Trzydniowy meczet i pożegnanie z Agrą. Dziennik indyjski 61

 

 

   Mało jest budowli, które powstają w trzy dni, a nie są przy tym wcale szałasami. Jeśli chodzi o wielkie, murowane budynki, pełne pięknej ornamentyki, łuków, bram i wyrafinowanych sklepień, takich rekordzistów możemy spotkać jedynie w opowieściach rodem z Tysiąca i Jednej Nocy. Adżmer zdawał się być miejscem nie obcym Szeherezadzie, zatem plotki o wielkiej, kamiennej, bogato zdobionej trzydniowej budowli nie zdziwiły nas zbytnio. Co ciekawe, znaleźliśmy zupełnie realne źródło owych plotek, choć dżin, który pomógł tak szybko wznieść budowlę nie należał do społeczności dżinów znanych z opowieści legendarnej księżniczki.

   Na bazarach Adżmeru nie brakowało oczywiście lamp, puzderek i innych zdobionych arabską kaligrafią bibelotów, w których jakiś miejscowy Aladyn mógłby uwięzić dżina. Obok mapy satelitarnej zdobyliśmy zatem pewien trop do tajemniczej, zbyt szybko powstałej budowli. Kaja, oglądając rozmaite bransoletki, czapki, sygnety, potrząsała co jakiś czas ozdobnymi lampami, lecz z żadnej z nich nie wylał się mglisty zaczątek formującego się dżina. Czyniąc to, obydwoje ze zdziwieniem spoglądaliśmy na niezwykłe dewocjonalia, mające kształt modeli architektonicznych w szklanych gablotach. Nie mogąc wyobrażać ciała ludzkiego, muzułmanie czcili święte budynki tak samo, jak hinduiści czczą swoich wielorękich bogów. Oszołomieni tym niezwykłym zamiłowaniem do architektury i wszechobecną, dobiegającą z nagrań muzyką suficką, przemierzaliśmy średniowieczne uliczki miasta, wchodząc raz po raz w piękne, zabudowane obecnie mogolskie bramy. Nie mogło ich zabraknąć w żadnej szanującej się osadzie Radżasthanu, lecz tu mieliśmy do czynienia ze znakomitymi, mogolskimi architektami, jeszcze lepszymi od radżpuckich.

   W poszukiwaniach dżina – architekta nie pomagali nam oczywiście miejscowi dżiniści, których nazwa w naszym języku jest tak myląca, choć de facto nie ma z samymi dżinami wiele wspólnego. Ale jak można było nie zauważyć wielkiej i pięknej świątyni tej religii wznoszącej się nie tak daleko dawnego pałacu Jahangira, bogato zdobionej malowanymi rzeźbami, nie tworzącymi jednak hinduistycznego tłumu, godnego przechodniów na ulicach Agry? Wewnątrz, na środkowym dziedzińcu, mieścił się oczywiście posąg Mahavira, tak bardzo podobny do medytującego Buddy, jego dawnego konkurenta. Za nim jednakże, na samym środku dziedzińca, ktoś pobudował wielki minaret. Było to podejrzane – pierwszy raz oglądaliśmy świątynię dżinijska z samodzielną wieżą tak bardzo podobną do muzułmańskich minaretów. O ile przeznaczenie tych ostatnich było dla nas oczywiste, o tyle nigdy nie spotkaliśmy kogoś, kto by recytował z takiej konstrukcji dżinijski azan. Niestety, świątynia była opustoszała i ani dżinistów, ani ewentualnych, odpowiedzialnych za architektoniczną ekstrawagancję dżinów w mniej nie spotkaliśmy.

 

 

   Inną świątynią, którą teraz dla porządku wymienię, choć nie szukaliśmy w niej dżinów, był wielki przybytek Satya Sai Baby, tegoż samego, który umarł niedawno, gdy my byliśmy w Varanasi, i który uważany był za monoteistycznego boga, czemu bynajmniej nie zaprzeczał. Oczywiście nie zaszliśmy do środka owej budowli, gdyż jej sława przytłaczała nas zbyt mocno. Cóż zresztą teraz mogło się dziać w chramie żyjącego boga, który niedawno umarł? Dlatego ów obiekt widzieliśmy tylko z oddali, gdy zapadły już ciemności nad kotliną Adżmeru. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami, podobnie jak świątynia Akshardam w Delhi, wzniesiona dla nieco dawniejszego bogoczłowieka, bo XIX wiecznego, i ta budowla miała w sobie coś z wesołego miasteczka. Na wiele kilometrów widać było spływające z niej wielobarwne światła jakichś niezwykłych ruchomych konstrukcji, zaś odległość zniekształcała monotonny pomruk bhajanów.  Nawet tu, w mieście przynoszącego płodność Moiuddina Chistiego, z pewnością ów poniekąd konkurencyjny ośrodek nie narzekał na brak chętnych gości.

   Okolice świątyni dżinijskiej okazały się złym tropem. Tajemniczą, błyskawiczną świątynię znaleźliśmy w innym zakątku Adżmeru, przy bramie wiodącej w zupełnie inne strony, niż ta, którą przebywali najczęściej udający się na swoje obrzędy dżiniści. Za bramą otwierał się niezbyt szeroki placyk, bezlitośnie zagracony rozmaitymi straganami. Otaczały go adżmerskie kamieniczki, nad nimi zaś majaczył masyw Taragarh. Była to pewna wskazówka, bowiem tajemnicza droga dla pieszych wiodąca do Gwiezdnej Twierdzy powinna się była zaczynać obok trzydniowej budowli. Kolejną wskazówką były zmurszałe, trudne do odgadnięcia strzępy starożytnej i średniowiecznej architektury. Wyglądały jak wstępne próby dżina, który dławiąc się czasem próbował wpierw bez powodzenia spełnić żądanie swojego adżmerskiego Aladyna.

   Zza straganów, resztek murów, przechodniów, wielbłądów i osłów, wynurzyły się ku nam schody. Jakby napisał znakomity w swej poetyckości amerykański pisarz Lovecraft, złożone były z kamieni tak starych, iż niemal wydawały się pachnieć zgnilizną i rozkładem. Schody były też strome. Dowiedziałem się w ten sposób, iż tajemniczy dżin pobudował w owe trzy dni raczej budowlę sakralną, niż pałac. Jego Aladyn nie ucieszyłby się z tak stromych schodów do rezydencji, natomiast indyjscy bogowie zdawali się niekiedy wymagać ofiary z nóg połamanych na spadzistych stopniach wiodących na rampy ich chramów.  O tej porze roku dodatkowym utrudnieniem był blask słoneczny, który spływał tłustą i okrutną rzeką w dół, starając się pociągnąć za sobą zmęczone stopy i zrzucić intruzów powrotem w wir kłębowiska poszarzałych kramów. Odległy szczyt spoglądał na to drwiąco i ironicznie, szczerząc obnażone zęby twierdzy dawno umarłych radżów. „Nie jest dobrze” – pomyślałem bezskutecznie próbując otrzeć pot z czoła ręką, z której i bez tego skapywały krople słonej wody, – „nasz dżin okazał się dość złośliwą istotą.”  

   Wreszcie stanęliśmy przed bramą wiodącą na obszerny dziedziniec czegoś, co okazało się być meczetem. Dalej było jeszcze trochę ruin bram, i starych grobowców, po czym piętrzące się strome stoki Taragarh, wśród których biegła gdzieś tajemnicza ścieżka. Sam meczet zwał się Adhai Din Ka Jhonpda, czyli „wzniesiony w trzy dni”. Jednakże dżin, który przyczynił się do tego cudu, był tylko pospolitym duchem nietolerancji religijnej, rzadszym o tyle, że bardziej praktycznym, niż fanatycznym. Dawniej meczet był świątynią hinduistyczną, dedykowaną bogu Wisznu, wzniesioną zaś w 1193 roku. Gdy jej mury jeszcze były stosunkowo świeże, Adżmer został podbity przez Qutbuddina Aybaka, zaś chram solarnego boga zamieniony na meczet. Do dziś zachowała się wspaniała kolumnadowa sala owej świątyni, wraz z rzeźbami nie sławiącymi bynajmniej islamu. Siedziały w niej niedbałe grupy pielgrzymów, czekające zapewne na wieczorny azan w meczecie Moiuddina Chistiego, znajdującym się niezbyt daleko od tego miejsca. Miejsce to było w dużej mierze zaniedbane, lecz zegar i kilka postrzępionych dywaników świadczyło o tym, iż wciąż odbywają się w nim zbiorowe modlitwy muzułmanów. Część dawnej świątyni była niezadaszona, i tam pielgrzymi zachowywali się dość swobodnie. Wszedłem tam, aby porobić zdjęcia, bowiem w części przesklepionej posadzka była niesamowicie brudna, również z uwagi na kozy i owce należące do pielgrzymów i zażywające odpoczynku w tym zrujnowanym meczecie. Gdy jednak stanąłem na rozżarzonej do czerwoności posadzce, szczęśliwy iż nie muszę parzyć stóp, jakiś grubas zażądał ode mnie zdjęcia butów, w myśl tego, iż jest to meczet. Wskazałem mu na mnóstwo ludzi plotkujących, jedzących, głaszczących kozy, którzy bynajmniej nie rozstali się ze swoim obuwiem. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ci zdrajcy natychmiast nie zaczęli wyskakiwać z butów! To się nazywa moc sacrum!

   To, co dawniej było hinduistyczne, zostało poprzedzone przepiękną fasadą przez Shams – al – Dina Iltutmisha. Podobnie jak w przypadku Qutub Minar w Delhi mieliśmy tu do czynienia ze sztuką tureckich Mameluków w najprzedniejszym wydaniu, z erudycyjnym, głęboko rzeźbionym kalejdoskopem wszystkim możliwych styli sztuki kaligraficznej w najpiękniejszych swoich przejawach. Oniemiałem z zachwytu! Najpierw wspaniałe fundacje Mogołów, a teraz to… Gdy zupełnie zatonąłem w robieniu zdjęć, biedna Kaja stała się celem wielu rodzin chcących sobie z nią zrobić zdjęcie. Mnie też wołano co jakiś czas, ale starałem się być życzliwe asertywny. Wiedziałem bowiem, że Słońce za jakiś czas wypije ze mnie wszystkie siły i nie będę mógł już uwiecznić tego co chciałem. Jak na ironię, piękne niegdyś kopułowe sklepienie mameluckiej części meczetu nie wytrzymało do końca próby czasu i naprawdę mało było tu cienia. Cała platforma z trzydniowym meczetem i otaczające ją pejzaże, były z pewnością jednym z najpiękniejszych miejsc w Indiach. Jeśli chodzi o estetykę, przekręt dżinów udał się znakomicie.

 

 

   Tym razem wracaliśmy w swoje strony wagonem klimatyzowanych, z rodzaju tych, które niezbyt często występują w zwykłych pociągach. Nie był on bowiem złożony z kuszetek, lecz ze zwykłych siedzeń. Przeważnie z takich wagonów złożone są najszybsze indyjskie pociągi klasy Rajdhani i Shatabdi. Nasz nazywał się „mail train”, co oznaczało wolną klasę „podstawową” pociągu. Dlatego był w nim tylko jeden wagon klimatyzowany. My mieliśmy niską waiting list, mogliśmy zatem być pewni miejsc, jednakże nie otrzymaliśmy ich obok siebie. W końcu jednakże udało nam się wszystkich poprzesadzać tak, iż stało się to możliwe i mogliśmy sobie obejrzeć film na laptopie, śledząc jednocześnie przesuwające się obok nas pejzaże Radżasthanu. Adżmer był położony w bardzo jałowej jego części. Po jakichś paru godzinach półpustynne okolice ustąpiły miejsca całkiem żyznym polom. Jaipur, stolica stanu, leżał na niezgorszych gruntach niż Agra. Nie byliśmy jeszcze w tym mieście, lecz z pociągu zadziwił nas dużą ilością nowego i czystego wielkoskalowego budownictwa, które do tej pory widzieliśmy w Indiach jedynie w niektórych dzielnicach Chennaju. Zgodnie z mapą satelitarną, linia kolejowa przechodziła w dość dużej odległości od zabytkowego centrum miasta. W niektórych stanach Indii, cieszących się za British Raj większą wewnętrzną autonomią, kolej na mniejszą od kolonialistów skalę budowali lokalni władcy. Mewar też chyba wliczał się do tego grona, lecz najwyraźniej w XIX wieku Dżajpur był po prostu miejscowością znajdującą się na drodze do Adżmeru, brytyjskiego ośrodka władzy w regionie. Później historie obu grodów potoczyły się inaczej. Ranga Adżmeru zmalała, Dżajpur stał się jedną z większych indyjskich metropolii.

   Na dworcu Agra Cant. poczuliśmy sentymentalne ukłucie w dołku. Jeśli chodzi o ten pobyt w Indiach, żegnaliśmy się z tą dawno stolicą Mogołów, chaotycznym miastem Taj Mahalu, który stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli gigantycznego państwa. Jak zwykle nie udaliśmy się w jego strony, lecz dążyliśmy na daleką północ rozległego, niemal dwumilionowego miasta, do CIH. Aleja łącząca Agra Cant ze śródmieściem jak zwykle uraczyła nas powiewami gorącego wiatru, który po Radżasthanie wydawał się nam chłodny i przyjemny. Gdy wjechaliśmy w chaos codziennych, agryjskich ulic, po raz pierwszy poczułem, iż nie jest on przestrzenią, w której muszę się jakoś poruszać, lecz miejscem, które już opuszczam. St. Paul College jak zwykle łudził nas swoim neomogolskim przepychem. Kaja żałowała, iż tak wielu miejsc w Agrze jeszcze nie poznała. Kupiliśmy w międzyczasie książkę o Agrze, z której wynikało, iż dawna stolica Hindustanu to, podobnie jak Delhi, trudny do przebycia ocean historii i architektury. Przeszłość, często w wyjątkowo okazałych przejawach, występowała na całym terenie rozległej Agry. Inaczej jednakże niż w Delhi, wciąż była pożarta przez slumsy, pozbawiona jakiegokolwiek kontaktu z otoczeniem. Wyprawa do niektórych pałaców, pięknych ogrodów, grobowców wielkich generałów i wezyrów wymagała nie lada przygotowań. Lecz nie tylko o zabytki chodziło. Kaja stała się na prawie rok Agryjką i znacznie bardziej niż ja przywiązała się do tego miasta, choć ja też, o czym świadczą niniejsze łamy, bardzo je polubiłem. Brytyjczycy też z czasem nabrali sentymentu do Agry, którą wpierw chcieli zniszczyć (chciano nawet rozebrać Taj Mahal, aby pozyskać marmury na rezydencje białych sahibów…). Nie tylko St. Paul College wzywał do odwiedzin swoim architektonicznym rozmachem. Obok założeń wielkich, takich jak on, kusiły nas też mniejsze budynki różnych tajemniczych stowarzyszeń, między innymi kościół Towarzystwa Ezoterycznego, tego samego co w Chennaju, za którym otwierał się być może ogród, chyba, że pożarła go niespokojna, współczesna Agra.

   Jako, że gruby i zrelaksowany strażnik sansthanowego guesthausu nie miał już zamiaru mieć gości, którzy przeszkadzaliby mu w wieczornym oglądaniu TV, zamieszkałem ponownie w studenckim hostelu, który był już niemal opuszczony. Pajęczyny były bardziej gęste niż dawniej, wychodki na niższych piętrach osiągnęły jeszcze wyższy stan entropii. Opiekun akademika kazał zatem wpierw szukać swoim pomocnikom pomieszczeń nadających się jeszcze do zamieszkania. Zajęło to sporo czasu.

   Kaja miała przed sobą przykre zadanie spakowania wszystkich swoich rzeczy. Miała ich bardzo dużo, choć rekordzistką była pewna Rosjanka, która miała w bagażu kilkanaście 20 kilowych toreb. Studenci sansthanu mieli prawo do odwiezienia ich zamówionym samochodem na lotnisko w Delhi, Kaja również chciała z niego skorzystać, choć pojawiły się drobne zgrzyty i problemy związane z tym, iż była jedną z ostatnich osób opuszczających sansthanu i niektórzy, co leniwszy urzędnicy chcieli już chyba zamknąć księgowość.

 

 

   Znów miałem okazję zobaczyć miejsce dawniej zakazanie, czyli żeński akademik. Wciąż jeszcze mieszkała w nim część Lankijek, choć te najbardziej mi znane wróciły już do siebie. Wydaje mi się, iż część obywatelek wyspy Rawany została z uwagi na taki a nie inny bilet powrotny. Nie miały one już bowiem pieniędzy, aby zwiedzać Indie, przebywały zatem cały czas w Agrze. Choć kto wie? Może również, tak jak my, bardzo polubiły to miasto? Wieczorem okazało się, iż na placu przy fontannie wciąż nie brakuje swadeshi, indyjskich studentów CIH, którzy jednakże nie wchodzili w interakcje z nami, czy Lankijkami. Ich edukacja też dobiegała końca i snuli się melancholijnie ze swoimi sympatiami. Większość z nich wiedziała, że mniej lub bardziej intymny związek jaki zawiązali podczas studiów nie ma większych szans na przetrwanie w konfrontacji z oczekiwaniami ich rodzin, a raczej rodów, dotyczącymi aranżowanego małżeństwa. Niektórzy najpewniej już w dzieciństwie zostali zaręczeni i ich przyszłość od tej strony była jasna dla wszystkich, lecz nie dla nich. Nie liczący się z emocjami i osobistymi wyborami zwyczaj aranżowanych małżeństw wyrabiał w Hindusach cechę, która często stawała się ich wadą. Jeśli ktoś ulegał autorytetom w tak intymnej i ważnej dla całokształtu egzystencji rzeczy, to pokorne i mechaniczne powtarzanie istniejących wzorców w pracy i w edukacji przychodziło z łatwością. Najbardziej dziwiło mnie to, iż ci sami ludzie, których młodzieńczą miłość brutalnie zaduszono, stawali się ojcami i matkami oczekującymi zazwyczaj tego samego okrutnego poświęcenia dla swoich dzieci. W wielu filmach zwracano uwagę na tę hipokryzję, lecz w sumie nie wiem, jak to odbierano. O ile większość małżeństw w Indiach była aranżowana, o tyle na srebrnym ekranie dominowała miłość i własne wybory. Całkiem możliwe, iż dla wielu Hindusów nie kryła się w tym jakaś zachęta do refleksji, lecz po prostu filmy neutralizowały ich niezrealizowane marzenia, były swego rodzaju odskocznią od spolegliwości, w której osobiste emocje są najmniej ważne. Z pewnością podobną i starszą rolę spełniał w Indiach bóg Kriszna w swej pastoralnej postaci i jego związek z Radhą, opiewany przez ogromną część nowożytnej sztuki indyjskiej, w tym wiersze ragowe, służące muzyce klasycznej. Ów związek był nieślubny, sprzeciwiał się wszystkim normom społecznym, był słodki i nostalgiczny, zawsze skryty w mroku i popierany przez sporą grupę przyjaciółek, gopi, czerpiących radość i siły z tej miłosnej historii. Oczywiście dla osób religijnych miało to przede wszystkim konotacje mistyczne, ale czy nawet dla nich tylko takie? Zawsze się nad tym zastanawiałem, mijając grupy ludzi śpiewające podczas pudży o Radzie i Krisznie. Obok zadeklarowanych mistyków, były to przeważnie kobiety, młode i w średnim wieku. Te ostatnie, jak to zwykle Hinduski, szybko stawały się czcigodnymi, brzuchatymi matronami. A jednak śpiewały o tych miłosnych historiach, nie pozbawionych bynajmniej silnego erotyzmu i pikanterii… Czy była to przede wszystkim modlitwa, czy też raczej wracanie do wspomnień o prawdziwej miłości, podczas gdy w domu czekał mąż, który, choć zapewne sympatyczny, nigdy nie przestał być obcą, przygotowaną przez rody, osobą?

   Oprócz wymuszonego przez sytuację obserwowania hinduskich rozstań, czekało nas też zadanie wysłania części rzeczy, bowiem Kaja wywalczyła dla siebie jeszcze dziesięć dni w Indiach, a my nie mieliśmy gdzie wszystkiego zostawić w Delhi. Był wprawdzie mój Lakshmi Nagar, lecz tam było już wiele innych gratów, a nie byłem pewien, czy Kowshal dobrze się czuje w takim magazynie rupieci. Niestety, główna poczta znajdowała się w odizolowanym od reszty świata miejscu. Choć adres głosił „Sadar Bazar”, znaleźliśmy się wśród zieleni zagrodzonej płotem, skąd można było wejść tylko do budynku poczty. Trafiliśmy tam na ostatnią chwilę i jako, że Kaja wciąż była zobligowana do w miarę wczesnego wracania o akademika, musieliśmy pożegnać się z naszym marzeniem o pożegnalnym, wieczornym spacerze po Agrze.

   Poczta była sporych rozmiarów, rozłożystym, pobrytyjskim budynkiem. Ku mojemu zdumieniu weszliśmy do niej od tyłu i po drugiej stronie okienek, tam gdzie kręcili się pracownicy, mieliśmy znaleźć obszywaczkę paczek. Udało nam się, lecz ta pewna siebie kobieta w średnim wieku zażądała od nas kwoty przekraczającej ustawowe stawki. Zbuntowaliśmy się i Kaja poszła szukać jakiegoś przełożonego. Udało się i zobligował on chciwą pracowniczkę do przyjęcia od nas właściwej ceny. Martwiłem się, że coś będzie nie tak, bowiem godziny otwarcia poczty właśnie upłynęły. Mimo to czekaliśmy dzielnie i stosująca strajk włoski obszywaczka po jakichś 40 minutach zakończyła swoją pracę. Zaczęliśmy wysyłać paczki. Plotka o tym, że do Polski nie można wysłać paczki morskiej, okazała się niestety prawdziwa. Było to przykre, bowiem do większości państw europejskich takie przesyłki można było dostarczać, zaś paczka lotnicza była znacznie droższa. Cóż, zgodziliśmy się na to drugie rozwiązanie, lecz okazało się niestety, iż o ile limit ciężaru paczki morskiej wynosi 20 kg, o tyle lotniczej 15 kg . Nie muszę dodawać, iż cięższa z naszych paczek ważyła dokładnie 20 kg . Było już za późno, aby zrobić z niej dwie paczki, musieliśmy zatem wziąć ją ze sobą. Pozostała jeszcze druga, ważąca 10 kg . Urzędnik współpracujący z nami w tym względzie, stwierdził, iż nie można wysyłać płyt, filmów, ani ubrań. Z tego mniej więcej składała się nasza przesyłka. Wyciągnęliśmy od niego zatem naszą deklarację, skreśliliśmy z niej płyty i filmy, zaś do słowa „ubrania” dopisaliśmy „stare i używane”. Później, na poczcie w Delhi, dowiedzieliśmy się oczywiście, iż można to wszystko wysyłać. Nie było to wszystko najszczęśliwszym pożegnaniem z Agrą.

 

 

   Nazajutrz rano przyjechała taksówka, niestety pozbawiona klimatyzacji, czego się obawiałem. Zapowiadało to gorszy komfort podróży, niż przeciętny pociąg i chyba nawet autobus, gdyż wnętrze samochodu szybko się nagrzewa, a i on staje w korkach. Kaja długo gromadziła swoje bagaże wokół samochodu, choć oczywiście nie miała ich tyle, co rosyjskie rekordzistki. Ja poprawiając swój turban pomagałem jej nosić to wszystko po schodach. Gdy w końcu ruszyliśmy, okazało się, iż powietrze wpadające przez otwarte okna jest tak gorące, iż wcale nie chciało się ich otwierać, co zazwyczaj jest przyjemne w upalnych klimacie południowej Europy na przykład. Pierwszy fragment naszej drogi przebyliśmy w miarę szybko, utknęliśmy jedynie w jakimś średnich rozmiarów korku koło grobowca w Sikandrze, dzięki czemu mogłem się pożegnać z cieniami cesarza Akbara.

   Po drodze negocjowaliśmy z kierowcą podwiezienie nas do poczty na Connaught Place, gdyż znaliśmy dobrze jej pracowników, którzy zawsze byli dla nas mili. Kierowca zgodził się na to, choć zażądał 250 rupii, jako, że uznał iż CP jest dalej niż lotnisko. Być może miał w tym trochę racji, choć nie wiem, czy sansthan nie opłacał mu pewnej elastyczności w podróży. Poza tym starał się z nami rozmawiać po przyjacielsku, choć nie zgodziliśmy się na przekazanie nas taksówce jego brata po drodze i wymianę pasażerów. Nie było to uzgodnione z sansthanem, a byłem przekonany, iż Kaja była jakoś ubezpieczona na tę podróż, głupio by było zatem tracić zabezpieczenie w razie wypadku z uwagi na drobne kombinacje naszego kierowcy. Choć miałem wrażenie, iż jedziemy całkiem szybko, bowiem mijaliśmy po drodze autobusy, wcale nie mieliśmy dojechać szybciej. Pięć godzin podróży było standardem na 200 kilometrowym odcinku Agra – Delhi, nawet jeśli nie było korków. A przecież jechaliśmy płatną autostradą!

   Było coś melancholijnego w postoju na środku drogi, gdzie zjedliśmy na śniadanie placek paranthę i dahi, czyli jogurt do niego. Upał sprawił, iż było niezwykle sennie i nie słyszeliśmy nawet przeróżnych, mknących przed barem konstrukcji, z których niektóre były samochodami. Gdy ruszyliśmy ponownie, zacząłem się dziwić wszystkim turystom, którzy zamawiają samochód z Delhi do Agry za tysiące rupii. Taka podróż nie jest miła. Nawet zimą, nawet w klimatyzowanym samochodzie… Ja się czułem o tyle dobrze, iż widziałem wszystko z innej perspektywy niż zazwyczaj. Ale to wszystko.

 

 

   Nie mogliśmy podjechać pod samą pocztę, zatem nosiliśmy nasze rzeczy na tury i zostawialiśmy je na wielkiej kupie obok naszego znajomego obszywacza, który cieszył się, że znów nas widzi. Obok krążyli niczym sępy rykszarze, słusznie przekonani, że staniemy się ich łupem. Po wysłaniu drobnej niestety części rzeczy udaliśmy się na Lakshmi Nagar, gdzie zaskoczyliśmy Kowshala. Był zachwycony, że może znów pogadać z Kają w hindi, zatem po upakowaniu wszystkich niepotrzebnych na razie przedmiotów gdzie się dało, wyruszyliśmy do głównej galerii handlowej na Lakshmi Nagar, aby zjeść coś nieostrego (po Adżmerze mieliśmy chwilowo dość chilli i pieprzu). Tam były restauracje włoskie i chińskie, zamówiliśmy sobie więc pizzę z dobrą kawą, niestety Kowshal im bardziej zbliżał się do egzaminów, tym bardziej pościł. Jak każdy wajsznawa odmawiał sobie zatem jedzenia raz w tygodniu, choć chorował. Na próżno tłumaczyłem mu, iż nawet muzułmanie w Ramadan, gdy są chorzy nie powinni pościć. Kowshal był jednakże przekonany, iż jeśli zje coś niedozwolonego, Hanuman nie przyleci na jego egzamin jak do Sity z pierścieniem Ramy. W sumie rzecz się miała jeszcze gorzej. Obok całkowitego postu jednego dnia w tygodniu, Kowshal w inne dni nie mógł jeść żadnych zbóż. Pizza zatem nie była najlepszym daniem dla niego, lecz niestety nie udało mi się od niego dowiedzieć, czy tego dnia pości całkowicie, czy też unika zbóż. Za bardzo był zaabsorbowany rozmową z Kają, w którą ja się nie wsłuchiwałem, gdyż mówił bardzo szybko.

 Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

piętnaście − 15 =