Śniąc o paleontologii (paleomarzenia nizinnego uczniaka)

Poniższy tekst to autobiograficzna opowieść o dziecku z późnopeerelowskiej wsi, które marzy o tym, aby zostać paleontologiem. Jest to fragment (drugi rozdział) książki pt. "Dlaczegóż ładny Chasmops jest nieszczęsny, czyli historia oszpecenia", adresowanej do wąskiego grona miłośników praktycznej paleontologii, czyli do kolekcjonerów skamieniałości. Mam wątpliwości czy temat przypadnie do gustu czytelnikom Racjonalisty, ale może znajdą się tu jacyś "emerytowani geolodzy". W każdym razie "wapienne narzutniaki", które pojawiają się w tekście, to kamienie polne zawierające skamieniałości.

 

ROZDZIAŁ DRUGI
Śniąc o paleontologii
czyli
Paleomarzenia nizinnego uczniaka

Oj trudno było drzewiej być miłośnikiem paleontologii: dzieciak stał pod koniecznie szaro
zachmurzonym, PRL-owskim niebem, spoglądając na czarno-białe zdjęcie w „Świecie Młodych”, wzdychając: „Ach jakże wspaniale byłoby zostać paleontologiem!”. Zdjęcie przedstawiało polskie paleontolożki, wydobywające Stwory Niestworzone na egzotycznej pustyni Gobi.

Niestety, tajemnicze „Góry Świętokrzyskie” zwykły leżeć gdzieś hen na dalekim połu-
dniu kraju, daleko poza zasięgiem roweru, a egzotyczne pustynie – przemilczę.

Dochodziły czasem uszu – przyznaję – jakieś „wapienne narzutniaki”, jednak nikt z nas
– wiejskich chłopaków-uczniaków – ich nigdy i nigdzie nie widział.

Zdarzył się raz, co prawda, pewien przypadek, który powinien nam dać do myślenia.
Miało to miejsce po nielegalnej kąpieli w „polodowcowym” jeziorze, zakazanej nie tylko
przez mamę. Do jeziora wpadał strumyk, pełen ryb nieprzytomnych z miłości – łatwy
łup pozbawionej skrupułów dzieciarni. Jeden kamyk w strumyku wyglądał dziwnie – spod
cienkiej skorupy wystawały jakby jakieś prążki. Kamyk trafił do kieszeni, a z kieszeni wprost na podwórkowy pieniek, na którym życie zwykły tracić kolejne pokolenia kur. Pacnięcie na odlew młotkiem odsłoniło coś, co dla najbardziej nawet nieregularnego czytelnika „Szkiełka i oka” wyglądało na „tyłek” (!) trylobita!

Każde nowe odkrycie wymaga konsultacji naukowych. Czy powinienem donieść o swoim
odkryciu paleontologom z jakiegoś instytutu? Telefonu w domu nie było, ale może to i lepiej, bo jak niby miałbym przez zwykły telefon przekazać obraz swojego niezwykłego znaleziska?

Był środek wakacji i szkoła daleko. Pozostawała konsultacja z kolegami. W końcu Praw-
dziwi Naukowcy też wszystko konsultują z kolegami po fachu. Podwórkowi koledzy mieli
jednak więcej trzeźwego sceptycyzmu ode mnie, a o wiele więcej pewności siebie, bo ich
argumenty szły z grubsza po linii: „nawet głupek wie, że trylobita można spotkać tylko w
muzeum”.

Kamyk trafił więc do zakurzonego kąta, a paleontologia na daleki plan.

Ale nie na długo. Mama kolegi – nauczycielka – była Zupełnie Niezwykłą Osobą: na
półce w jej mieszkaniu stała (kupiona spod lady?) książka „Zanim pojawił się człowiek”,
ilustrowana przez czeskiego artystę-malarza Zdenka Buriana. Dane mi było ją kilka razy
przekartkować własnymi rękami! W środku był jakiś niezbyt zrozumiały tekst i klasycznie
namalowane, kolorowe(!) sceny z historii życia na Ziemi. W czasach głównie czarno-białego druku, gdy komiks pojawiał się w kiosku raz na ruski rok, ta księga była jak oglądanie filmu 19D w sali kinowej na powierzchni Księżyca. Wertując jej karty, poczułem się jak wtedy, gdym jako bezbronne pacholę po raz pierwszy dowiadywał się o plagach egipskich, rozstępowaniu się Morza Czerwonego i Jonaszu w brzuchu wielkiej ryby. Ale tym razem, i to jest naprawdę niesamowite, historia była prawdziwa!

Życie toczyło się szaro, tzn. iście bezpaleontologicznie, aż któregoś dnia gruchnęło: w
pewnej szkole odbędzie się wycieczka typu „obóz wędrowny” w wielkie góry, które się na-
zywają „dolinki podkrakowskie”, i ty, synalku, pomimo, że nie chodzisz do tamtej szkoły
weźmiesz w tej wycieczce udział „na przyczepkę”. Krótki research w Małej Encyklopedii
Powszechnej PWN wykazał, że w górach owych nie da się nie wejść w kontakt z „wapieniem organogenicznym”, a co to są „organy”, to już każdy z nas, szczeniaków, dobrze wiedział. Pewnikiem, musi się w nich ROIĆ od skamieniałości. Kilka nieprzespanych nocy poprzedzających wyjazd – no i jestem. Ale tu rozczarowanie – nakaz ścisłego poruszania się z grupą ograniczył dostęp wyłącznie do tej skały, którą miałem bezpośrednio pod stopami, tzn. skały na wydeptanym szlaku. W ten sposób odkryłem, że rzeczone góry są faktycznie zbudowane z wapienia, ale wapienia turystycznego – o fakturze glazurowanego talerza do zupy, jednego z tych, które stoją w naszych kuchennych szafkach. Gdy kropiło, można było wybić zęby. Skamieniałości brak, przynajmniej na razie.

Gdy tak maszerowaliśmy dnem jakiejś doliny, nad głowami wisiały nam z pozoru dzikie
ogrody, pełne chaszczy przeplatanych skałkami, do których się rwało serce. Ech, myślałem, gdyby się tak udało urwać z grupy i samemu przeczasać te zarośla, może udałoby się znaleźć jakąś skamieniałość. Nigdy bym nie przypuścił, że przynajmniej owo „urwanie się” ziści się samo w najmniej oczekiwanym momencie.

Gdy w USA autobus miejski zatrzymuje się na przystanku, a osoba wysiadająca podnosi
się z miejsca dopiero po zatrzymaniu, kierowca zwykle wesoło pokrzykuje: „Take your ti-
me!” (Nie ma pośpiechu!). W PRL-owskich autobusach, a i w pociągach, czasami wyglądało to trochę inaczej: kto nie zdąży, tego strata – wysiądzie sobie na następnym przystanku. Otóż n-tego dnia owej obozowej wyprawy, przemieszczając się lokalnym pociągiem ze wsi do wsi, wysiadałem z pociągu jako ostatni. Nie wiem jak udało mi się wysiadać po paniach opiekunkach, ale nie byłem jedyną gapą, bo koleżanka z grupy wysiadająca przede mną została pochwycona za plecak przez automatycznie zasuwane drzwi. Gdybym jej nie wypchnął na peron, odbyłaby dalszą podróż na zewnątrz pociągu, wisząc w ramiączkach plecaka. Wszak każde dziecko wie, a byłem wtedy małym dzieckiem, że hamulca awaryjnego nie wolno używać. Ona wypadła, a ja, mały gówniarz, pojechałem samotnie w siną dal…

Co było dalej? Dość powiedzieć, że zdarzenie to odbiło się negatywnie na paleontologicz-
nych aspektach reszty wyprawy. Do domu wróciłem przekonany, że nie tylko na nizinach
nie ma skamieniałości, ale nie ma ich i w górach.

Szkoła średnia w PRL to nie były przelewki: nie sposób było nie otrzeć się o geologię. Na
szczęście nasza Pani-Od-Geografii była inteligentną osobą i traktowała nas jak bandę przygłupów, którymi, niestety, w znacznym stopniu byliśmy. Dostosowała program do naszego poziomu, dzięki czemu do dzisiaj dźwięczą mi w uszach niektóre geofakty: „Różne straszności wypływają z wulkanu” (początek lekcji o zjawiskach wulkanicznych), „Gdy idziemy po plaży, i mamy czyste stopy, to ten piasek nam tak – (tu pauza wzmagająca napięcie) – chwarrrszczy” (to na temat formowania brzegu morskiego), „Krzysiek, oni się tak z ciebie śmieją, bo ty takie głupie miny robisz tym kamyczkom" (komentarz na szyderczy śmiech klasy wywołany tym, że Krzysiek ma zidentyfikować próbki skał w gablotce).

Wszyscy byliśmy i ciągle jesteśmy wdzięczni naszej Pani-Od-Geografii za taki styl na-
uczania, bo tylko dzięki temu jakoś dawaliśmy sobie radę z językiem polskim, matematyką, i z otrzymaniem promocji do następnej klasy.

Chociaż… czasami nachodzi mnie żal, że nasza Pani-Od-Geografii nie wyjawiła nam
Wielkiej Tajemnicy Miejsca Pobytu Wapiennych Narzutniaków. A może mówiła, tylko nie
słuchaliśmy?

***

Acha – tamten strumień – zdarzyło się nad nim coś jeszcze. Wracałem do niego wie-
lokrotnie, jeszcze w podstawówce. Jednym razem była to długa przejażdżka rowerowa z
Dziewczyną, Która Mi Się Podobała. Owady brzęczały, chwasty pachniały. Byliśmy za
młodzi (a może zbyt nieśmiali?) by smakować miłość, a poza tym strumyk – też mi się
podobał. W niektórych jego miejscach, na dnie zgromadziły się małe ławice drobnych kamyków o różnych kolorach i kształtach. Nie większe od paznokcia małego palca, taki żwirek. Zaczerpnąłem je w otwartą dłoń. Duch Amora musiał jednak krążyć wokoło, bo wśród kamyków tkwiło maleńkie, pękate, pręgowane serce. Drobna skamieniała muszla?

***

Nie tylko na geografii można było otrzeć się o historię ziemskiego życia. Na zawsze
pozostanie w mej pamięci wyrozumiały, profesjonalnie wstrzymany uśmiech naszej Pani-
Od-Historii, która, odpytując jednego z nas z dziewiętnastowiecznych osiągnięć nauki i
techniki, usłyszała, że „Darwin sformułował drzewo geologiczne organizmów żywych”.

Pozostawała jeszcze ostatnia nadzieja na rendez-vous z paleontologią – biologia. W
końcu nie bez powodu Theodosius Dobzhansky napisał, że „nic w biologii nie ma sensu,
jeśli jest rozpatrywane w oderwaniu od ewolucji”.

Najstraszniejsza dla miłośnika-hobbysty, a katastrofalna dla naukowca, jest izolacja. Ja
miałem wielkie szczęście – w szkole średniej przestałem być sam. Do mojej klasy trafiła
osoba wrażliwa na dziwy Przyrody, z którą zawsze można było się dzielić zachwytem nad
dziełami Natury. Kolega ten, z pozoru małomówny mruk, docierał do szkoły, czyli do nasze-
go małomiasteczkowego centrum nauki i kultury, z Naprawdę Wielkiego Zadupia – wlokąc
się przez godzinę pociągiem poruszającym się w tempie piechura. Trasa tego pociągu, który oczywiście już nie kursuje, wiodła przez malownicze bory i pola, i poprzez kolejowe stacyjki leżące tam, gdzie najmniejsze wsie wpadają w objęcia lasom. Był to prawdziwy człowiek lasu, uważny obserwator wszelkiego życia i zapalony hodowca wszelkich obleśnych niewielkich stworzeń. Była w nim, jak na młodzika, jeszcze jedna rzecz niezwykła: kpił, szalał, kochał tak jak my, ale gdy przychodziło do zagadnień przyrodniczych, a i do zagadnień innych, potrafił myśleć racjonalnie, co u wielu z nas, ogarniętych młodzieńczym stanem umysłu, występowało raczej sporadycznie i wymagało znacznego wysiłku.

Mając takiego kolegę – pasjonata biologii, i będąc sympatykiem dinozaurów, można się
już było śmiało zapisywać na kółko biologiczne, co obydwaj niezwłocznie uczyniliśmy.

Niestety, kółko odbywało się o dziwnej przedwieczorowej porze, o godzinie w ogóle
nieskonsultowanej z Zarządem Państwowego Przedsiębiorstwa Komunikacji Samochodowej. Ode mnie do szkoły nie było daleko – jakieś 5 km – więc dla zaoszczędzenia czasu zdarzało się nam dojeżdżać rowerem. Znaczy się jednym rowerem, ponieważ kolega po zajęciach kółka wracał wprost do siebie. Co gorsza była to damka marki Turing II, pozbawiona bagażnika.

Jak powszechnie wiadomo, w przypadku takiego wyposażenia i takiej ilości pasażerów,
istnieją dwie zasadnicze metody średniodystansowego przemieszczania się. Każda o dłu-
giej tradycji. Pierwsza – metoda klasyczna – chętnie stosowana przez nasze matki, ojców,
babcie, dziadków (etc., aż do czasów wynalezienia roweru) polega na tym, że obydwie osoby startują równocześnie, ale jedna osoba rowerem, a druga pieszo. Po przejechaniu krótkiego odcinka, rowerzysta zatrzymuje się, zostawia rower na poboczu i kontynuuje pieszo. Druga osoba dochodzi do roweru, na rowerze dogania (lub przegania) pieszego, zostawia rower na poboczu, i kontynuuje pieszo. Pierwsza osoba dociera do roweru i proces się powtarza, aż do osiągnięcia wymarzonego celu – sali kółka biologicznego. W ten sposób każda z osób przebywa pieszo tylko połowę drogi, co znacznie skraca czas „podróży”.

Druga metoda to jednoczesna jazda razem: jeden na stojąco na pedałach, drugi na
siedzeniu. Jest trochę akrobatyczna dla pasażera i mocno atletyczna dla pedałującego, ale pomaga jeszcze bardziej skrócić czas. Dlatego zazwyczaj stosowaliśmy drugą metodę. Jako chudy i leniwy cherlak bezczelnie cedowałem większość pedałowania na kolegę. Acha – ważny szczegół – ta metoda jest sporym obciążeniem dla konstrukcji roweru.

Tu trzeba przyznać, że Pani-Od-Biologii nie uznawała prymatu polonistek i matema-
tyczek, i prowadziła zajęcia na całkiem przyzwoitym poziomie. I to było straszne. Okazało
się, że w elementarnym komponencie ziemskiego życia – komórce – kipi, mrowi się i kotłuje, niczym w ekosystemie bebechów gnijącego na torowisku dzika (Sus scrofa). A przecież każdy, kto widział gnijące w środku lata bebechy dzika (Sus scrofa, Linnaeus 1758), zgodzi się ze mną, że maszyneria komórki jest zawiła. Na dodatek, graczami w tej kotłowaninie są złożone cząsteczki chemiczne. Cząsteczki straszne niczym plastry szerszenich gniazd, do których zresztą są podobne swoimi „węglowymi pierścieniami”. Co gorsza, wskutek prorozwojowej decyzji naszej Pani-Od-Biologii, głównym tematem kółka biologicznego było cyzelowanie najtrudniejszych fragmentów kursu biologii. A zawsze były to jakieś okropne tańce chemicznych związków. Ewolucji – nie wspominając nawet o skamieniałościach – ni widu, ni słychu. Zamiast jurajskich krabów – cykl Krebsa, zamiast osadów dna – DNA, zamiast Phacopina – eS – Adeno – zylo – metio – cholera, nie pamiętam – nina. Chemia nie była moją najmocniejszą stroną. Zaczynało wyglądać na to, że aby wejść w intymny związek z panną paleontologią, należy wykazać większe zaangażowanie, niż to, na jakie mnie było stać.

Na moim koleżce, S – Adeno – ram-pam-tam-pam – zyna (czy może – nina?) nie robiła
zbyt wielkiego wrażenia, ale to właśnie on ułatwił mi rozstanie z Wielką i Niesamowitą
Biologią – i to na dwa sposoby, z których pierwszy był taki:

Któregoś dnia chyliło się już ku zmierzchowi, gdy podążaliśmy naszą rowerową rykszą
na następne kółko biologiczne. Wtem, mój z mozołem pedałujący na stojąco kolega, zaczął niedwuznacznie wpychać się na mnie tyłkiem. To znaczy wepchnął swoje dupsko we mnie – balansującego ze zwisającymi nogami na siedzeniu roweru. Nawet nie zdążyłem heteroseksualnie zaprotestować, bo natychmiast zgrzytnęło, nasz wehikuł przytarł podwoziem o asfalt, no i runęliśmy niczym nietrzeźwe bałwany. Rower typu damka nie posiada poziomej belki, która rozpiera tuleje kierownicy i siodełka. Jest więc bardzo wrażliwy na „niedozwolone” przeciążenia i dlatego złożył się w trakcie jazdy jak scyzoryk. To znaczy zgięła się rama. Nie pamiętam, czy tamtego dnia dotarliśmy na kółko biologiczne. W każdym razie straciliśmy rumaka, który niósł nas ku wiedzy, niczym uskrzydlony koń – Mahometa ku niebu. Może nadszedł czas na rozstanie z chemicznie techniczną biologią?

Ale bądźmy szczerzy: najłatwiej się rozstać, gdy pojawia się nowa miłość.

***

Jedna książka może zmienić człowieka na całe życie.

Jak już wspomniałem: wzorem racjonalności nie byliśmy i rzeczywistość mieszała nam
się z fantazją. Czytało się różne banialuki, i to namiętnie. Od dobrze udokumentowanych
wizyt UFO po potwora z Loch Ness i Yeti. I to z niezbyt wstydliwą nadzieją na ich praw-
dziwość! „Z nadzieją na”, chociaż nie „z wiarą w”. Chociaż, czy to duża różnica? Jest dzie-
dzina ludzkiej kultury, która zaleca zaniedbanie tej różnicy na rzecz bardziej komfortowej
z nich, czyli wiary. Nadzieja bowiem niesie dyskomfort niepewności, denerwujące zawieszenie domagające się prawdy. Wiara zaś, niesie komfort nie tylko wyznawcy-żywicielowi, ale i kapłanowi-pasożytowi. Jednak różnica pomiędzy nadzieją i wiarą jest nieistotna. Liczy się różnica pomiędzy nadzieją i brakiem nadziei. W wyścigu do prawdziwości, konie pseudonauki wyglądają cherlawo. Czy pokładłbyś swą nadzieję w koniu, który wygląda cherlawo w porównaniu z konkurentami? Żeby to zrobić, musiałbyś wcześniej postawić na tego konia, zanim go zobaczyłeś i zacząłeś zastanawiać się nad jego wygraną. O tak! Wówczas bezradnie zawiesiłbyś całą swoją nadzieję na tym koniu, jakkolwiek cherlawym. Tak działają religie tego świata, nie wyłączając naszej. Najpierw postaw, najlepiej w dziecięctwie, a nie odstraszy cię ochwat ni kulawizna.

Książka, którą mój kolega-przyrodnik wystawił przeciwko moim UFO, Nessie i Yeti,
nosi tytuł „Dzieci Wszechświata” i napisał ją niemiecki popularyzator nauki – Hoimar von
Ditfurth. Nie mylić z von Dänikenem. Wydawnictwo PIW, seria ±∞. A w niej – pejzaż
interakcji ziemskiej biosfery z Kosmosem, wzruszający i onieśmielający swoim „skromnym
rozmachem”, tak charakterystycznym dla nauk przyrodniczych. Bo wyobraźcie sobie – wy-
starczy załadować tak banalny instrument jak elektroskop do gondoli balonu, polecieć hen
wysoko, i mierząc tempo jego rozładowywania się, odkryć promieniowanie kosmiczne, które wypełnia cały Wszechświat. Spory kawał książki fascynująco traktuje o geologii i paleontologii. A więc prawda jest aż tak piękna? – pomyślałem, po raz pierwszy dostrzegając kompromitację w swych młodzieńczych studiach potworów sezonów ogórkowych.

Kolejne dwie książki, w których Ditfurth w zajmujący sposób opisuje mechanizmy ewo-
lucji, to „Na początku był wodór” oraz „Duch nie spadł z nieba”, ta ostatnia o ewolucji
mózgu i świadomości. Czytałem z promieniejącą gębą, czując się jak dziesięciolatek, który ze złożonymi rączkami, z zaangażowaniem podśpiewuje „Pan Jezus już się zbliża”. A przeczytawszy – z radością straciłem i nadzieję i wiarę, i to nie tylko w potwora z Loch Ness. Odetchnąłem z ulgą, znalazłszy sens: nadszedł czas, by „rwać kwiaty żywe”.

Książka „Dzieci Wszechświata” rozpoczyna się pamiętnym cytatem Kopernika ze wstę-
pu do „De Revolutionibus”. A przedmiot rozważań Ditfurtha leży na styku geologii z inną
dziedziną nauki, równie pełną gracji jak paleontologia – astronomią.

W małym PRL-owskim miasteczku, nie tylko szkoła była oknem na świat nauki. Przy
niewielkim rynku była księgarnia, w której regularnie wypatrywaliśmy karmy dla nieuko-
jonych umysłów. Gdzieś pomiędzy jednym a drugim tomem Ditfurtha, trafiłem tam na
prawdziwą perełkę – popularnonaukową książkę autorstwa znanego pisarza science-fiction: „Wybuchające gwiazdy. Isaac Asimov wyjaśnia tajemnice supernowych”. Niewiarygodna, a jednak prawdziwa, historia rozkodowywania dziwów nieba, ale nie bez elementów geo i paleo. Napisana językiem tak gładkim, jakby się jadło kluski.

Tajemnica Narzutniaków pozostawała nierozwiązana, a książka Asimova zawładnęła
duszą. Część wsi, w której mieszkałem, była co prawda zelektryfikowana, ale nie była
oświetlona lampami ulicznymi. Po prostu ciemność czarna. Gdy się nocą wracało do domu ową pustą polną drogą, Droga Mleczna zwisała nad głową tak realnie i tak blisko, jak zbliżający się wał skłębionych chmur. Ba! Latem towarzyszyła mi nawet, gdy siedziałem za chlewikiem na wychodku przy otwartych na oścież drzwiach. Z jednej strony – potencjalne koprolity, z drugiej – konstelacje gwiazd. Wybór nasuwał się sam.

Książka Asimova traktowała o supernowych – tymczasowych „dodatkowych” gwiaz-
dach, bardzo rzadko widocznych na niebie – raz na setkę, lub setki lat, ale bywa, że prze-
wyższających jasnością prawie wszystkie obiekty niebieskie. Byłem tak podekscytowany,
że wystarczyło mi wyjść na podwórko, żeby od razu wypatrzyć jedną z nich. Nie licząc
Księżyca, była zdecydowanie najjaśniejszym obiektem na niebie. Cisza medialna na temat tej jasnej supernowej była jednak podejrzana. Według mapy nieba na rok bieżący, supernowa ta leżała w pobliżu zapętlonej linii, na której zaznaczono jakieś daty. Wyglądało na to, że trzeba będzie się trochę douczyć…

Narzutniaki ciągle prowadziły skryty tryb egzystencji, a diamentowo czarne niebo wo-
łało ze wszystkich stron. Rozzłoszczony na paleontologię, miast patrzeć pod nogi, posta-
nowiłem spojrzeć w dokładnie przeciwnym kierunku – i zachłysnąłem się.

***

Ze snu o paleontologii wybudziła mnie więc astronomia – równie fascynująca dziedzina,
a tym się różniąca od nizinnej paleontologii, że niebo, w przeciwieństwie do wapiennych
narzutniaków, i o ile nie jest zachmurzone, nie ukrywa się. Wszystkim, którzy właśnie śnią,
a których marzenia mają się nie spełnić, życzę aby się nie spełniły w równie przyjemny
sposób, jak mnie.

O autorze wpisu:

5 Odpowiedź na “Śniąc o paleontologii (paleomarzenia nizinnego uczniaka)”

  1. Ładny tekst pokazujący, że dziecko można zafascynować rzeczywistym światem i nie trzeba uciekać się do religijnych bajdur.

    .

    dzieciak stał pod koniecznie szaro zachmurzonym, PRL-owskim niebem, spoglądając na czarno-białe zdjęcie w „Świecie Młodych”, wzdychając: „Ach jakże wspaniale byłoby zostać paleontologiem!”. Zdjęcie przedstawiało polskie paleontolożki, wydobywające Stwory Niestworzone na egzotycznej pustyni Gobi.

    .

    No właśnie. Dla dzieci PRL-owskie niebo nie było koniecznie takie szare. Były progamy popularno-naukowe dla dzieci i młodzieży, były gazety dla dzieci, które miały na celu przekazanie czegoś dzieciom, a nie traktowały ich jako targetu reklamy.

     

    1. Tylko że to wszystko było w Warszawie, a na wsi dzieci zasuwały przy pracach polowych bo rolnika nie było stać na kombajn i traktor 

        1. No to pewnie w innych dużych miastach też. Ale w PRLu w wielu wsiach nie było nawet asfaltu, a co mówić o PKSie który jak zapalił to był a jak nie zapalił to go nie było.

          Śmiesznie jest jak ludzie wychowani w wielkich miastach idealizują PRL, bo przecież mieli niedaleko dom kultury, księgarnię, a w czasie wolnym mogli sobie czytać bo nie musieli zasuwać w polu jak dzieci wiejskie. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

1 × 1 =