W latach pięćdziesiątych XIX wieku miało zdarzenie, które głęboko zbulwersowało rozmiłowanego w starych paryskich alejkach Wiktora Hugo. Oto rzutki urbanista Napoleona III, Baron Haussmann, stworzył w stolicy Francji słynną sieć alej i łączących je gigantycznych rond. Nie były to czasy historycznego pietyzmu, zatem Haussmann poświęcił wiele średniowiecznych zaułków aby przewietrzyć Paryż. Kierownikiem budów Haussmanna był niejaki Chausson, mieszczanin wielce bogaty i wpływowy, którego jedynym dzieckiem, które doczekało dorosłości był Ernest.
Choć Ernest Chausson był posłuszny wobec ojca i studiował prawo, to koniec końców oddał się swoim artystycznym pasjom, wśród których najważniejszą była muzyka. Rodzinna fortuna pomogła mu osiągnąć niezależność artystyczną, czyli pisać bez troski o poklask ogółu, lecz za to z dotrzymaniem wierności samemu sobie. Chausson zaczał studiować kompozycję dość późno, za to u nie lada mistrzów – u niedocenianego dziś Masseneta, którego można nazwać wyrobnikiem muzyki operowej, ale też twórcą nowej opery, głównym mistrzem werystów. Prywatnie uczył się Ernest Chausson u Césara Francka, uważanego zgodnie przez całą paryską krytykę za najbardziej niemieckiego wśród muzycznych Francuzów. Zarażony od mistrza silną wagneritis był Chausson między innymi obecnym na sławnej prapremierze Parsifala.
25 kwietnia 2019 roku miał miejsce w NFM doskonały koncert z udziałem następujących muzyków: Jakub Jakowicz – skrzypce, Paavali Jumpanen – fortepian oraz Lutosławski Quartet w składzie: Bartosz Woroch – I skrzypce, Marcin Markowicz – II skrzypce, Artur Rozmysłowicz – altówka i Maciej Młodawski – wiolonczela. Muzycy przedstawili dwa utwory z późnego okresu twórczości Chaussona – Koncert D-dur na skrzypce, fortepian i kwartet smyczkowy op. 21 i Poème na skrzypce, fortepian i kwartet smyczkowy op. 25. Chausson żył tylko 44 lata, zginął tragicznie na rowerze, stąd tak niskie opusy późnych dzieł. Do tego musimy dodać fakt, że kompozycję zaczął studiować w wieku lat 25.
Wykonanie wrocławskich (i nie tylko) muzyków było znakomite i brawurowe. Zgranie zespołu i jego melancholijna, lecz także pełna swoistej księżycowej energii ekspresja były niezrównane. Jakub Jakowicz każdą frazą potwierdzał, że stał się jednym z najciekawszych skrzypków swojego pokolenia. Co ciekawe w Poème celowo nawiązał do secesyjnego i findesieclowego brzmienia Jacquesa Thibaud, co stanowiło wielką intelektualną ucztę. Koncert D-dur zagrał swoim typowym dźwiękiem, wchodząc w świetne dialogi z członkami Kwartetu Lutosławskiego, z którym sam był kiedyś związany. W kameralnej wersji Poème fiński pianista Paavali Jumpanen nie miał za wielkiej roli. Sytuacja się zmieniła w Koncercie D-dur, gdzie pianista, mający na swym koncie dziesiątki płyt dla fińskiej Ondine, ale też dla Deutsche Grammophone, dowiódł ogromnych umiejętności kameralistycznych. Nie często można na koncercie usłyszeć uderzenia fortepianu tak idealnie zgrywające się z frazami smyczkowców, rozwijające wręcz ich brzmienie o zawarte w środku niby diament srebrzyste dźwięczenie fortepianu.
Muzycy nie pokazali u Chaussona żadnych Wagnerowskich tropów. Impresjonizm też był tu zupełnie inny niż u Debussiego, mocno i ciekawie oparty na ogólnym, jak najbardziej romantycznym zarysie. Struktury modalne sprawiały, że ten francuski romantyzm brzmiał egzotycznie, a nawet nieco ezoterycznie, kojarząc się z findesieclowymi mitami na temat piramid, czego nie brakuje też u Saint-Saensa i Gabriela Faurego. Dzięki mistrzowskiemu wykonaniu uświadomiłem sobie, że francuski romantyzm jest niejako ofiarą dominującego w muzyce romantycznej żywiołu niemiecko – austriackiego. Już Berlioz wydawał się dziwadłem przy Schubercie czy Schumannie, a po Berliozie inni francuscy twórcy poszli jeszcze dalej swoją specyficzną ścieżką. Co jednak ciekawe, Galowie nie byli całkiem sami ze swym romantyzmem, gdyż inspirowali całkiem mocno Brytyjczyków. Dzięki rewelacyjnej interpretacji muzyka Chaussona aż prosiła się o to, aby myśleć o niej szerzej, szukać w niej wpływów i jej wpływów.
Koncert w NFM nie zaczynał się jednak Chaussonem, lecz I Kwartetem smyczkowym Marcina Markowicza, założyciela Kwartetu Lutosławskiego, drugiego skrzypka w tymże, ale także koncertmistrza Wrocławskich Filharmoników, jak także coraz bardziej cenionego polskiego kompozytora. Kwartety smyczkowe Markowicza należą bez wątpienia do najciekawszych dzieł w swoim gatunku powstałych w Polsce w ostatnich latach. Markowicz jest praktykiem, przez co nie ulega zbyt mocno modom, lub muzyce skrajnie abstrakcyjnej, zupełnie oderwanej od czysto biologicznych uwarunkowań naszego słuchu i percepcji. Z kwartetu na kwartet Markowicz jest coraz bardziej indywidualny i artystycznie przekonywający. I kwartet ma w sobie jeszcze trochę eklektyzmu, kojarząc się z Szostakowiczem, Pendereckim czy nawet Philippem Glassem. Ale mimo stylistycznych ukłonów na różne strony i ten kwartet jest bardzo dobrą i ciekawą kompozycją. W tak dobrym wykonaniu trudno o coś lepszego!
Podsumowując – bardzo ciekawy i udany koncert, wykonawczo rewelacyjny, a i repertuarowo niczego sobie. Przyznam, że uwielbiam słuchać genialnych kompozytorów, którzy zostali obecnie nieco zmarginalizowani. Wiem, że gdy moda się zmieni wyjdą z karceru. Dopóki jednak mody na Chaussona nie ma (podobnie jak na mojego ulubionego Liszta), muzycy mogą czuć się swobodniej interpretując jego partytury. Jeśli mimo swobody wnikają uczciwie i pracowicie w odstawione na boczny tor arcydzieła, efekty są wstrząsające. Tak też było i tym razem.