Spacerując Janpathem. Dziennik indyjski 12

Przyszedł czas na Delhi, największy chyba ośrodek kulturalny Indii, choć pewnie nie każdy mieszkaniec Kalkuty, Chennaju, czy Mumbaju zgodziłby się ze mną. Nawet jeśli w tamtych miastach wiele się dzieje, to jednak Delhi, dzięki swojej znacznie bogatszej od nich historii i trwającej od wielu setek lat miłości do niego jego własnych mieszkańców, czyni wszystko co się w nim odbywa bardziej dostępnym. Tyle jest tu parków, rozległych zabytkowych kompleksów, a nawet urokliwych deptaków! Poza tym Delhi jest stolicą, a Hindusi, mimo że demokraci, to jednak czują wielce monarchistyczny respekt do autorytetów. A stolica to nie byle co!

 

 

   Zanim jednak schroniłem się w delhijskich murach, musieliśmy się rozdzielić z Kają, co napełniło nas smutkiem, bo poza tym co wśród kochających się ludzi oczywiste, stanowimy też skuteczny zespół badawczo – poznawczy. Ostatni wspólny dzień w Agrze napełnił mnie ogromną melancholią. Choć wcześniej byłem trochę zły, iż nie zdobywam zbyt wielu informacji o muzyce, oraz innych aspektach kultury kraju Bharatów, tak teraz zatęskniłem do naszych wspólnych wieczorów przy fontannie Central Hindi Institute, a co za tym idzie i do miłych studentów z całego świata i niemalże do straszliwych komarów unoszących się nad sadzawką i w pokojach akademików. Okazało się oczywiście, że nasze pożegnanie przedłuży się na cały dzień, gdyż biletów oczywiście nie było. Dopiero wieczorny Taj Express oferował jakieś niskiej jakości siedzisko, choć obdarzone urokiem rezerwacji. Ostatnia indyjska pizza na Sanjay Place smakowała dla mnie samym smutkiem rozstania, przykro mi było patrzeć na niedbale spakowany plecak, czekający na nieuniknione.

   Na niewielkim, ładnym dworcu Raja Ki Mandi, najbliższym od CHI, znów zyskaliśmy trochę czasu na pożegnanie, gdyż mój pociąg się spóźnił. Kiedy w końcu musiałem wreszcie doń wsiąść, było mi naprawdę przykro, że życie bywa tak ciężkie. Pocieszałem się tylko tym, że to co uda mi się w Delhi odkryć, posłuży nam wspólnie do wielu cennych rzeczy. Mój wagon był w zasadzie klasą general, tyle, że z rezerwacją miejsc. Na moim ktoś oczywiście siedział, ale natychmiast je zwolnił, widząc, że mam bilet. Było już ciemno, większość ludzi zasłoniła też okna metalowymi zasłonami. Wokół mnie siedziała jakaś indyjska rodzina, dziecko, rodzice i dalsi krewni. Uśmiechnąłem się do nich i pogrążywszy się we własnych myślach zacząłem pisać wiersz.

   Nie udało mi się niestety zdobyć biletu na stację New Delhi, musiałem więc wysiąść na odległej o 10 kilometrów stacji Hazrat Nizamuddin. Te dwie stacje są w Delhi najważniejsze, jednakże pierwsza z nich jest znakomicie skomunikowana z resztą miasta i z zapleczem hotelowym, druga zaś leży w jakimś sensie na uboczu. Zrobiło się już późno, więc niestety musiałem dać się wykorzystać rykszarzowi. Na przestronnych stołecznych alejach mój przewoźnik rozpędził się jak zwykle do prędkości nieosiągalnych dla jego kolegów z wielu innych miejscowości. Było zimno, wiatr spowodowany prędkością spotęgował to wrażenie, nakryłem się więc wełnianym shawlem. Znajome i piękne miejsca w okolicach grobowca Humajuna i Ogrodów Lodi poprawiły mi nastrój. Jak zwykle w pobliżu Connaught Place zrobiło się cieplej. Stamtąd starczyło parę minut i już byliśmy przy wejściu na główną aleję Pahar Ganju zwaną Main Bazarem. Oczywiście pod słowem „aleja” nie kryje się tym razem rzecz zrozumiała dla kogoś znającego tylko aleje w zachodnim świecie. Z drugiej strony przy chaotycznych ulicach Agry i przy przydworcowych okolicach Dehra Dunu, Pahar Ganj wydał mi się w jakimś sensie elegancki i wielkomiejski.

 

 

    Tym razem miałem szczęście i znalazłem w moim ulubionym, tanim hotelu pokój z oknem. Widok na znajomy placyk dodał mi otuchy. Oczywiście ponowne wypełnianie niekończących się formularzy z danymi z paszportu, z wizy, z celem podróży etc. było jak zwykle męczące. Pierwszą rzeczą, jaką postanowiłem zrobić po przebudzeniu, było nabycie informatora o wydarzeniach kulturalnych w mieście. Jest kilka takich informatorów, zaś najlepszy z nich jest chyba delhijski magazyn „First City” wychodzący co miesiąc. Poza informacjami zawiera on też ciekawe wywiady, eseje, dobre zdjęcia. Myślę, że żaden europejski kraj nie powstydziłby się posiadania takiego magazynu. Jest też dwutygodnik „Time Out Delhi” podający w skrócie ważne informacje. Tych gazet nie można nabyć wszędzie, choć są w wielu miejscach. Aby nie tracić czasu, najlepiej pójść na Connaught Place, czyli na postkolonialny, neopalladianski deptak Delhi.  Owo założenie urbanistyczne, złożone z kilku koncentrycznych kręgów zawierających eleganckie bloki zabudowy wsparte na neoklasycystycznych kolumnadach, posiada sporą architektoniczną wartość. Przed Commonwealth Games 2010 zostało ono odnowione, a raczej w dużej mierze zaczęto je odnawiać, gdyż nie wszędzie ze wszystkim zdążono. W każdym razie miło było znów stanąć wśród jednego z ostatnich przejawów potęgi Imperium Brytyjskiego, mającego jeszcze w latach dwudziestych XX wieku nadzieję zostać w Indiach na stałe. Na CP roi się od eleganckich sklepów, dobrych księgarń i sklepów muzycznych. Nie brakuje tam też naciągaczy. Ci bezbłędnie ocenili niski stopień mojej naiwności i prawie ich nie widziałem. Paru jedynie próbowało zagaić intratną w zamierzeniu rozmowę zaczynając od nieśmiertelnego zwrotu – „ma pan ładny strój, lubi pan indyjską kulturę…”. Oczywiście przedstawiciele kasty czyścicieli uszu, nie będąc naciągaczami, lecz dumnymi ze swych wielowiekowych tradycji rzemieślnikami, reklamowali się niestrudzenie…

   „First City”, jak zwykle, gdy jest kupowane w połowie miesiąca, zasmuciło mnie trochę. Dowiedziałem się z niego o tym, co straciłem w ostatnich dwóch tygodniach. Między innymi (bo niemal codziennie działo się coś godnego uwagi) szóstego listopada występowała w Kamani Auditorium, w ramach Bhavan’s Sangeet Samaroh wielka tancerka kathak Shovana Narayan, słynąca ze swojego żywiołowego talentu i bogatej, obrazowej wyobraźni w tańcu, pełnym przy tym niebywałej wręcz wirtuozerii. Ósmego, na tym samym festiwalu grał największy indyjski flecista, pandit Hariprasad Chaurasia, dziesiątego śpiewała jedna z największych śpiewaczek młodego pokolenia Meeta Pandit, znakomita spadkobierczyni tradycji z samego serca Gharany Gwaliorskiej. Trzynastego w ramach cyklu „Muzyka w Parku” organizowanego przez SPIC MACAY w Parku Nehru wystąpili wielcy – Parveen Sultana, jedna z największych śpiewaczek Indii, z samego serca Patiala Gharany, oraz absolutnie genialny skrzypek z Południowych Indii L Subramaniam. Żadnego z tych dwojga artystów nigdy nie słyszałem na żywo, zaś ich płyty zdecydowanie są jednymi z najlepszych w swoim rodzaju. Zdecydowanie było czego żałować! Aby utwierdzić mnie w owym żalu, tuż przed moim przybyciem odbywał się Samapa Music Festival, gdzie występowali między innymi najwięksi mistrzowie tańca kuchipudi Raja i Radha Reddy, wielka przedstawicielka Gharany Dżajpurskiej, śpiewaczka Ashwini Bhide Deshpande, oraz syn Hariprasada Chaurasii, Rakesh Chaurasia, też oczywiście flecista.

   Tymczasem mnie czekało w najbliższym czasie dwoje mniej znanych artystów – 16 listopada miał odbyć się recital na sarodzie Shashanka Navaladi, przez osobę guru, Daanisha Aslama Khana związanego z gharaną wielkiego Amjada Ali Khana, zaś 17 miała zatańczyć odissi Japonka, Masako Ono. Cóż, po tym, co działo się w ostatnich dniach, mogłem oczekiwać przynajmniej samego Amjada Ali Khana, albo znanej gwiazdy odissi. Jakkolwiek by jednak nie było, cieszyłem się, że jestem znów w Delhi, zaś nawet debiutanckie koncerty miały oczywiście dla mnie ogromną wartość, gdyż już od trzech lat nie miałem okazji słuchać klasycznej muzyki indyjskiej na żywo, zaś taniec widziałem w tym czasie tylko kilka razy.

   Aby uczcić mój powrót do Delhi i zaoszczędzić trochę pieniędzy, postanowiłem pozażywać spacerów, do których Delhi się nadaje, w przeciwieństwie do większości miast Indii. Obydwa czekające mnie spektakle odbyć się miały w India Habitat Center, najbardziej aktywnym ośrodku koncertowym Delhi, jeśli wziąć pod uwagę częstość, a nie tylko jakość samych koncertów. Zresztą w promowaniu młodych talentów nie ma nic złego. Delhijskim metrem byłem trochę przestraszony, nie miałem też dobrej mapy, więc ciężko mi było ustalić, ile idzie się ze stacji metra do IHC.

 

 

   Mój codzienny spacer w okolice Ogrodów Lodi, gdzie obok IHC znajduje się również India International Center, zaczynał się oczywiście przy moim hotelu, przy placyku, który leżał nieopodal Main Bazaru, połączony z nim dwoma wąskimi uliczkami. Pierwsza z nich wiodła przez warsztaty krawieckie i trudno ją było znaleźć. Prawdę mówiąc nie wiem, czy tym razem nie zarosła już bez reszty płótnem i igłami, gdyż nie mogłem nią ani razu przejść. Drugą drogą chodziłem zawsze. Mieściła w sobie dwa kioski z napojami i papierosami, sprzedawcę jednego z nich poznałem już całkiem dobrze podczas mojego poprzedniego pobytu w Delhi, w roku 2008. Był to pochodzący z okolic Mathury starszy mężczyzna, z włosami po indyjsku zabarwionymi na czerwono, co – jak nam kiedyś wytłumaczył – u wszystkich ryżych staruszków miało być w zamierzeniu brązem, ale jako że brąz nie wychodził, tak się już przyjęło. Był to bardzo miły człowiek, pracujący ciężko dla dobra swoich mających wyjść za mąż córek, nie pozbawiony wykształcenia i wrażliwości, jednak nie były one otwarte na anglojęzyczny, biznesowy świat. Co jakiś czas starał się wyrwać na dzień, lub dwa do Vrindavanu, albo na święto związane z Kriszną i Radhą, albo na jakieś uroczystości rodzinne. Z tego co mówił, zawsze działo się tam coś ciekawego, również wykonywano muzykę klasyczną i tańczono klasycznie, choć w odpowiedniej dla owego regionu stylistyce. Jako, iż była to Chaurasika, która tak mocno wpłynęła na gusta Mogołów, mających w pobliżu swe stolice, z dużym zainteresowaniem zawsze słuchałem kioskarza. Innymi moimi znajomymi na owej uliczce byli dwaj Sikhowie prowadzący kawiarnię internetową. Potrafili oni uzyskać rzeczy niemożliwe. Na przykład bez żadnych formalności sprzedać kartę prepaid do telefonu komórkowego, podczas gdy w większości miejsc w Indiach było to zastrzeżone tylko dla osób studiujących, lub na stałe mieszkających w Indiach, do tego i tak wlokło się tygodniami, a ubarwione było wizytami na komisariacie i innymi tego typu atrakcjami. Korzystanie z własnego laptopa w ich kawiarence też było nader proste, dopiero w innych kawiarenkach dowiedziałem się, iż jest to niezgodne z prawem (choć kto wie, jak to jest naprawdę?). Dodam na marginesie, iż z kawiarenki internetowej w Indiach nie można skorzystać bez dowodu tożsamości, który jest rejestrowany, łącznie z kserem.

   Wróćmy jednak do samego placyku. Naprzeciwko mojego hotelu stał hotel „Rak”, nowy i względnie elegancki, złożony z dużych pięter i śmiesznych pięter dobudówki na dachu, na którym też mieściła się hotelowa restauracja. Różne schodki i drabinki łączyły te poszczególne piętra, zaś obsługa hotelu mieszała się zabawnie z chętnie nocującymi tu turystami, którym nie zależało na tanim noclegu. Pomiędzy obydwoma hotelami wciśnięta była w trudny do zrozumienia sposób kamieniczka w stylu mauretańskim, gdzie, zapewne od wielu pokoleń, mieszkali muzułmanie. Choć w owym budynku nie brakowało śladów zaniedbania, różne kamienne ozdoby nieodmiennie przyciągały doń moją uwagę. Żyjąca w nim rodzina starała się zachować wszelkie przynależne ich tradycji elementy życia codziennego, część kobieca była starannie wydzielona, zaś pan domu co jakiś czas znosił i wnosił na dach jakieś metalowe sztaby, służące być może do ogrzewania mieszkania, albo też będące bliżej mi nieznanym artykułem handlowym (a może jedno i drugie?). W każdym bądź razie, nie mając na ten temat pełnej informacji, stworzyłem sobie zwariowaną teorię, w której być może nie ma nawet śladowych ilości prawdy. Otóż, jak głosi moja teoria, owe sztaby pomagają ogrzewać mieszkanie w zimowych okresie. Gdy w dzień wyniesie się je na dach, ogrzewają się od słońca. Gdy na zewnątrz zaczyna się robić zimno, znosi się je do mieszkania, aby nocą było cieplej. Brzmi to wszystko dziwnie, ale to dobrze, mówimy przecież o Indiach. Moja teoria może być prawdziwa.

   Aby dojść do Janpathu z Pahar Ganju można pójść dwoma drogami. Albo w dół, w stronę dworca New Delhi, albo w odwrotnym kierunku, w stronę stacji metra RK Ashram Margh. Górna droga jest bardzo zjadliwym typem labiryntu i bez specjalnych studiów orientacji w terenie nie warto nawet próbować nią iść. Droga jest na tyle złożona, iż nawet jeśli się ją jakimś trafem przejdzie (co mnie się chyba kiedyś zdarzyło), natychmiast się ją zapomina. Przyczyną owego zjawiska jest fakt, iż Pahar Ganj, wbrew pozorom, to nie jest pełna hoteli i sklepów, kosmopolityczna dzielnica przydworcowa. To przede wszystkim dzielnica mieszkalna, do tego wciąż pełna starej zabudowy, znacznie bardziej szalonej (ale też dużo ładniejszej) od współczesnych indyjskich prowizorek. Owa dzielnica czyha niemal o krok od każdego hotelu i każdej kawiarenki internetowej. A tam są na przykład uliczki osadzone na planie długich, nieforemnych spiral kończących się ślepo. Lepiej zatem iść w dół, choć oczywiście moje „w dół i w górę” to pojęcia nad wyraz umowne, którymi nie należy się przejmować.

   Idąc w dół mija się bardzo piękny budynek, swego rodzaju skrzyżowanie meczetu z hotelem, z którego sterczy w górę nader ozdobny minaret. Na Main Bazarze jest jeszcze więcej tego typu ciekawych kamienic, lecz trzeba mieć czas, aby je wypatrzeć spod narośli dyktowanych potrzebą handlu, która na Main Bazarze ma się w najlepsze. Lecz i w tym wypadku, obok ściśle turystycznych sklepików można znaleźć senny sklep papierniczy, czy na przykład najzwyklejszy w świecie sklep spożywczy prowadzony przez sympatycznego dżinistę. Chaos Pahar Ganju narasta gdy zbliżamy się do dworca. Ostatnio nieco go wykastrowano, odzierając wiele budynków z tysięcy przybudówek (ale i tak ich wiele zostało), oraz regulując ruch na ulicy Chelmsforda.

   Przy ulicy Chelmsforda znajduje się wiele restauracji, gdzie można nie za drogo zjeść przyzwoite potrawy kuchni północno indyjskiej z Delhi, ale też z Bengalu. Moją ulubioną restauracją jest „Capital Hotel”, sprytnie wpuszczona w głąb kolejnego pasu budynków. Z ustawionych jak w szkole ławek można podziwiać przydworcowy chaos. Capital słynie z dobrych chlebowych placuszków roti i pysznego lassi, napoju z mleka i jogurtu, w tym wypadku na słodko. Inne potrawy zmieniają smak w zależności od nastroju właściciela, jowialnego wąsacza i dość licznej gromadki pracowników. Ucieszyło mnie, iż obdarty chłopiec, który kiedyś latał po owej restauracji z bardzo brudną szmatą, którą raczej brudził, niż czyścił sprzątane przez siebie rzeczy, awansował obecnie na elegancko ubranego kelnera. Poza tym nie spotkałem już w tych okolicach pracujących ciężko za grosze dzieci, lecz same osoby pełnoletnie. Przez ostatnie trzy lata rząd musiał wziąć się za ten proceder i przynajmniej w przypadku Delhi odniósł sukces. Jeśli chodzi o inne zmiany, zauważyłem, iż kuchnia w wielu miejscach Delhi uległa dalszemu zaostrzeniu. Stała się wyzwaniem nie tylko dla przybyszy spoza Indii, ale też dla wielu Hindusów z innych miejsc, którzy podobnie jak ja próbowali ze łzami w oczach przebrnąć przez wszelkiego rodzaju ekstrakty z pieprzu i z chilli. Ja ostatecznie uległem namowom obsługi i zacząłem zamawiać częściej „mieszane warzywa”, danie wyjątkowo mało ostre jak na ich ofertę. Nie zrezygnowałem natomiast z czaju, którego się w restauracjach często nie podaje, nie wiem, z jakich względów. Podobnie jak trzy lata temu kelnerzy przynosili mi go spoza restauracji, a na do moich żądań herbacianych dołączali się natychmiast inni klienci.

   Pójdźmy jednak ulicą Chelmsforda w stronę Connaught Place. Zobaczymy z niej dworzec, poprzedzony swego rodzaju bramą wiodącą na parking. Jest to tylnia jego strona, właściwy gmach znajduje się bowiem od strony starówki Shahjahana. Dalej miniemy pozostałości po dawnym kłębowisku ryksz i autobusów, nadal niespokojne i cuchnące od czasu do czasu ekskrementami spieszących się podróżnych, choć nieco dalej wybudowano naprawdę ładną (choć nie sprzątaną) toaletę publiczną. Dalej będziemy poruszać się wznoszącym się na półmetrowych krawężnikach chodniku. Z jednej strony owego luksusu znajdziemy główną drogę, z drugiej małą dojazdówkę, na której ruch jest na tyle niewielki, iż można nią spokojnie iść. Miniemy centrum rezerwacji pociągów, czymkolwiek ono jest, a po drugiej stronie wpierw całkiem elegancką noclegownię dla buddystów ze Sri Lanki, a później mały meczet szyicki. Ulica Chelmsforda jest całkiem długa, lecz niezabudowana, więc idzie się nią szybko.

   W Connaught Place Chelmsford wpada pod bardzo dziwnym kątem, co z pewnością potęguje problemy związane z błądzeniem na drodze „w górę”. Drugą drogą, która bierze w obdarzone dziwną geometrią widły dzielnicę Pahar Ganj jest ulica Panchkuian. To dość ruchliwa magistrala, w pewnym sensie szeroka, a w pewnym klaustrofobiczna, gdyż jej środkiem biegnie metro. Wpierw usytuowane na nadziemnych, wysokich, betonowych rampach, przed CP wjeżdża pod ziemię. Ów moment zjazdu czyni ją nad wyraz wąską i nie jest najlepszym pomysłem przechadzanie się nią. Po dotarciu do CP, gdzie czekają cierpliwie ryksze rowerowe, którym nie wolno się poruszać po neopalladiańskim deptaku i jego drogach w kręgach i szprychach, można obrać dwie drogi. Albo długą, wzdłuż zewnętrznego kręgu, starającego się przybrać bardziej indyjską nazwę Indira Chowk, albo przez niego, która to droga jest znacznie krótsza, lecz bardziej kolizyjna, gdyż trzeba przedrzeć się przez ruch panujący na zewnętrznym pierścieniu. Wygląda to groźnie, ale są światła, z trudem, lecz respektowane, więc przy ulicach Agry nie jest to zadanie należące do trudnych. Bloki zabudowy pomiędzy kręgami oznaczone są literami alfabetu. A, B, C.. itd. Wchodzimy w wyjątkowo okazałą szprychę w literce B, gdzie znajduje się kino Plaza, jedno z najelegantszych w mieście, oraz dwa dobrze zaopatrzone w muzykę klasyczną sklepy płytowe. Nie brakuje tutaj też księgarń, a dla miłośników mocniejszych trunków jest pub.

   Wewnętrzny krąg wypełniony jest skwerem Rajiv Chowk, pod którym rozciąga się jedna z najbardziej ruchliwych stacji metra, gdzie krzyżują się dwie najdłuższe linie, żółta i niebieska. Pod ziemią zawsze panuje tu tłok, zaś przesiadanie się, czy wsiadanie w godzinach szczytu należy do odważnych. Ja miałem stać się odważny dopiero za kilka dni, więc szedłem na piechotę. Aby trafić na Janpath, trzeba wpierw trafić na ścianę Palika Bazar znajdującą się po lewej stronie, gdy idzie się od New Delhi.  Palika to dawny bunkier podziemny, pobudowany przez zapobiegliwych Brytyjczyków wraz z wszystkimi neopalladiańskimi cudami znajdującymi się powyżej. Podziemne targowisko jest ogromnie przereklamowane przez popularne przewodniki po Indiach. Rządzą tam raczej bezlitośni naciągacze, zaś Delhi oferuje miłośnikom zakupów setki innych miejsc. Jedyną rzeczą godną uwagi w Palice, jest z mojej perspektywy firmowy sklepik T-Series, najtańszego wydawcy płyt z muzyką klasyczną, religijną i filmową. Do niego rzeczywiście warto zajrzeć. Nad samą Paliką przyciąga natomiast samych Hindusów kilka stoisk z tanimi ubraniami. „Sto rupii! Sto rupii!” – krzyczą sprzedawcy trzymając w rękach dżinsy po indyjsku nader szczupłe w pasie. Po przejściu nad Paliką naszym oczom musi się ukazać piękny budynek Jeevan Bharati. To udany przykład nowoczesnej architektury, biurowce splecione z gigantycznym zadaszeniem złożonym ze swego rodzaju kasetonów. Podobny motyw zastosowano w kompleksie India Habitat Center, częstym celu moich spacerów Janpathem i ciekaw jestem, czy za tym podobieństwem stoi ten sam architekt, lub zespół architektów.

    Stajemy wreszcie na Janpathcie. To piękna i okazała aleja, stanowiąca ważny element sieci dróg i rond zaprojektowanej z rozmachem przez późnokolonialnych urbanistów. Po prawej stronie będą nam towarzyszyć przez jakiś kilometr eleganckie pasy stoisk prezentujące wyroby rzemiosła z różnych stanów Indii. Po prawej natkniemy się na przedłużenie architektury podobnej do attyk Connaught Place, bardziej jednakże zaniedbanej. Mimo pewnego zapuszczenia ujrzymy w niej bardzo eleganckie sklepy i ekskluzywne biura. Przy wielu z nich będą stali ubrani w liberie strażnicy. Przed nimi rozliczne zaparkowane pojazdy będą utrudniały przejście.  Wkrótce przetnie naszą drogę ulica zwana Connaught Lane. Owe „Lane” to specjalność Nowego Delhi. Towarzyszą one każdej większej alei niczym swoiste echo. Nie zdziwi nas zatem przerywający ciąg stoisk z rzemiosłem Janpath Lane.

   Pierwszą większą przeszkodę w moich spacerach po Janpathcie stanowił Tolstoy Margh, czyli ulica Tołstoja. Obecność rosyjskich pisarzy na pomnikach i w delhijskim nazewnictwie jest całkiem spora i świadczy o tym, że w czasach żelaznej kurtyny Indie zachowywały neutralność. Za ulicą Tołstoja mogłem zawsze oglądać eleganckie budynki – hotele takie jak Imperial, Janpath i Shangri La, oraz biurowce takie, jak choćby główny gmach indyjskiej telekomunikacji. Zapomniałem dodać, że wszędzie nie brakowało drzew. Na tym odcinku szczególnie przyciągał uwagę budynek Western Court, stanowiący bardzo piękne nawiązanie do tradycyjnej architektury Indii, a pochodzący z późnego okresu kolonialnego. Największą przeszkodę w całym moim spacerze stanowił Place Windsor, czyli wielkie rondo, gdzie kierowcy oczarowani wygodą tutejszych dróg pruli przed siebie, zaś pieszy musiał bardzo uważać przechodząc na pasach umieszczonych blisko zdradliwych zjazdów z koła ronda. Tak naprawdę wyglądało to znacznie groźniej, niż groźne w praktyce było. Indyjscy kierowcy jak zwykle byli tutaj uważni i gdy nie wychodziły im próby wymuszenia pierwszeństwa, raczej nie mieli zamiaru nikogo zabić. Plac Windsoru, oprócz Janpathu przecinają dwie inne wielkie aleje. Po pewnym czasie znów wpadają w ronda, nie tak jednak wielkie. Okolice Placu Windsoru są już zupełnie zielone, a w owej zieleni toną oczywiście neopalladiańskie wille, dawne siedziby ważnych Brytyjczyków, obecnie zamieszkane przez ważnych Hindusów. Owe wille towarzyszyć już będą Janpathowi aż do jego południowego końca. Oczywiście, stanowią one swego rodzaju klasy – od rozległych pałacyków, po budowle bardziej kameralne. Nigdy nie zamieniają się też w monotonny szereg podobnych do siebie domów.

   Za Janpathem natrafimy na monumentalny blok hotelu „Le Meridien”, gdzie w restauracji kultywuje się francuską kuchnię. Dalej po prawej stronie miniemy piękny gmach Archiwum Indii, zaś wkrótce po tym, po lewej, rozległy, choć nisko i neopalladiańsko zabudowany, teren, przynależący do Indira Gandhi Center of Arts. Odbywają się tam wystawy, koncerty, oraz wykłady. Ośrodek niesie w sobie pewne elementy zaniedbania, przynależne instytucjom rządowym również w Polsce i w wielu innych miejscach na świecie. Poza tym jest to bardzo piękny, zadrzewiony teren. W trakcie moich spacerów odbywała się w nim wystawa poświęcona barwnej i bogatej historii Delhi. Od Pahar Ganju przeszliśmy już w ten sposób ponad pięć kilometrów. Po godzinnej podróży czeka nas szczególnie ciekawa niespodzianka. Wchodzimy na Rajpath, który przecina tutaj Janpath. Rajpath to najpiękniejsza i najbardziej oficjalna aleja w mieście. Jest naprawdę piękny! Składają się nań stosunkowo wąska droga i umieszczone na jej dwu obrzeżach rozległe tereny zielone, w których płyną dwa symetryczne kanały. Rajpath znajduje się w jej środkowej części, nieco bliżej India Gate. Wielka Brama Indii oglądana z trasy moich spacerów majaczyła na horyzoncie, rozmyta nieco przez odległość, jak wszelkie duże budowle. Z drugiej strony mogłem zobaczyć bardziej oddalone budynki rządowe, łączące styl neomogolski z neopalladiańskim. Przede wszystkim Rashtrapadi Bhavan, dawny pałac gubernatorski, a dziś pałac premierowski, poprzedzające go gmachy ministerstw, oraz położoną nieco z boku rotundę parlamentu, dobrze wszystkim znaną z indyjskich banknotów. Z odległości w owych budowlach szczególnie rzucają się w oczy kopuły z podwyższoną strzałką, dążące do pewnej asymetrii jak ogólnie cały brytyjski neopalladianizm. Rajpath w dawnym angielskim założeniu New Delhi stanowił oś symetrii, przebiegającą ze wschodu na zachód. Od niego najbardziej północnym elementem nowego założenia był CP, zaś najbardziej południowym okolice Ogrodów Lodi. Janpath z kolei stanowił oś symetrii poprzeczną do Alei Królów. India Gate i jej okolice, położone najbardziej na wschodzie, znajdowały swój odpowiednik w Pałacu Wicecesarskim. Za Bramą Indii znajdowały się Stary Fort i rzeka Jamuna, zaś za Pałacem Gubernatora Ogrody Mogolskie (będące w tym przypadku pięknym nawiązaniem Anglików do sztuki dawniejszych Indii) i dalej wielkie tereny zielone, istniejące do dziś. Tu dodam na marginesie, iż Brytyjczycy przez większość swoich rządów niszczyli sztukę mogolską, czego przykładami są choćby koszary stworzone po wyburzeniu części Czerwonego Fortu w Delhi i Fortu w Agrze. Taj Mahal również Anglicy chcieli zburzyć, a marmur wykorzystać w inny sposób. Wszystkie mogolskie wnętrza zostały pod ich kuratelą bezpowrotnie zniszczone. Zainteresowanie wybitną artystycznie architekturą mogolską poczuli najeźdźcy dopiero pod sam koniec swoich rządów.

   Za Janpathem natkniemy się w miarę szybki na piękny gmach Muzeum Narodowego. Nawet gdy do niego nie wejdziemy, będziemy mogli podziwiać wspaniałe rzeźby ustawione przed zwieńczonym kopułą gmachem. Największą wśród nich jest wspaniały kamienny rydwan wysokości ośmiu chyba metrów, przeniesiony z jakiejś zrujnowanej świątyni. Dalej odkryjemy całą kamienną świątynię, a raczej jej ruiny, odtworzone tutaj przez indyjskich archeologów i historyków sztuki. Zbiory tego muzeum są jednymi z najciekawszych na świecie. Słynna jest kolekcja rzeźby, zarówno kamiennej, jak i w postaci odlewów z brązu, zaczynająca się od okresu starożytnego i idąca po późne średniowiecze. Nie brakuje tutaj najcenniejszych arcydzieł, takich jak posągi Buddy z czasów cesarza Asioki, czy przedstawienia hinduistycznych bogów z okresu późnego antyku. Zachwycająca i bogata jest też kolekcja malarstwa mogolskiego. Oczywiście wiele cennych dzieł nadal znajduje się w Londynie. Za muzeum czeka nas kolejne rondo Motilal Nehru Place. Ilość drzew i neopalladiańskich rezydencji jest tutaj przeogromna, robi się chłodniej od zieleni. W wielu budynkach znajdują się konsulaty i ambasady, choć nie w takim natężeniu, jak w położonej trzy kilometry na zachód dzielnicy Chanakyapuri. Niezwykłą ciekawostką jest usytuowany nieco z boku mojego szlaku konsulat San Marino, mikroskopijnego państewka położonego we Włoszech. Całkiem możliwe, iż korzystający z korzystnych przepisów podatkowych indyjscy bogacze skłonili San Marino do otwarcia tego typu instytucji w Indiach. Oczywiście, gdyby San Marino chciało mieć swoje przedstawicielstwa w większości krajów na świecie, większość jego obywateli pracowałaby w ambasadach. Kto wie, może rzeczywiście się tak dzieje? Dalej chodnik pod naszymi stopami zmienia się w eleganckie, ceramiczne płytki. Jesteśmy w pobliżu ambasady Węgier, kraju również mikroskopijnego w porównaniu z Indiami. Co jednak ciekawe i miłe, ambasada naszych bratanków bardzo aktywnie uczestniczy w życiu kulturalnym Delhi, deplasując w tym wszystkie inne tego typu instytucje (przynajmniej jeśli chodzi o wydarzenia otwarte dla wszystkich). Całkiem możliwe, iż jest to dziełem znajdującego się dobrze w swej pracy ambasadora. Natknąłem się na wielu Hindusów, którzy dobrze wspominali jakiegoś polskiego ambasadora sprzed lat, sugerując iż wówczas ambasada Polski była w delhijskim życiu intelektualnym silnie obecna. Rondo z pięknym i pełnym zadbanych, rzadkich drzew i krzewów skwerem kończy Janpath. Tutaj skręcamy w Rajesh Pilot Margh, która zaniesie nas do Ogrodów Lodi i położonych w ich pobliżu centrów kulturalnych – India International Center i India Habitat Center.

(ciąg dalszy nastąpi…)

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego – kliknij tutaj

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

osiem − siedem =