodem, a naród z partią”, na wiaduktach, mostach, domach czy urzędach można było przeczytać piękne hasła: „partia przewodnią siłą narodu”, a „braterska siłą państw bratnich” pozwalała nam wygrać z demonem „zgniłego zachodu”. W tych czasach realnego socjalizmu, kiedy to w sklepach do kupienia był ocet (i tylko ocet), prywatni przedsiębiorcy praktycznie nie istnieli i byli traktowani jako przestępcy, kiedy program szkół i uniwersytetów kontrolowany był ściśle przez rząd, a obywatel nie miał prawa ani do paszportu, ani do swobodnego metrażu zamieszkania wszystko bowiem podlegało kontroli. Dowcip mógł okazać się niebezpieczny, film niesłuszny ideologicznie, manifestacja nielegalna, wypowiedzi publiczne naganne i wymagające natychmiastowej reakcji, działanie nawet w sferze prywatnej podlegało ścisłemu nadzorowi partyjnemu. A wszystko dzięki temu, że sądy całkowicie podlegały partii, całkowicie zostały zideologizowane i upartyjnione.
Nie ma instytucji doskonałych, tak samo jak nie ma idealnego prawa. Wystarczy popatrzeć na historię sporów i rodzenie się doktryn oraz kolejnych praw. Nie ma też jednego przepisu na praworządność. Zasada zachodnich standardów demokratycznych wprowadziła jedno: trójpodział władzy. Niezawisłość sądów w tej zasadzie ma charakter podstawowy. Dlaczego?
W realnym socjalizmie niewinny kawał mógł się okazać niebezpieczny. Wszystko podporządkowane jednej partyjnej ideologii miało dookoła niej wytwarzać wartości i postawy. Długie grzywki bitelsów raziły zachodnim zdziczeniem obyczajów, jazz przez długi czas był nielegalny. Artyści mogli trafić na czarną listę nie publikowanych i nie wystawiających. Nawet swobodne zaplanowanie wakacji nie wchodziło w grę, gdyż były miejsca na mapie świata, gdzie prawowity obywatel nie miał prawa pojechać (a plaże Bułgarii należały do szczytu luksusu dla wybranych). Nie można było normalnie zarabiać, oszczędzać pieniędzy, nie można było słuchać zakazanych audycji (radio Wolna Europa było zagłuszane i nielegalne). Nie wolno było mieć większego metrażu mieszkania niż ten przewidziany przez partię, nie wolno było zakładać własnych firm, szkół, nie wolno było….
Im dłużej trwają protesty, im bardziej rozwija się retoryka PISu i im mocniejsze są planowane przez nich ustawy tym bardziej przypomina mi się czas w którym dorastałam. Strach, że powie się coś co zaszkodzi rodzinie, niepewność czy zdąży się przed godziną policyjną.
Im dłużej trwają protesty, tym bardziej widać wagę zasady niezawisłości sądów – to one bowiem mogą pozwolić nam by wyrażać nasze nieskrępowane opinie, to niezawisłość sądów może pozwolić nam na różnorodność społeczną i polityczną. In dłużej trwają protesty, tym wyraźniej widać, że marzenie ludzi sprzed 1989 roku zaczyna się rozwiewać. Tak jakbyśmy nie potrafili cieszyć się demokracją i wolnością. Tylko czy na pewno, nawet zwolennicy dobrej zmiany, chcą powrotu do przeszłości? Czy na pewno godzą się na tę fanaberię władzy, która każdego może wskazać jako swego wroga, po każdego może się upomnieć jako wichrzyciela? Czy na pewno chcemy przeszłości?