Warto czasem czytać autorów z PRL, jak mocują się z rzeczywistością, tuż przed tym jak wdarła się do ich marksistowskiej wysepki, przynajmniej aż do linii Białorusi, bo tam mimo wizyty Clintona (1994), nadal jest PRL. Giełżyński, autor sympatycznie zatytułowanej książki: „Trzeci Świat – dwie trzecie świata” (MAW Warszawa 1984), stara się być marksistą, ale sam dostrzega, że narzucona mu ideologia nie ma żadnego sensu, zwłaszcza w odniesieniu do świata nie-Zachodniego. Giełżyński lubi określenie „Trzeci świat”, nie lubi określeń „państwa postkolonialne”, czy „kraje rozwijające się”, bo nie wszystkie przecież były koloniami, a wiele stoi w miejscu (s. 11). Co ciekawe na podobnym poziomie ocenia kuratelę ZSRR i USA, i chęć TŚ do jej zniesienia (s. 13). W Marakeszu w 1956 roku autor niemal stracił głowę, i nazwał owych Arabów (chyba Berberów ale ok) „dzikimi”, potem jednak „zmądrzał” i przypomniał sobie, że przecież każdy biały – nie tylko Francuz – to dla nich wróg (s. 15) – chyba zgłupiał – tylko dzikus odcina łby jeńcom… Tak to postmodernizm wynika z marksizmu, jak już raz Zachód znielubisz, to potem każdy wróg Zachodu, każdy „inny” to dla ciebie gieroj.
Nepal to wyraźny ulubieniec WG. „Baśń dla dorosłych” – tak ten kraj nazywa autor. Zacofany mądry kraj, nawet komuniści, zdelegalizowani oficjalnie, uznają majestat króla i ich I sekretarz wchodzi do królewskiej rady. Teokracja skrzyżowana z demokracją; tolerancja religijna; lama lubi Sziwę, bramin lubi Buddę (s. 19).
Indonezja to kolejny faworyt autora. Piraci, łowcy głów, dyskusje filozoficzne, rząd śle słonia i nosorożca z Sumatry na ofiarę dla boga Giriputri: „W tym baśniowym kraju zobaczyłem wyzysk, jakiego nawet Marks nie opisywał. Nie przeczuwał chyba, że taki wyzysk mógłby w ogóle istnieć gdziekolwiek i kiedykolwiek” (s. 23). Autor wykracza więc poza Marxa (uuuuuuuuuuuuu! Gieroj.) i pisze o pracownikach kopalni w Tjampaka w okręgu Martapura na Borneo, którzy musieli płacić za możliwość pracy w bajorze po pas. Trzymała ich nadzieja, że kiedyś znajdą jeden diament i wtedy dostaną 1/14 jego wartości. W 1963 roku Balijczycy nie uciekali ze swych poletek przed lawą, bo pokładali wiarę w bogach, którzy nie tolerują „zdrady” czyli porzucenia ziemi (s. 86). W Indonezji do dziś uważa się Holandię za imperium (s. 99). Indonezyjscy chłopi słuchają uważnie europejskich, radzieckich i amerykańskich agronomów, ale tak naprawdę puszczają ich nauki mimo uszu i po ich wyjeździe robią wszystko po straremu, a otrzymane od gości traktory niszczeją (s. 108). Na Sumatrze Holendrzy trzymali z ulemami, więc komuniści sprzymierzyli się z mistrzami czarnej magii (s. 167).
Trzeci ulubiony kraj Giełżyńskiego to Nikaragua. Przytacza rozmowy z sandinistami i to, że wśród nich byli liberałowie, demokraci, konserwatyści, socjaldemokraci i komuniści, nienawiść do Somozy jednoczyła ponoć wszystkich (s. 26). Nikaraguańczycy lubią Niemców, uważając ich za naród wiodący w kulturze i technice. W czasach WWII podobało im się jak lali Brytyjskich kolonialistów (s. 27).
Kolejnym ciekawym dla autora obrazem jest – Iran, rok 1980, a może 1400, albo 1359 (kalendarz islamski/księżycowy), na pewno nie rok 2539 (imperialny kalendarz szacha). Abol Hassan Banisadr, rewolucjonista i fundamentalista w jednym, w szarym garniturze bez krawata przemawia łącząc socjalizm z islamem (s. 31). Dla Chomeiniego ZSRR to też jednak szatan „Mały szatan” (s. 47), podobnie myślą Chiny, Brazylia itd. Wielobiegunowość zaczęła się wiele wcześniej niż Huntington o niej pomyślał… Dla WG szach był niszczycielem prastarej kultury Iranu (s. 55) – pyszny kawał to on właśnie bronił resztek perskości w tym arabskim burdelu… Ciekawsza jest uwaga WG, że Chomeini podbił serca Irańczyków tym, że uznał ich za lepszych od Zachodu (s. 56). Partia Republiki Islamskiej i jej szef Beheszti, w 1980 roku wygnał urzędującego prezydenta Banisadra (Front Islamski) z kraju (s. 57). Tylko Chomeini łączy Iran, polityka dzieli. Chomeini wysyłał emisariuszy z Koranem w ręku po całym globie i wezwał do obalenia „fałszywego muzułmanina” Saddama Husajna, wspierając irackich opozycjonistów z partii Dawa, Saddam odpowiedział wezwaniem do Iranu by obalił „szalonego tyrana” Chomeiniego i wspierał zwolenników szacha (s. 58), była to wielka wojna i długa, bo ideologiczna, czego Zachód nie rozumiał. Do 1982 roku Chomeini tolerował komunistów z Tudeh, a ci wspierali jego reżym (s. 169).
Autor jest nieco stronniczy w kwestii wojen izraelsko-arabskich, nie sposób się zgodzić, ze obie strony walczą o swoje istnienie (s. 49), Palestyńczycy mają przecież za plecami swój kraj – Jordanię. Egipt wycofując się w 1978 roku z panarabskiego sojuszu na rzecz współpracy z USA, zadał cios postępowym Arabom – uważa WG (s. 53), zupełnie jakby kiedyś ten panarabizm działał – przecież Egipt i Jordania nie podbiły Izraela, właśnie dlatego, że z tych dwóch agresorów tylko Egipt myślał panarabsko. WG interesująco przedstawia wolty świata pozaeuropejskiego, gdy na przykład już prozachodnia Somalia walczy bronią radziecką, z proradziecką już Etiopią która ma broń z USA (s. 66). Państwa arabskie zarówno socjalistyczny Irak jak islamistyczni Saudowie popierali Somalię, a Jemen Południowy i Libia, oraz … Kuba … Etiopię. Mało też obiektywny jest WG gdy pisze, że kolonializm oznaczał kradzież zasobów, a dziś wielką biedę (bo zasoby przecież w Afryce i Azji nadal są), natomiast ma rację gdy zwala na kolonialistów winę za wymuszenie monokultur, to znaczy myślenie o gospodarce bez wglądu w potrzeby lokalne (s. 116), oczywiście tu autor nie zająknie się o tym, że ZSRR też wymuszał monokultury…
Giełżyńskiego interesuje wyjątkowość problemów z jakimi zmaga się Trzeci Świat i ich formy organizowania się (Organizacja Państw Amerykańskich – 1948. Organizacja Jedności Afrykańskiej – 1963), a także to, że wojny na pełną skalę są tam ciągle powszechne, jak na przykład na pograniczu Tajlandii i Malezji, gdzie islamiści proirańscy walczą z wspieranymi przez Chiny komunistami, oraz z gangami (s. 34), na Sri Lance gdzie Syngalezi walczą z Tamilami, czy tlący się spór o wodę i Ganges między Bangladeszem a Indiami. Trzeci świat jest nowym kotłem bałkańskim, pisze autor w roku 1984. Giełżyński nie uważa wojny o Falklandy, wojen izraelskich za wojny kolonialne, nie uważa też RPA za państwo kolonialne, bo 4 mln białych to też autochtoni (s. 44). Fascynuje też go inny system wartości; fatalizm, czas cykliczny, hierarchizacja wszystkiego (Hindus woli pracować za niewiele pieniędzy niż za dużo pieniędzy pod warunkiem, że suma uiszczana za tą konkretną pracę jest godna stanowiska s. 92) i odmienność położenia ekonomicznego, a przykład nienaftowe państwa TŚ nie mają czym zrównoważyć wydatków na coraz potrzebniejszą ropę, co oznacza, że np. Nigeria ma za dużo rąk do pracy i wyrzuca z kraju afrykańskich gastarbeiterów (s. 118). W krajach TŚ spotykają się ludzie z różnych epok, tak jakby u nas chłop pańszczyźniany rozmawiał z współczesnym inżynierem (s. 120). Nie ma klasy robotniczej, bunt i frustracja są ślepe (terroryzm), a całe wsie przenoszą się na place i ulice miejskie, bo jest tam kino, mecze, mniejszy rygoryzm społeczny i bary (s. 126). Norman Borlaug i jego zielona rewolucja niestety nie rozwiązują problemu, bo wymuszają tworzenie wielkich gospodarstw (s. 131) no i pogłębiają monokulturę. Dość zaskakująca teza zważywszy na to co pisze choćby polska Wikipedia o tym panu:
„…Borlaug był agronomem i hodowcą, zajmującym się doskonaleniem roślin hodowlanych. Od 1966 był pracownikiem Międzynarodowego Ośrodka Uszlachetniania Kukurydzy i Pszenicy w Meksyku, w którym wyhodował odporne na choroby i bardzo plenne odmiany pszenicy o krótkiej słomie (tzw. odmiany półkarłowe), dzięki którym zapoczątkował tzw. zieloną rewolucję w wielu krajach Trzeciego Świata, jak Meksyk, Indie, Pakistan i inne kraje Ameryki Płd. i Afryki. Za to osiągnięcie w 1970 otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Szacuje się, że dzięki zielonej rewolucji, prace Borlauga bezpośrednio przyczyniły się do ocalenia ponad miliarda ludzi przed śmiercią głodową…”.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Norman_Borlaug
Ludziom TŚ opłaca się mieć dużo dzieci, analfabetyzm maleje, ale nie w liczbach bezwzględnych, zbyt dużo tam bezrobotnych humanistów, za mało rodzimych inżynierów, którzy wolą USA, Europę czy Rosję (s. 136). Ci humaniści-bezrobotni sfrustrowani kierowali się ku anarchizmowi i terroryzmowie, w 1971 roku na Sri Lance 700.000 takich bezrobotnych humanistów wywołało niepokoje (s. 137). Narody TŚ szukają swej tożsamości, Tunezyjczycy udają potomków Kartagińczyków, Turcy osadników z Czatal Huyuk (s. 154). WG gani Zachód za zwalczanie socjalizmu w TŚ, choć przyznaje też, że ów socjalizm był zwykle tak uproszczony, że już w zasadzie nie był socjalizmem – na przykład nie wie czy Libię można nazwać państwem socjalistycznym, lecz zlepkiem populistycznych haseł i mrzonek (ciekawe czy po 1989 roku WG był w pełni konsekwentny i uznał każdy socjalizm za mrzonkę), gani też co ciekawe ZSRR, za zbyt mała pomoc dla TŚ i słabe zainteresowanie jego problemami (s. 164). Na zjeździe Państw Niezaangażowanych w Hawanie w roku 1979 Castro chciał, by owe państwa wsparły ZSRR, Tito jednak optował za pełną niezależnością wobec konfliktu ZSRR-USA (s. 170). W 1983 roku Indira Gandhi wygładziła wiele konfliktów wewnątrz TŚ, ale nie udało jej się pogodzić Iranu z Irakiem (s. 171). Natomiast udało jej się pogodzić Mubaraka z anty-amerykańsko nastawionymi Arabami. Czy to znaczy, że Indie są naturalnym liderem TŚ? Tej ciekawej myśli, jednak WG nie rozwija.
Bardzo ciekawe są rozważania WG na temat tego czy np. Wietnam stając się komunistyczny przestał być krajem TŚ. WG przytomnie zauważa, że nie. Może więc wszyscy komuniści zauważą, że socjalizm nie jest żadnym rozwojem lecz pseudorozwojem. Dużo ważniejszy jest tu proces tworzenia się solidarności ponadplemiennej, tworzenie sprawnych instytucji i walka z korupcją. Bez tego TŚ nigdzie nie zajdzie.
Czyta pan dużo, ale wnioski czesto na Pana modłe. To co jankesi (tu specjalnie mała litera i z pogarda) zrobili w Wietnamie to najwieksze skurwielstwo tego swiata, i tu nie pomoże ze ruskie i szwaby tez skurwiele. Agent Orage, napalm … i to wszystko aby odeprzec „komunistyczna agresje”. Niech Pan sie cieszy ze Jankesi nie mogli(?) spuszczac bomb na Polske w obronie przed komunizmem. Bo inaczej urodziłby sie pan z objawami po TCDD.
Podawanie Wietnamu jako przykład nieudanego systemu to paranoja. Przyjdzie nowe pokolenie to wprowadzi noworynkowe zasady, jak Chiny. Zdrowia nikt nie odda, a jankesi nawet odszkodowania nie dali.
Przypomina to szwabskie gadanie jacy to polaczki niegospodarni. Po wojnie szwaby pokazywali zdjecia pol żyta na terenie Polski, żyta ktorego nikt nie zbiera. Zapomnieli tylko dodac, ze zanim uciekli to zaminowali te pola.
A może by tak kilka słów o Vietkongu i jego zbrodniach przed w czasie i po amerykańskiej inwazji i o boat people co? O tym już nie pamiętasz, co? A socjalizm nie dziala nigdy wojna czy nie.
Ciekawe czy dziś Wietnamczycy cieszą się że wygrali wojnę z USA? Korea Południowa dziś jest pod okupacją USA i czy tam żyje się gorzej niż Wietnamie wolnym od US Army?