W stronę Udajpuru. Dziennik indyjski 48

 

 

   Wróciłem zatem na Lakshmi Nagar, swoją przetartą już trasą, a wyglądała ona oczywiście jak tory metra na betonowych podkładach. Gdy dotarłem już na Ganga Nivas i zacząłem słuchać zwierzeń Kowshala na temat ładnej koleżanki ze studiów, zadzwoniła Kaja, na chwilę, bowiem miała już końcówkę pieniędzy na telefonie. To dość skomplikowana sytuacja, gdyż oddzwonić wtedy też nie można, bowiem osoba znajdująca się poza stanem, w którym zarejestrowała numer telefonu jest w roamingu, zatem płaci też za odbierane połączenia. Dowiedziałem się, iż autobus czekał na studentów zbyt długo na słońcu i w związku z tym nie mógł rozpędzić się do prędkości większej, niż kilka kilometrów na godzinę. Kierowca miał zamiar jechać w tym tempie do najbliższego zaprzyjaźnionego warsztatu, gdzieś w głębi Faridabadu. Dzień jednakże był ciepły, zaś przy takiej dynamice  podróży nie wpływało do pojazdu powietrze z zewnątrz.

   W pewnym momencie studentka z Węgier, prawie się już udusiwszy, dostała autentycznego ataku paniki. Wszyscy byli jej wdzięczni, gdyż w końcu zatrzymano feralny autobus. Większość studentów postanowiła udać się na własną rękę do Delhi i tam przenocować, lecz strażnicy, nie mając kontaktu z Bharatem Singhem, nie chcieli ich wypuścić. Kierownik wydziału zagranicznych studentów pojechał dodatkowym dżipem, razem z częścią studentek z Lanki, które bardzo się spieszyły, aby dostać się do tego bardziej pewnego pojazdu. Autobus pozostałych studentów zagranicznych przegrzał się głównie z winy Bharata, gdyż to on zamówił go na nieodpowiednią porę i nie zadbał o to, by załatwiono kierowcy jakieś ocienione miejsce. Kiedy studenci, jak to już nieraz bywało, oznajmili strażnikom – „strzelajcie jeśli chcecie, my i tak idziemy”, zjawił się w końcu Bharat, dzięki czemu nieszczęśni stróże nie musieli sprawdzać stanu swoich przedpotopowych strzelb.

 

 

   Już jadąc metrem na spotkanie z Kają i jej kolegami, dowiedziałem się drogą telefoniczną od Kowshala, iż zapomniał klucza. Czekałem zatem przy wyjściu od metra zarówno na niego, jak i na grupę z sansthanu. Co ciekawe, mój współlokator, który od półgodziny „już w zasadzie dojechał” dotarł na miejsce w tym samym momencie, co jadący z początku Faridabadu zagraniczni studenci. Koniec końców pożegnałem się z sympatycznym sublokatorem (który w międzyczasie przedstawił mi swojego brata) i udałem się razem ze wszystkimi do hotelu i na kolację.

   Nazajutrz pokazaliśmy naszym Bułgarkom, Mongołowi i Japończykowi księgarnie i sklepy płytowe w okolicach Connaught Place. Pierwotnie chcieliśmy też iść do kina, gdyż na CP jest jedno z najlepszych kin na świecie, jeśli chodzi o komfort, oraz jakość dźwięku i obrazu, nazywa się „Plaza”, przybywają do niego gwiazdy na premiery swych filmów, galerie pięknych zdjęć można obejrzeć w hallu, co ciekawe nie jest to multiplex, lecz pojedyncza sala. Niestety, grano tylko zagraniczne filmy i horror, na który Galena nie miała ochoty, choć Japończykowi oczywiście rozbłysły oczy. Później poleciliśmy Rosie kilka ładnych płyt, sobie zaś kupiliśmy kolejne bezcenne nagrania wydane przez Sangeet Natak Akademi – wielką śpiewaczkę Kesarbai Kerkar w dwudziestominutowych ragach (dotychczas mieliśmy tylko 3 i 6 minutowe, związane z przedwojenną techniką nagrywania dźwięku), oraz Krishnarao Shankara Pandita, wielkiego mistrza Gharany Gwaliorskiej. Telewizja indyjska wydała też na DVD cztery ragi zagrane na rudra winie przez Ustada Asada Ali Khana…

   Jakiś czas potem zadziwił nas nasz Japończyk. Wszyscy byliśmy głodni, lecz on uparł się, iż nie chce słyszeć o niczym innym, tylko o kurczaku w KFC. Na próżno objaśniałem dumnemu potomkowi samurajów, iż kurczak po indyjsku jest o niebo lepszy od amerykańskiego fastfoodu. Koniec końców, musieliśmy ustąpić, gdyż poza złym gustem kulinarnym nasz japoński kolega był wspaniałym człowiekiem. Galena po drodze kupiła lody i musieliśmy poczekać jakieś 15 minut, gdyż Bułgarka miała problem z szybkim jedzeniem pokarmów, z czego zdawała sobie sprawę i zawsze za to przepraszała. Dziwiłem się jedynie indyjskim lodom, które po ponad 20 minutach nadal były lodami, a nie rozlaną na chodniku plamą…

   Punktem obowiązkowym była oczywiście księgarnia „Amrit”, której właściciele uśmiechali się szeroko, gdy tylko nas widzieli. Następnym punkt zwiedzania stanowiła księgarnia wydawnictwa „Oksford”, gdzie za jedną dziesiątą brytyjskiej ceny można było nabyć pozycje z tej zasłużonej uczelni. Znalazłem tam w końcu upragnioną książkę o indyjskich pociągach, które działają na wyobraźnię jak mało co. Co ciekawe była to zwykła, indyjska książka. Prócz tego doszedł do naszej kolekcji kolejny Richard Dawkins, tym razem „Ślepy zegarmistrz”, rzecz nie do nabycia w polskim tłumaczeniu (za mały nakład).

   Nazajutrz byliśmy już z Kają w pociągu do Agry i później do Udajpuru. Tak naprawdę wygodniej by było jechać wprost z Delhi, lecz zmieniliśmy plany z uwagi na awarię autobusu. Po drodze dyskutowaliśmy o indyjskich dyrektorach ośrodków oświatowych. W filmach są oni przedstawiani zawsze jako pocieszni idioci i ma to przełożenie na rzeczywistość. Być może Hindusi specjalnie wysuwają na kierownicze stanowisko osoby pozbawione rozsądku, aby to one firmowały swoimi podpisami różne decyzje, które częstokroć podejmowane są nie przez nich? W ten sposób ktoś, kto rzeczywiście zarządza szkołą, czy inną publiczną instytucją, unika odpowiedzialności, poświęcając za to wyniesionego na tron kozła ofiarnego, który i tak nie wie, co się wokół niego dzieje. Nie chciałbym być złośliwy. Osobiście polubiłem Bharata Singha, lecz widać było, iż nie daje sobie rady, co przekłada się na odmawianie studentom zezwoleń na jak najbardziej sensowne przedsięwzięcia. Ania na przykład chciała prowadzić dalej swoje badania nad dialektami hindi z Mumbaju, Niemiec Robert nad drużyną piłkarską z Kalkuty – mieli oni ogromne problemy, aby zyskać pozwolenia na wyjazdy do tych odległych miast w celach jak najbardziej naukowych. Swoją drogą dawna stolica Wicekrólestwa Indii była jedynym miastem w Indiach, gdzie piłka nożna wzbudzała tyle samo emocji, jeśli nie więcej, co krykiet. Wokół footballu narosła specyficzna kultura, którą badał Robert, zapalony niemiecki kibic – intelektualista. Powtarzał on jednakże po wielokroć, iż nigdy nie widział tak słabej gry, jak ta prezentowana przez Kalkutczyków. Byłem mu skłonny wierzyć, zważywszy na wrodzony i starannie pielęgnowany anarchizm Hindusów. Być może dlatego tak bardzo honorowali oni swoich ojców i nauczycieli, dotykając ich stóp, czy wręcz padając na ziemię, inaczej bowiem pozostawałaby tylko druga skrajność, która przeraziłaby nawet najbardziej zbuntowanego nastolatka z amerykańskiej szkoły publicznej.

   Jeśli chodzi o krykiet, to spora część podróży przebiegała w bardzo ważnym momencie. Oto toczył się mecz pomiędzy Indiami a Pakistanem. Baliśmy się, iż pociągi zostaną wstrzymane, zaś do dworców nie da się niczym dojechać. Jednakże nie było aż tak źle, choć cieszyliśmy się, iż po zakończeniu meczu będziemy spali smacznie w sleeper class, z dala od zarzucanej sztucznymi ogniami ulicy (jeśli Indie wygrają, strach pomyśleć, co by się działo, gdyby przegrały). Na temat wygrywania i przegrywania pakistańskich drużyn, Nepalczyk Rajkumar podzielił się ze mną ciekawą teorią. Otóż grając w Indiach, Pakistan nigdy nie wygrywa, podobnie w drugą stronę. Dzieje się tak dlatego, iż kibice bywają bardzo emocjonalni. Na przykład w Pakistanie terroryści zmasakrowali najlepszych graczy lankijskiej drużyny kilka lat temu, bali się bowiem, iż ich narodowa duma zostanie urażona. W mniej skrajnych przypadkach, na ośmielających się wygrywać z gospodarzami w rozgrywkach finałowych sypią się kamienie i butelki, nawet jeśli nie w trakcie meczu, to już na pewno po nim. Rozsądni gracze zazwyczaj przedkładają swoje życie ponad puchar świata… Teoria wydała mi się nieco naciągana, lecz faktem jest, iż nie tak dawno zabito w Pakistanie najlepszych lankijskich graczy i, że nigdy Pakistan nie wygrał w Indiach, a Indie w Pakistanie…

   Pomimo budzących grozę doniesień Rajkumara postanowiliśmy jednak oddalić się od Dworca Kantońskiego w Agrze i udać się na posiłek do Restauracji Familijnej położonej w drogim hotelu, niedaleko od sansthanu. Tam umówiliśmy się z koleżankami Kai, które wzięły jej rzeczy i przywiozły inne. Na środku restauracyjnej sali, grupa młodych ludzi obojga płci oglądała końcówkę indyjskiej połowy meczu. To Hindusi mieli kij, lecz nie szła za tym jakaś wielka ilość punktów. Mimo to Hinduscy kibice komentowali mecz ze spokojem, pomyślałem sobie zatem, iż mój znajomy Nepalczyk raczej przesadza. Spokój nie udzielił się jednakże szefowi kuchni, gdyż jedzenie w tej bardzo dobrej restauracji smakowało tym razem dziwnie (choć nadal było smaczne) i rzuciło naszym żołądkom wyzwanie na dalszą podróż, która miała trwać 12 godzin.

   Linia do Radżasthanu przecinała oś północ – południe, którą zwykle się poruszaliśmy. Nasz pociąg był jedynym stającym na Agra Cant., wszystkie inne jadące do Radżasthanu stawały na prawie nam nieznanej stacji Agra Fort, położonej w sercu rekordowo zaniedbanej starówki. Dlatego po wyruszeniu musieliśmy czekać na stacji Agra Imdad dwadzieścia minut na przestawienie lokomotywy. Nie wiem, czy chodziło o spalinówkę, czy tylko barczysty indyjski elektrowóz przejechał z jednej strony pociągu na drugą. Linia do Udajpuru była tylko po części zelektryfikowana. Po drodze mieliśmy jeszcze minąć inne ważne grody Radżputów – Dżajpur (ang. Jaipur) i Adżmer (ang. Ajmer). Gdzieś za Adżmerem przestawiano lokomotywę jeszcze raz.

 

 

  Przez pierwszą godzinę podróży mijaliśmy znajome nam już krajobrazy pogranicza Uttar Pradesh i Radżasthanu. Zbliżaliśmy się do Bharatpuru. Choć nie udało mi się dojrzeć po drodze opuszczonej stolicy cesarza Akbara, Fatehpur Sikri, to i tak byłem oczarowany tą stosunkowo bezludną połacią Indii, pełną drzew, pól i mokradeł, mieniącą się barwami i senną poetyckością znaną z mogolskich i radżpuckich miniatur. Za Baharatpurem zapadła smolista, indyjska noc, ja zaś oczywiście oddałem się mojej nowej lekturze o kolejach, którą w kołyszącym się sleeper class czytało się szczególnie dobrze. W międzyczasie dochodziły mnie smsy mówiące o dalszym przebiegu meczu Indie – Pakistan (trwał już od sześciu godzin), była to promocja sieci komórkowej Airtel, której nie mogłem w żaden sposób wyłączyć, a teraz, kiedy starałem się zrozumieć Indie także od tej strony, nawet nie chciałem się pozbyć.

   Powoli układaliśmy się do snu. Na górnych miejscach, które wykupiliśmy, aby nam nikt nie przeszkadzał, zebrał się pustynny pył nie uprzątnięty po przejeździe pociągu w drugą stronę. Zatopiony w tych sztucznych diunach, które Kaja starała się trochę zniwelować, rozmyślałem o tym, co właśnie przeczytałem. Hindusi szczycą się tym, iż pierwszą kolej zbudował w Indiach Robert Stephenson, syn twórcy kolei – Georga Stephensona. Pierwsza linia wiodła z Bombaju do odległego o trzydzieści kilometrów Thane, zaś pierwszy pociąg pojechał nią 16 kwietnia 1853 roku. Ciągnęła go lokomotywa zbudowana w Anglii, przez sławną wtedy firmę Vulcan Foundry. O palmę pierwszeństwa rywalizowała z Bombajem stolica kolonialnych Indii – Kalkuta, lecz statek ze sprowadzonymi z Anglii lokomotywami i wagonami utknął gdzieś w Australii. Z przyjemnością oglądnąłem grafikę ukazującą przejazd pierwszego indyjskiego pociągu po kamiennym moście, kosztownym, lecz niezastąpionym wówczas, gdyż dopiero kilka lat później zaczęto stosować na szerszą skalę tańsze mosty stalowe. Osią kolejnictwa w Indiach długo był Mumbaj, najbardziej uprzemysłowione indyjskie miasto i z niego budowano pierwsze linie, radząc sobie z dzikimi górami, mokradłami i szerokimi rzekami. Wielu brytyjskich polityków i biznesmenów powątpiewało w sens kolejnictwa w Indiach. Stwierdzali, iż w „kraju żebraków i fakirów” ciężko będzie odrobić środki finansowe potrzebne dla ogromnie kosztownej inwestycji. Entuzjaści kolei, którzy w końcu, jak wiemy, wygrali, kładli nacisk na ideologiczne znaczenie kolei. Uważali, iż jest ona równie spektakularna, jak wielkie budowle Mogołów, a przy tym znacznie bardziej użyteczna publicznie. Za ich tokiem myślenia poszli architekci dworców kolejowych w Indiach, imponujących budowli, sławiących nieodmiennie potęgę Imperium Brytyjskiego. Główne dworce Kalkuty i Mumbaju należą w związku z tym do najbardziej spektakularnych budowli w swoim rodzaju. Dziś ciężko sobie wyobrazić Indie bez kolei. Przy złych drogach Subkontynentu i twardym charakterze rodzimych kierowców tirów, kolej jest jedynym wyjściem dla większości społeczeństwa. Nic zatem dziwnego, iż indyjskie koleje są drugie na świecie pod względem długości sieci torowej, pierwsze zaś, jeśli chodzi o ilość przewożonych pasażerów.

    W czasach kolonialnych jednakże poziom usług świadczył o całkowitym braku zaufania do tubylczego klienta. Obok luksusu, adresowanego do kilkunastu majętnych podróżnych przypadających na jeden pociąg, istniała trzecia klasa mogąca się kojarzyć z przewożeniem bydła, albo drewna z tartaku. Luksus adresowany do nielicznych przechodził wszystko to, co znano z Europy. Podróżni jechali w wygodnych pokoikach, z łazienkami, fotelami i służbą. Aby uchronić ich przed żarem, w oknach zakładano siatkę z nawilżonej roślinnej plecionki. Większe posiłki przygotowywano na stacjach, zaś o guście kulinarnym klienta wprzódy wysyłano wieści telegraficzne. Przez wiele dziesięcioleci w tych miłych warunkach podróżowali jedynie biali. Gdy czasem zdarzał się jakiś naprawdę wysoko postawiony Hindus, zachodni pasażerowie nie traktowali go najlepiej. Albo go nie wpuszczano do wagonu, albo zachowywano się jeszcze inaczej. Pewnego razu wybitny indyjski prawnik i doradca najmniej jeszcze upadłych rodzimych władców wsiadł do wagonu pierwszej klasy i tam zasnął. Dla wygody zdjął sandały z nóg. W trakcie podróży dosiadł się do niego biały współpasażer i zgorszony tak niemiłym sąsiedztwem, wyrzucił sandały przez okno, korzystając z braku czujności śpiącego. Gdy prawnik się obudził, a biały zasnął, drogą rewanżu wyrzucił płaszcz i koszulę nieuprzejmego pasażera. Oczywiście sprawca całego zamieszania uznał, iż stało się bezprawie. Miał jednakże pecha, bowiem Hindus stał znacznie wyżej od niego w wyszczególnionej numer po numerze hierarchii ważnych osobistości Imperium. Większość z niej stanowiła brytyjska arystokracja, lecz kolaborujący z okupantem radżowie i ich ministrowie stali wyżej od niejednego zwyczajnego sira.

   Oczywiście znakomita większość rdzennych mieszkańców Indii skazana była na przejazdy trzecią klasą. Była to często zwykła platforma, bez ścian i dachu, całkowicie wystawiona na słońce i monsunowe deszcze, na której jechało się, z uwagi na tłok, częstokroć na stojąco. Drugim wariantem był bydlęcy wagon, którego drzwi zamykano, aby kontrolować to, czy wszyscy posiadają bilety. Toalet oczywiście nie było, a taki wagon jechał nieraz kilka dni. Śmierć osób mniej odpornych podczas takiej podróży nie należała do rzadkości, choć oczywiście nikt nikogo na siłę do pociągu nie wsadzał. Najbardziej potwornym typem wagonów była tak zwana trzecia klasa dwupiętrowa. Górne piętro było tak niskie, iż nie można było stanąć, ludzie zatem jechali w nim jak sardynki, leżąc na sobie. Wokół tego typu wagonów narosło tyle ciemnych legend, iż kierownictwo kolonialnych kolei usunęło go z własnej woli.

   Orędownikiem poprawy usług kolei był sam Mahatma Gandhi, który, aby zjednać się ze swoim ludem, jeździł zawsze trzecią klasą. Zachowały się jego listy, pisane piękną angielszczyzną. Poprawa jakości przewozów nastąpiła dopiero w niepodległych Indiach. Hindusi odziedziczyli po brytyjskich zarządcach 50 000 km linii kolejowej, do czego dodali do końca XX wieku kolejne 10 000 km . Jak łatwo zauważyć, w przeciwieństwie do mieszkańców Europy, nie usunęli praktycznie żadnych linii wybudowanych w XIX wieku, lecz zdołali je utrzymać, co jest oczywiście ogromnym sukcesem i powodem do dumy, zwłaszcza dla ekologów. Jak na tak duży kraj, całkiem spora część sieci kolejowej jest zelektryfikowana, bo aż 14 000 km . Od jakiegoś czasu każdego roku dodaje się do tego ok. 500 – 700 km . Choć oczywiście zelektryfikowana jest jedynie ćwierć wszystkich połączeń, to podróżuje nią aż 46% wszystkich pasażerów. Z uśmiechem czytałem też o tym, jak tworzono pierwsze ekspresy, takie jak Punjab Mail. Najnowocześniejsze są Rajdhani i Shatabdi. Elektryfikacja pozwoliła też wprowadzić klimatyzowane wagony, które są w każdym ważniejszym pociągu. Przy tworzeniu własnego przemysłu kolejowego współpracowali z Hindusami Szwajcarzy. Dziś Indie są jednym z największych na świecie producentów potężnych, ciężkich lokomotyw, oraz wagonów – od bardzo luksusowych, do bardzo ekonomicznych. Część swojej produkcji eksportują z powodzeniem.

   Pierwotnie lokomotywy zostały uznane za demony. Ludziom lepiej urodzonym nie podobało się przełamywanie systemu kastowego przez wspólny transport. Członkowie wyższych kast na przedstawicieli niektórych niższych starali się nawet nie patrzeć, cóż dopiero zatem mogli sobie pomyśleć, gdy musieli dotykać „gorzej urodzonych” w ścisku wagonów. Gdy ludzie zaczęli się przyzwyczajać do mknących bez wołów, czy koni pojazdów, przypisywali im boską moc i czcili je wieńcami kwiatów, świecami i słodyczami. Znając Indie, do dzisiaj niektórzy tak robią.

   Jakkolwiek by nie było, wiozące nas lokomotywy nie okazały się bublami. Stacja w Udajpurze była zaskakująco czysta, zacząłem więc bez zastrzeżeń wierzyć, iż Agra jest pod względem chaosu czarną owcą wśród miast indyjskich. Nie, żeby go nie było w innych miejscach, lecz miasto Taj Mahalu stanowiło swoistą esencję tego żywiołu. Było jeszcze wcześnie rano, więc sprzeczaliśmy się z Kają, czy istnieje coś takiego jak język radżasthański. Moim zdaniem język tych stron stanowił po prostu dialekt hindi, co potwierdzały napisy, nigdy dwujęzyczne, zawsze w hindi… Później okazywało się, że przynajmniej mieszkańcy dużych miast, takich jak Udajpur, mówią czystym hindi, choć krążą pogłoski o języku mewari, od nazwy kraju – Mewar, który to obejmował większą część Radżasthanu w czasach nowożytnych. Do dziś można spotkać się z tą nazwą w kolekcji „Mewar” przedstawiającej nagrania Dagarów śpiewających dhrupad dla swych dawnych władców. Koło Udajpuru znajduje się też słynąca ze sztuk i rzemiosł miejscowość Nathdwara, z której wiedzie się tradycja gry na klasycznym bębnie pakhawaj. Reprezentantem tej tradycji jest mój Guruji, Pandit Dalchand Sharma.

   Gdy przybyliśmy, zobaczyliśmy nieco chaotyczny plac przed dworcem. Wydawało się, iż jesteśmy na brzegu starego miasta, bowiem już tutaj widać było jakieś mury obronne. Nie było wielu rykszarzy, zaś ten, którego spotkaliśmy, był nazbyt przedsiębiorczy. Chcieliśmy znaleźć się nieopodal głównego zabytku starówki, czyli przy bramie City Palace. Gdy jednak tam dojechaliśmy, rykszarz uparł się, iż zawiezie nas do znajomych, tanich i dobrych hoteli. Zjechaliśmy zatem na jakieś peryferia starówki, gdzie oczywiście słabe i obskurne sypialnie życzyły sobie cen godnych naprawdę zadbanych i lepiej położonych hoteli. Straciliśmy w ten sposób godzinę i odzyskaliśmy dobre humory dopiero, gdy rozstaliśmy się z rykszarzem i sami znaleźli hotel, położony znacznie bliżej City Palace i bardzo ładny. Byliśmy w pustynnym kraju, zatem upał dawał nam się we znaki. Mimo to nie daliśmy za wygraną i zasiedliśmy na dachu hotelu, skąd rozciągał się piękny widok na wielki City Palace od strony miasta. Obok, na nieco oddalonym wzgórzu, była świątynia bogini Durgi, na którą wjeżdżało się kolejką linową. Restauracja dopiero powstawała, mimo to nie było problemu z zamówieniem typowego indyjskiego śniadania, czyli placka z ziemniakami – aloo paranthy, oraz jogurtu, czyli dahi. W trakcie posiłku właściciel hotelu, z włosami ufarbowanymi na rudo, jak to czyni wielu starszych ludzi w Indiach, zabawiał nas rozmową. Zachwycił się oczywiście tym, że może rozmawiać z Kają swobodnie w hindi.

   Nasz hotel znajdował się przy pięknej uliczce pnącej się zygzakami w górę, wśród starych domów i licznych małych świątyń. Wszędzie widać było znamiona architektury specyficznej dla Radżasthanu, opierającej się na sztuce mogolskiej, lecz bardziej jeszcze plastycznej i barokowej w załamaniu linii dachów, balkoników, werand i portali. W oknach pojawiały się często kamienne kratownice, chroniące przed nieubłaganym blaskiem słonecznym ich mieszkańców. Wiele budynków w tej części miasta przekształcono na sklepiki atrakcyjne dla turystów i na galerie. Na alei panował dość szalony ruch, gdyż kierowcy pnący się stromo w górę nie chcieli zatrzymywać swoich pojazdów. Wszyscy byli radośni i podnieceni, bowiem Indie bez trudu zwyciężyły z Pakistanem w krykieta, choć mogło się wydawać w trakcie meczu, iż mają nie lada problemu. W swojej połowie nie zdobyły szczególnie wysokiej liczby punktów, lecz później się okazało, iż dla Pakistanu wyrównanie jest niemożliwe.

   Przed pałacem znajdowała się wielka i stara świątynia Wisznu Jaganatha, która swoją monumentalność zawdzięczała w dużej mierze wyniesieniu w górę na potężnej rampie, na którą wiodły pnące się na kilkanaście metrów szerokie, lecz dość strome schody. Dalej był plac, na którym znajdowało się więcej sklepów i restauracji. Ciężko nie było zauważyć pięknych, drewnianych marionetek, które dzięki ludowym tradycjom teatru lalek stały się symbolem Radżasthanu. Były to postaci jak z Opowieści Tysiąca i Jednej Nocy, z których zresztą wiele zrodziło się w tych stronach. Melancholijne księżniczki, radżowie z szablami, lub na koniach, zaklinacze węży… Choć prawie nie było wiatru, kukiełki kołysały się wolno na swoich sznurkach, przyciągając uwagę barwnymi szatami i wielkimi oczami. Przypuszczam, że nigdy nie wykonywano ich tak wiele, jak teraz, kiedy stały się jedną z ulubionych pamiątek turystycznych.

    Pałac składał się z kilku części. Na pierwszą z nich, stanowiącą wielki dziedziniec, można było wejść jeszcze bez biletu. Po jednej ze stron wybudowano na dachu stojące rzędem bramy wiodące w pustkę. Gdy się poszło w ich stronę (ale nie do nich – były usytuowane wysoko i dość monumentalne), można było zobaczyć przez mniejsze arkady, umieszczone na normalnej wysokości, wielkie jezioro otoczone niskimi górami. Na jeziorze znajdowały się dwie wyspy z innymi pałacami, z których nowszy zamieniono w całości na hotel. Przyjemny chłód od wody docierał nawet tutaj. Na mniejszych wysepkach znaleźć można było zdobiące perspektywę pojedyncze pawilony. Był to bardzo piękny widok. Na tonących w odległości wzgórzach również nie brakowało resztek dawnych twierdz i masywnych wież hinduistycznych świątyń. Ów wielki dziedziniec, podobnie jak dziedzińce poprzedzające forty w Agrze czy w Delhi, służył kiedyś między innymi jako elegancki targ dla dworzan. Tradycja pozostała, do dziś można było tutaj kupić za wyśrubowane ceny piękne wyroby radżasthańskiego rzemiosła.

   Szliśmy dalej. Przy kolejnej bramie przeszliśmy na stosunkowo mały dziedziniec, otoczony stromymi ścianami pałacowych skrzydeł. Wszędzie widać było charakterystyczne balkoniki i dachy, na wieżach wznosiły się niezwykle fantazyjne, złote sygnaturki. Ponoć prawo posiadania takich sygnaturek oznaczało niezależność władców. Brytyjczycy nie spowodowali ich usunięcia, gdyż wielu radżów kolaborowało z nimi w budzący zaufanie sposób. Nie wszyscy oczywiście, kolekcja muzeum sławiła tych, którzy ośmielili się sprzeciwić, lub im to przypisywano. Nasza trasa przez pałac zaczęła się od najstarszej jego części, która stosunkowo mocno przypominała piękną architekturę mogolską, jednakże czuć było u nieznanych nam architektów inny stosunek do przestrzeni. Gardzono tutaj wielkimi otwartymi przestrzeniami, za wszelką cenę próbując tworzyć jak największą ilość intymnych zakamarków. Również balkoniki w niczym nie przypominały wielkich, otwartych na widoki, mogolskich kiosków. Dopiero gdy weszło się na dachy, które też były pełne elementów architektonicznych, można było zakosztować przestrzeni otwartego nieba.

   W jednym ze skrzydeł ujrzeliśmy ekspozycję tematyczną, poświęconą radży, który w trakcie jednej z bitew pokonał samego cesarza Akbara. Wokół tej bitwy narosło morze legend. Aby bardziej przestraszyć wroga, władca Radżputów zdecydował się nałożyć na końskie chrapie trąby, tak aby rumaki z daleko przypominały posiadające większą siłę bojową słonie. Jednego z dowódców armii Akbara radża rozciął na pół wraz z koniem, co też oczywiście wysławiały nieco makabryczne przedstawienia. Bitwa była ostra i dzielnego władcę przed śmiercią uratował jego wierzchowiec, który wyniósł go z pola bitwy bardzo poranionego i w bezpiecznym już miejscu sam zmarł od ran. Wzruszające przedstawienie tej sceny powtarzało się kilkukrotnie.

   W innych miejscach pałacu mogliśmy oglądać sporą kolekcję broni. Radżputowie rozmiłowani byli w militariach do granic szaleństwa, zaś zgromadzone przez nich instrumenty do zabijania mogły nieco przerażać swoich okrucieństwem. Ujrzeliśmy na przykład dwa wielkie ostrza zakładane po bokach konnego, tak aby mógł rozcinać znajdujących się przy nim ludzi po prostu przejeżdżając obok. Wiele było swoistych sztyletów – pazurów, trzymanych specjalną klamrą i opierających się na nadgarstku. Niektóre z nich można było rozszerzać zaciskając rękę, tak aby po wbiciu we wrogi brzuch skutecznie rozszarpywały wnętrzności.

   Stara część pałacu kończyła się przepięknym, wyniesionym dziedzińcem haremu, lecz nawet on, jak zauważyła Kaja, był bardzo smutny i klaustrofobiczny. Okna w otaczających go ścianach były pokryte tak masywnymi kratownicami kamiennymi, iż przypominało to trochę jakieś eleganckie więzienie. Nic dziwnego, to właśnie w Radżasthanie szczególnie starannie kultywowano tradycję palenia wdów na stosie. W pałacach były też łatwe do podpalenia, drewniane pawilony, gdzie księżniczki miały dokonać samospalenia, jeśli twierdzy poważnie zagrażało zdobycie. I tak rzeczywiście bywało, mnie zaś trudno sobie wyobrazić te wszystkie młode kobiety w baśniowych strojach wiedzące, że raczej na pewno będą musiały kiedyś spłonąć żywcem. Czy w takich realiach radżowie kochali i byli kochani przez żony?

 

 

   Później przeszliśmy do nowszych części pałacu, które przypadały na czas coraz większej dominacji Brytyjczyków. Znamiona upadku zaczęły być widoczne przy stosowaniu tanich europejskich kafli do całkiem jeszcze niezłej architektury. Później pojawiły się wnętrza o wystroju przypominającym szopki krakowskie – skomponowane z lusterek i jaskrawych blaszanych elementów. Czasem, któryś z podupadłych radżów wciskał w to elementy pochodzące z lepszych czasów, lub odnawiał w ten sposób dawniejszą, szlachetniejszą architekturę. Zrozumieliśmy, że mieniące się, pałacowe dekoracje znane z bollywoodzkich filmów historycznych są jak najbardziej realistyczne, tyle, że niekiedy anachroniczne – przypisywano taki styl wcześniejszym władcom, którzy mogli sobie pozwolić na lepszy gust.

   Zanim udaliśmy się do podziemi i kuchni, wyszliśmy na kolejny taras, gdzie zachowano pawilon w którym pracował Brytyjczyk, dobrowolny historyk Mewaru. Po drodze natknęliśmy się na pielęgnowane ślady obecności poszczególnych radżów doby upadku. Niektórzy z nich żyli praktycznie w nędzy. Wyobraziliśmy sobie, jak musieli się czuć błąkając się po tym na wpół zrujnowanym, opuszczonym kompleksie, zajmując jedynie parę procent jego całkowitej powierzchni i próbując za pomocą lusterek, szkła i barwnej emalii naprawiać dawne fundacje przodków. Jeden z nich wykazał się odwagą, gdy odmówił przybycia na hołd składany królowi Anglii Jerzemu V i cesarzowi Indii w jednej osobie, który pod koniec trwania Imperium Brytyjskiego starał się nawiązywać do lokalnych tradycji, aby usposobić milej kolonialną ludność. Sławny hołd odbywał się w Delhi, nowej starej stolicy, gdzie ustawiono namioty i dekoracje będące wypadkową mieszanki tradycji mongolskich z wiktoriańskim gustem. Radża Udajpuru dostał na tę okazję zwykłe krzesło, na którym miał zasiąść gdzieś na szarym końcu zaproszonych arystokratów. Nie pojechał…

    Pałac Miejski w Udajpurze wywołał na mnie bardzo żywe wrażenie. Przeplatanie się dawnej świetności z upadkiem, poetyckości z okrucieństwem, wygody z ascetycznością zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Odczucia zawarte w tych murach wydawały mi się też całymi Indiami w pigułce. Nie przypadkowo późniejsza hinduistyczna architektura nawiązywała do tej radżasthańskiej. Zabrakło tu jedynie oddechu, pewności siebie i nowoczesności, których w Indiach znajdziemy na szczęście coraz więcej.

 

Przeczytaj inne rozdziały Dziennika indyjskiego 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dwa × jeden =