Drugi dzień Akademii Vivaldiowskiej i zarazem drugi dzień marca 2018 roku należał w całości do gospodarzy, czyli Orkiestry Leopoldinum pod batutą i pod skrzypcami swojego koncertmistrza Christiana Danowicza. Christian Danowicz był także solistą w Czterech Porach Roku. Srebrzyste brzmienie wrocławskich kameralistów wypełniło bez trudu Salę Główną NFM, świadcząc o talencie architektów i pozwalając cieszyć się jednym z najwspanialszych arcydzieł europejskiej muzyki klasycznej tłumnie zgromadzonej publiczności.
Zanim jednak przejdę do opisu występu Orkiestry Leopoldinum, której obecność jest najczęstsza w moich koncertowych i płytowych recenzjach z NFM, muszę wspomnieć o samym Vivaldim i ciekawych materiałach przygotowanych na Akademię Vivaldiowską. Mamy zatem pięknie wydaną dwujęzyczną książeczkę programową, gdzie znalazły się między innymi przypisywane samemu Vivaldiemu sonety napisane pod cykl koncertów Cztery Pory Roku. Jak się zapewne domyślacie, rzecz okazała się bardzo przydatna na koncercie. Więcej jeszcze cennych informacji o wielkim kompozytorze z Wenecji znajdziemy w marcowym numerze Muzyki w Mieście, miesięcznika muzycznego NFM, tym razem niemal w całości poświęconego Vivaldiemu. Choć znalazło się też miejsce na na przykład świetny artykuł o historii fabryki fortepianów Seilera w Legnicy. Głównymi atrakcjami się jednak wywiady z Rinaldo Alessandrinim, jednym z największych włoskich i światowych barokowców, oraz z Michaelem Talbotem, jednym z najważniejszych badaczy muzyki barokowej, w tym muzyki Vivaldiego. W wywiadzie Talbot zwraca uwagę na prostotę i zarazem wyrafinowanie muzyki Rudego Księdza. Z jednej strony mamy uproszczenie harmoniki, z drugiej niezwykłą i kapryśną złożoność fraz, większą niż choćby u Jana Sebastiana Bacha. Vivaldi mądrze i świadomie opuszcza krainę barokowego „horror vacui”, krainę lęku przed pustą przestrzenią, mnożącą głosy obligato, rzeźby na pilastrach i putta na freskach. Klasyczny dojrzały barok to przecież kłębowisko i nawet sama nazwa tego stylu, nadana później przez złośliwców, może być przetłumaczona również jako „kłębowisko”. Tymczasem Talbot stwierdza iż: „Vivaldiemu pod wieloma względami bliżej do Haydna niż Corellego, mimo, że chronologiczne daty urodzin tych kompozytorów sugerowałyby coś innego”. Jest zatem zdaniem Michaela Talbota Vivaldi kamieniem milowym na drodze do klasycyzmu i kto wie, jakby bez niego miewali się Mozart i Beethoven, choć raczej nie znali bezpośrednio muzyki weneckiego mistrza.
Oprócz tego Talbot nas pociesza, że być może nie jest wcale prawdą, iż Vivaldi umarł w nędzy w Dreźnie i że nikt z badaczy już nie uważa, że udał się tak w celu, który kompletnie spalił na panewce. Miło się dowiedzieć, że jeden z ulubionych kompozytorów być może nie miał się aż tak źle pod koniec życia. Prócz tego dowiadujemy się o charakterze Vivaldiego, nerwowym, przechodzącym od pasji do melancholii, co doskonale ilustruje muzyka mistrza. Talbot w krótkich, precyzyjnych zdaniach opisuje nam też sierociniec Ospedale della Pieta i jego elitarną drużynę muzyczek, w której każda wychowanka sierocińca chciałaby się znaleźć. Muzyka panien z tego ośrodka była wysoko ceniona przez melomanów i pozwalała Vivaldiemu na ogromną swobodę twórczą. Jednakże Rudy Ksiądz zaraził się miłością do opery (wolał to od mszy, których nie odprawiał wzbudzając kontrowersje). Był także w stanie ostro walczyć o wynagrodzenie za swoje operowe premiery. W pewnym momencie zrezygnował na przykład z drukowania swoich dzieł, gdyż stwierdził, że samotne manuskrypty chodzą na rynku lepiej. Na szczęście zachował się osobisty zbiór dzieł Vivaldiego, więc rezygnacja z drukowania partytur nie bardzo zaszkodziła ilości zachowanych dziś dzieł Vivaldiego, których jest ponad 800! Szkoda przede wszystkim dwudziestu (a może i siedemdziesięciu, jeśli wierzyć rachubom samego kompozytora) nie zachowanych do dziś oper Wenecjanina. Talbot uwielbia Vivaldiego, ale poznawszy dzięki badaniom jego charakter, nie wierzy na przykład w dumne oznajmienie na jednej z partytur: „Tę operę skomponowałem w pięć dni!”. „Pewnie skopiował i skompilował z innych swoich dzieł…” – uspokaja nas badacz baroku.
Przejdźmy jednak do koncertu. Akademia Vivaldiowska zdominowana jest oczywiście przez muzykę barokową, zaś dwa na cztery koncerty są całkowicie poświęcone twórczości Antonio Vivaldiego. Miło zatem było odkryć, że pierwszą część koncertu Orkiestry Leopoldinum wypełnia muzyka współczesna. Wysłuchaliśmy dzieła urodzonej w 1982 roku Katarzyny Brochockiej „Le quatrro sonetti”. Utwór zamówiło NFM, przyczyniając się tym nie po raz pierwszy do rozwoju muzyki klasycznej. Trzeba wspierać kompozytorów, gdyż inaczej muzyka klasyczna stanie się tylko muzeum, a na taki los z pewnością ona nie zasługuje! Jak wynikało z opisu Katarzyna Brochocka oparła swój utwór na Sonetach (być może) Vivaldiego a nie na jego muzyce. To trochę mnie zmartwiło, gdyż niezwykły świat dźwiękowy Vivaldiego aż prosi się o nawiązania, odniesienia i niejednego współczesnego twórcę skłonił on do napisania własnego dzieła. Zaś sonety (być może) Vivaldiego nie są grafomanią, ale nie są też kamieniami milowymi w dziejach poezji. To wdzięczne opisy pór roku, zaś w zimie skrywa się zapewne nawiązanie do śmierci i (być może) lekie nawiązanie do zmartwychwstania, co – jeśli wierzyć opisowi – stało się kluczem dla Brochockiej podkreślającej religijny w jakimś sensie charakter swojego dzieła.
Nic to. Utwór okazał się bardzo udany. Ważnym elementem, obok świetnie grającej Orkiestry Leopoldinum, była partia sopranowa doskonale realizowana przez Marzenę Michałowską. Cały utwór, złożony z czterech części – sonetów na pory roku, był swego rodzaju rapsodią sopranową. Głos towarzyszył orkiestrze niemal nieprzerwanie. Stylistycznie dzieło to było wyciszone, kojarzące się z niektórymi dziełami twórców brytyjskich. Przyszedł mi do głowy nawet Tipett. Wśród skojarzeń odezwały się w mojej pamięci też echa cyklu sonetów Szekspira Bairda, te jednak były oczywiście znacznie bardziej zachowawcze formalnie i mocniej oparte na potoczystych niekiedy stylizowanych na dawne melodiach. W dziele Katarzyny Brochockiej też miałem wrażenie jakiejś podprogowej stylizacji, wzmocnionej znakomitą partią grającego w tle klawesynu (ależ my mamy klawesynistki w NFM swoją drogą!). Czasem dotykały moich zasłuchanych zmysłów jakieś strzępy, fragmenty materiału dźwiękowego Czterech Pór Roku Vivaldiego i myślałem sobie – „jednak kompozytorka nawiązała do samej muzyki”, ale nie jestem tego wcale pewien.
Utwór Katarzyny Brochockiej spodobał mi się jako swoisty fresk dźwiękowy. Jako piękna rapsodia na sopran – to doraźne określenie dobrze w sumie oddaje moje wrażenia. Na przerwie spytałem redaktorkę Kaję o rolę tekstu w tej muzyce, gdyż Kaja zna włoski i jest także poetką. Naszą uwagę zwróciło ozdobne potraktowanie rodzajnika „le” w drugim wersie „Lata”, co świadczyć może o czysto materiałowym potraktowaniu tekstu (rodzajnika w normalnych warunkach oczywiście w żaden sposób się nie podkreśla), jak choćby w indyjskich ragach, czy u wielu twórców współczesnych. Dopiero z partytury możemy wtedy odczytać tekst, w śpiewie pojawia się on celowo poszatkowany na krótkie odcinki, które stają się materiałem dla muzyki, ale celowo przestają być zrozumiałą dla odbiorcy słowną wypowiedzią. Tym niemniej spore partie sonetów zostały zaśpiewane klasycznie, słowo po słowie i zdanie po zdaniu. Ciężko nam zatem ustalić rzeczywisty stosunek muzyki i tekstu w utworze Brochockiej.
Drugą część koncertu Orkiestry Leopoldinum zajęły Cztery Pory Roku op. 8. Już od dawna narzekam, że odbiera się barok współczesnym orkiestrom, choć zawsze byłem wielbicielem wykonawstwa historycznego. Ale kiedy dwa lata temu mój znajomy meloman popatrzył na mnie z autentyczną zgrozą, gdy radośnie wyszperałem i zakupiłem niszowe CD z wykonaniem Pasji Mateuszowej Bacha z Karajanem z lat pięćdziesiątych, ze świetnymi śpiewakami wagnerowskimi, stwierdziłem, że wahadełko mód i gustów wychyliło się za bardzo i wypadło z zawiasów. Dlatego to wspaniale, że jedna z moich ulubionych orkiestr kameralnych, której najczęściej mam okazję słuchać na koncertach, sięgnęła po ikoniczne dzieło baroku, po Cztery Pory Roku Vivaldiego. Spodziewałem się jednak ostrożnego i spokojnego grania. Przecież Orkiestra Leopoldinum najbardziej chyba specjalizuje się w przełomie późnego romantyzmu i modernizmu. Z fascynacją opisywałem tu ich płyty z wczesnymi dziełami Berga, Kreneka, niebawem będzie u nas recenzja Janacka.
Jakie było moje zaskoczenie, gdy usłyszałem wrocławskich kameralistów grających Vivaldiego śmiało, w oszałamiających tempach jakie zaproponowali Fabio Biondi i Giuliano Carmignola (był we Wrocku wczoraj, jak wiecie!). Do tego doszła masa własnych pomysłów, oryginalnie zaplanowanych fraz i efektów sonorystycznych, włącznie ze stukaniem w pudła wiolonczel. Ale obok tego były też elementy, które uzyskać mogła tylko dobra orkiestra kameralna obdarzona nośnym brzmieniem współczesnych smyczków. Jakże wspaniałe była podstawa basowa w „Wiośnie”, paradoksalnie pokazująca zakorzenienie arcydzieła Vivaldiego we wcześniejszych czasach. Christian Danowicz, przy tak szybkich tempach, miał nie lada zadanie. Wywiązał się z niego znakomicie (a na bis był jeszcze Paganini!) i byłem oczarowany. Oczywiście Orkiestra Leopoldinum i stojący na jej czele solista nie osiągnęli tego stopnia bezbłędności i precyzji, co znane nam z nagrań włoskie zespoły od lat grające głównie Vivaldiego. Ale i tak było świetnie, natomiast jeśli Orkiestra Leopoldinum częściej będzie sięgać po barok, wygląda na to, że z łatwością uzyska włoski poziom Vivaldiańskiej precyzji.
Nasz kot w trakcie promocji Akademii
Krótko mówiąc – świetny koncert. Cieszę się, że Orkiestra Leopoldinum potraktowała twórczość Vivaldiego tak ambitnie i bezkompromisowo. Doskonale, że przy okazji Akademii Vivaldiowskiej mogło powstać ciekawe dzieło muzyki współczesnej, które jednak pozostawiło we mnie kilka pytań bez odpowiedzi. Cztery Pory Roku są nazywane czołowym dziełem muzyki ilustracyjnej. Ale wszelkie ilustracje w tym cyklu służą architekturze i to bardziej jeszcze niż w przepięknej VI Symfonii Beethovena, gdzie jednak mamy momenty zatrzymania akcji na rzecz obrazu. U Vivaldiego muzyczna akcja trwa cały czas, zaś wszelkie ilustracje podporządkowane są nurtowi muzycznego czasu. Cztery Pory Roku to jeden z najbardziej „zgranych” utworów w muzyce klasycznej. Ale to jak Taj Mahal czy Partenon – to że odwiedzają te miejsca miliony turystów, z czego wielu nie wiedzących zupełnie o co chodzi, nie oznacza, że nie są to arcydzieła.