W Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu rozpoczęła się letnia odsłona tegorocznego Kina Organowego. Co ciekawe, karteczka reklamowa całego przedsięwzięcia jest tak urokliwa, że powiesiłem ją sobie w przedpokoju jak obrazek. Oczywiście główną atrakcją są potężne i wciąż jeszcze świeże organy oraz arcydzieła sztuki filmowej z czasów gdy rządził film niemy.
Tym razem zobaczyliśmy Metropolis, film Fritza Langa z roku 1927. Jest to monumentalne arcydzieło z czasów międzywojennych, gdzie obok dość naiwnej fabuły łączącej ze sobą s-f, powieść gotycką i romans zaskakuje genialny, wysmakowany i porywający emocjami ekspresjonizm. Ekspresjonizm to ogólnie wspaniały gatunek w sztuce, który trwał niestety jeszcze krócej niż secesja, zaś jego arcydzieła po prostu porywają. W dziedzinie muzyki to Księżycowy Pierrot Schönberga, Święto Wiosny Strawińskiego i może niektóre dzieła Bartoka. W filmie dokonania ekspresjonizmu są równie ekscytujące i Metropolis jest zdecydowanie czołowym z nich. Imponuje prowadzenie filmowej fabuły, znakomite ujęcia, doskonała gra aktorów, w tym głównych bohaterów – Gustava Fröhlicha i Brigitte Helm, mającej podwójną rolę anielskiej idealistki Marii i demonicznej robocicy Futury. Co ta kobieta wyprawia jako Futura! To są bez wątpienia jedne z najmocniejszych scen w historii kina. Albo sceny panicznego lęku wyrażane przez zaszczutą Marię. Takich scen strachu kino już chyba nigdy nie odnalazło dla siebie. Równie wspaniała jest choreografia całości. Już pierwsze sceny przedstawiające mechanicznie kroczących zniewolonych robotników całkowicie porywają wyobraźnię. Do tego dochodzi scenografia futurystycznego miasta bliska sercu wrocławianina bo obficie czerpiąca z modernistycznych arcydzieł mojego miasta, głównie Poelziga i Maxa Berga (na szczycie wieży zarządcy miasta zwieńczeniem jest wypisz wymaluj Hala Stulecia). Przy tych wszystkich wspaniałościach naiwna fabuła w ogóle nie jest problemem, może nawet lepiej, że jest prosta, bowiem tym mocniej pozwala się skupić na estetyce ruchu, gry i obrazu. Pal sześć resztę. To wybitny film. Gdy go oglądałem, nie mogłem nie wspomnieć mojej rozmowy z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim, gdzie żalił on się na kicz realistycznych filmów. Zgadzam się z nim stu procentowo. To realizm jest kiczem, nie zaś na przykład Gwiezdne Wojny, które w znacznie większym stopniu niż tzw. „artystyczne dramaty psychologiczne” wykorzystują możliwości kina. W przypadku filmowego ekspresjonizmu mamy zarówno wykorzystanie możliwości kina jak i najwyższej klasy artyzm, zwłaszcza aktorski i choreograficzny.
Jaka zaś była tym razem muzyka. Otóż bardzo ciekawa. Tym razem organy będące we władaniu Tomasza Głuchowskiego spotkały się z DJ-setem Michała Macewicza. Nie wiem, który z obu artystów przyciągnął liczną i już na starcie bardzo entuzjastyczną publiczność. A może to samo Metropolis, bez wątpienia zasługujące na liczne rzesze wiernych od niemal stulecia fanów? Jakkolwiek by nie było, połączenie dźwięków elektronicznych z organami doskonale pasowało do zderzenia s-f i powieści gotyckiej w samym filmie. Improwizacje didżeja były dość rytmiczne, co pasowało do kłębiących się na filmie maszyn. Z kolei neoromantyczna ekspresja organów oddawała gwałtownie targające bohaterami emocje, jakich próżno dziś szukać w kinie. Może tylko Lynch w swoim najnowszym, niemal abstrakcyjnym, sezonie Twin Peaks sięgnął tego absolutu, oczywiście w inny sposób. Organista i didżej (znający się świetnie na muzyce elektroakustycznej, eksperymentalnej, jak i na budowie fizycznych, piszczałkowych organów) nie stronili też od odkrywania dźwięków zupełnie eksperymentalnych, niemal niemożliwych do usłyszenia, dziwacznie bezkompromisowych, jak i samo Metropolis. Jednocześnie owo dźwiękowe laboratorium było bardzo przyjemne dla ucha i pełne szacunku dla obrazu, który ilustrowało i którego w żadnym razie nie chciało dominować. Wspaniały wieczór! Jeśli jeszcze nie macie biletów, musicie udać się do kas i nabyć kolejne wejścia do niezwykłego świata dźwięku, obrazu i wyobraźni.