Nadchodził czas kolejnego przedstawienia studentów Central Institute of Hindi w Delhi. Miała to być 50 rocznica założenia ośrodka agryjskiego, który był lepszy w nauczaniu hindi od bardziej ogólno – humanistycznej sekcji stołecznej. Tym razem miejscem występu miała być główna aula Habitatu, gratulowałem zatem mojej Kai zaszczytnej możliwości zatańczenia kathaku zaraz po Birju Maharaju, Saswati Sen i Rajendrze Ganganim. Kaja czuła się oczywiście zawstydzona, lecz mimo to przygotowywała wraz z koleżankami kilka innych tańców obok kathaku. Najwięcej pracy wkładała w taniec bułgarski opracowany przez jej bałkańskie znajome z CIH.
Wpierw trzeba było uszyć strój, który bardziej przypominał polskie stroje ludowe, niż te znane w Indiach. Tak się złożyło, iż byłem na moment w Agrze, kiedy na barkach Kai spoczęło przekazanie krawcowi ambitnego zlecenia nie mającego wiele wspólnego z jego codzienną rutyną. Uśmiechałem się, widząc, jak razem z Kają improwizują coś bułgarskiego z dostępnych materiałów i obszyć. Kolejnym etapem była negocjacja ceny, którą rzemieślnik, przejęty twórczym wyzwaniem, starał się podbić jak najwyżej. Znajdowaliśmy się niedaleko CIH, w jednej z bocznych uliczek przy głównym skrzyżowaniu obwodnicy z drogą do sansthanu nazywanym bodajże Khandari Baricha. Obwodnica z jednej strony wiodła w stronę Sikandry, w drugą zaś jadąc można było się zbliżyć nie najkrótszą drogą do centrum miasta i wykonując prawie półkole wjechać w okolice Agra Fortu. Droga od sansthanu po przecięciu skrzyżowania wiodła kapryśnie do Sanjay Place.
Wróćmy jednak do Delhi. Kilka dni po krawieckiej przygodzie nastał przeddzień przyjazdu studentów CIH do Delhi. Kaja postanowiła przyjechać dzień wcześniej, aby pokręcić się ze mną po Delhi, tak jak lubiliśmy i w ogóle spędzić razem jedną spokojną dobę. Na mnie spoczęło zadanie znalezienia dla nas jakiegoś hotelu na Pahar Ganju. Podchodziłem do tego zadania z pewną obawą, gdyż po gigantach ze Sri Lanki moich oczom umykały takie detale jak maleńkie indyjskie karaluchy pełzające po z pozoru czystym pokoju etc. Gdy jednakże zacząłem się rozglądać uważniej po Pahar Ganju, dziwiąc się wielu zagranicznym turystom ubarwiającym to miejsce, zauważyła mnie Rosie. Tak naprawdę miała ona na imię Rusica, lecz nie szczególnie przepadała za tym brzmiącym zbyt poważnie wysoce bułgarskim imieniem. To ona właśnie była pomysłodawczynią przedstawienia w Delhi tańca ze swojego kraju, do czego przygotowywała wszystkich z rzadko spotykanym przejęciem i skrupulatnością. Lecz teraz przez parę dni nie doglądała prób, gdyż przybyli jej rodzice wraz z siostrą. Postanowiła mi ich przedstawić przy obiedzie, wspięliśmy się zatem do położonej na dachu restauracji, którą do tej pory oglądałem tylko z żabiej perspektywy placu przecinającego w połowie główną aleję dzielnicy.
Dawniej Bułgarzy, mieszkańcy Bałkanów, gdzie również w przypadku Słowian to co greckie splata się z wpływami tureckimi, wydaliby mi się osobami dość innymi od Polaków, niemal egzotycznymi. Obecnie, spędziwszy tak wiele czasu wśród samych Hindusów i Syngalezów, odczuwałem przede wszystkim europejskość przedstawionych mi ludzi, którzy po prawdzie nie władali zanadto językiem angielskim (za wyjątkiem Rosie, która była zdolną filolożką ze stojącej na wysokim poziomie sofijskiej indologii). Teraz czułem się wśród nich jednocześnie dziwacznie i swojsko. Restauracja na dachu wysokiego, jak na Pahar Ganj, budynku oferowała widoki z lotu ptaka na znaną mi bardzo dobrze z żabiej perspektywy dzielnicę. Patrzyłem zatem chciwie i zajadałem się całkiem smacznym, opartym na świeżych składnikach paneerem. Nie był może wyrafinowany w smaku, ale za to zdrowy i sycący. Co jakiś czas dzwoniła Kaja, która oczywiście miała problemy z zakupem biletu z Agry do Delhi. W końcu, dzięki wsparciu japońskiego kolegi, udała jej się rzadka sztuka kupienia biletu przez Internet. Nie chodzi wcale o to, iż indyjska kolej jest źle zinformatyzowana. Wręcz przeciwnie, my, Polacy, możemy tylko Hindusom zazdrościć. W każdej chwili można na przykład sprawdzić stan pociągu, który już ruszył, na ile jest spóźniony, na ile nadrabia spóźnienia etc. Ładna graficznie strona działa świetnie, choć oczywiście bywają przeciążenia związane z ogromną, niespotykaną gdzie indziej ilością klientów kolei. Miło jest łączyć się z Internetem przez telefon z pociągu i dowiadywać się, jak się sprawy mają, jeśli jedzie się gdzieś dalej. Niezwykły jest kontrast pomiędzy średniowiecznymi nieraz wiejskimi scenkami, a tą nowoczesnością.
Rozmawiając z Rosie i jej rodziną rozmyślałem nad koncertem w Habitacie, na który pierwotnie się wybierałem. Miło mi było znaleźć się w europejskim gronie, jednocześnie zaś jak zwykle nie opuszczała mnie myśl o muzyce. Ucieszyłem się zatem ogromnie, gdy Rosie postanowiła się udać na koncert wraz ze mną. Jej rodzina postanowiła zostać w hotelu, gdyż miała samolot nad ranem, a w przeciągu ostatnich kilku dni obejrzała trudną do uwierzenia ilość miejsc. W cztery bodajże doby zdołali zwiedzić Rishikesh, Agrę, Jaipur, Gwalior i Khajuraho. I to każde niemal ciekawe miejsce w tych interesujących ośrodkach! Udaliśmy się zatem z Rosie na Rajiv Chowk, a raczej na Connaught Place, gdzie w sławnym Haldiramsie Bułgarka zakupiła dla rodziny smaczne indyjskie słodycze, produkowane masowo przez tę indyjską sieć o znakomitej jakości. Później, pospiesznie wbiegliśmy do metra i udaliśmy się na Jor Bagh. Po drodze Rusica zapewniała, iż wcale nie jest zmartwiona tłokiem, gdyż w Sofii bywa znacznie większy. Chwaliła nowoczesność Delhi, co bardzo mi się spodobało, gdyż lubię to miasto, zaś większość Europejczyków często niesprawiedliwie na nie narzeka.
Koncert okazał się bardzo poważnym przedsięwzięciem. Sala Habitatu, tym razem wprawdzie mniejsza, znów była wypchana po brzegi. Grał wnuk sławnego Doreswamiego Iyengara, jednego z największych indyjskich winistów. Był to jego debiut, zatem nie jest jeszcze znany, więc z większym spokojem mogę nie podać jego imienia, o którym to nie mam przy sobie notatki, bowiem jadę właśnie z Agry do Delhi, nie bez problemów oczywiście, za to z laptopem na kolanach. Na koncert przybyła cała karnatycka elita Delhi, był on zatem dostosowany do jej wymogów. Wystukiwano rytm na rękach, całość zaś trwała dwie i pół godziny, dzięki czemu nasze spóźnienie nie było dla nas zbyt bolesne. Młoda Bułgarka nie wiedziała zbyt wiele o muzyce indyjskiej, zatem wyjaśniałem jej to i owo. Muzyka, do której nie miała jeszcze żadnego klucza, podobała jej się bardzo, w czym pomagała jej wielokulturowość muzycznych tradycji Bułgarii, znów łączących słowiańskość, greckość i tureckość. Znany jest na przykład znakomity, turecko – bułgarski zespół Bezmaara zajmujący się muzyką klasyczną Imperium Otomańskiego. Następca wielkiego winisty grał na skrzypcach, w stylu wokalnym, zaś towarzyszyli mu najlepsi perkusiści południowi Delhi, pracujący na co dzień jako wykładowcy na Uniwersytecie Północnym. Gra wnuka D. Iyengara nie była do końca precyzyjna intonacyjnie, co na początku nieco mnie irytowało. Skrzypce, podobnie jak wielu karnatyckich śpiewaków, nie miały ładnego głosu… Lecz za to inwencja młodego artysty była przednia i zasłuchana publiczność z entuzjazmem przyjmowała co lepsze jego pomysły.
Nazajutrz czekałem już na Kaję podróżującą wraz ze znajomymi. Pierwotnie wszyscy mieli wyruszyć sansthanowym autobusem dzień wcześniej, lecz Bharat Singh, dyrektor sekcji zagranicznych studentów, zapewnił miejsce w studenckim hostelu cieszącym się ogromnie złą sławą. Nawet przy porównaniu z dolnymi piętrami męskiego akademika w Agrze jawił się on jako kompletna ruina i koszmar sanitarny. Na przykład od wieków nie było w nim już wody. Studenci CIH myśleli o tym miejscu ze zgrozą, na szczęście jeden z nauczycieli postanowił samowolnie wybrać się na rekonesans i powrócił przerażony. Postanowiono jechać o drugiej w nocy, zatem część studentów się zbuntowała i wyruszyła wcześniej do Delhi.
Tym razem oprócz Rosie poznałem drugą Bułgarkę Galenę, Japończyka i Mongoła zakochanego w tajemniczy sposób w Rosie. Zjedliśmy w tym sympatycznym towarzystwie obiad na Pahar Ganju, poznając kolejną restaurację, oferującą tym razem dania z naprawdę wielu kuchni świata, a każde całkiem smaczne. Na honorowym miejscu wymieniona była kuchnia żydowska, czy to dlatego, iż założyciel był jednym z nielicznych Żydów indyjskich, czy też z uwagi na sporą ilość obywateli Izraela chroniących się w Indiach przed obowiązkiem służby wojskowej, który w ich ojczyźnie oznacza częstokroć prawdziwe niebezpieczeństwa i prawdziwe zabijanie. Oczywiście, nawet gdyby cała populacja Izraela udała się do Indii, rozpłynęłaby się w tym ludnym kraju niezauważona. Lecz Żydzi mieli swoje ulubione miejsca, nie tak znów liczne, i tam ich obecność, podkreślona napisami w ich alfabecie, była silnie odczuwalna. Jedzenie w multikulturalnej jadłodajni było zatem dobre, lecz niezbyt higieniczne, jak to zwykle bywa w momentach, gdy w kuchni trzeba składować ogromną ilość prefabrykatów. O stanie sanitarnym budynku przekonać się można było wspinając się do toalety, położonej nie wiedzieć czemu na samej górze i nie grzeszącej raczej wysokim standardem. Jednakże całkowicie gołe, pogryzione jakby kwasem ściany i schody, które się mijało, robiły jeszcze większe wrażenie. Mimo to na dole panowała przyjemna, globtroterska atmosfera, zaś kulinarny ośrodek polecała seria Lonely Planet, czym oczywiście nie omieszkano się pochwalić. W każdym bądź razie nasz Mongoł, nie mogący żyć bez alkoholu, rozpłynął się ze wzruszenia nad śliczną płócienną torebką, w której podawane było schłodzone piwo.
Po obejrzeniu z Kają na laptopie filmu o krykiecie, w którym świetna aktorka Rani Mukherjee grała rolę główną wcielając się co jakiś czas w mężczyznę (aby móc grać z męską drużyną), czekała na Kaję próba na dachu hotelu. Choć wszyscy byli zmęczeni, Rosie była nieubłagana w dążeniu do perfekcji. Bała się jedynie, czy hinduska publiczność zrozumie taniec z jej kraju i czy cały wysiłek związany ze skomplikowaną choreografią i z przygotowaniem strojów nie pójdzie na darmo. Taniec polegał przede wszystkim na złożonych i szybkich ruchach nóg, podobnie jak bywa to w Grecji, czy w Turcji. Scena przedstawiała grupy mężczyzn i kobiet, które rywalizowały ze sobą w zabawny sposób, by wreszcie zatańczyć razem. Każdy tancerz i tancerka mieli w obrębie tego swoje krótkie solówki. Z przyjemnością patrzyłem się na promowanie kultury słowiańskiej, co chwilę puszczając z laptopa wybraną przez Rusicę bałkańską melodię, z charakterystyczną, szybką frazą fletu kavali. Co jakiś czas odrywałem wzrok od tańczących i obserwowałem dachy i wąskie uliczki tej części Pahar Ganju, czasem wyłapując w tym całym gąszczu piękne stare balkoniki i bramy. Gdzieś w oddali, nad morzem tego przedmieścia Starego Delhi majaczył drapacz chmur. Z innej strony wynurzała się fantazyjna wieżyca jakiejś świątyni, najpewniej sikhijskiej gurudwary, która bez trudu mogłaby stanowić scenerię do jakiegoś filmu fantasy.
Hotel znaleźliśmy dzięki naszym znajomym z sansthanu. Mając bardziej turystyczne od nas zacięcie potrafili oni odkrywać naprawdę przyjemne i tanie miejsca do spędzenia w nich nocy i do napełnienia żołądka. Tym razem przekonaliśmy się, iż boczna alejka, której zawsze unikaliśmy, prowadzi do zagłębia tanich i czystych hoteli. Na straży tej tajemnicy stał wychodek, który uczyniony był po prostu przy jednej ze ścian uliczki węższej od przeciętnego samochodu. Odór i pływające pod sklepami kałuże moczu zawsze odstraszały nas od podążania dalej w tamtą stronę. Jak jednak widać, przyczyniły się do obniżenia cen w hotelach znajdujących się dalej.
Rano musieliśmy wstać bardzo wcześnie, by zdążyć do Habitatu na próbę. Byłem nastawiony do tego nieco sceptycznie, gdyż przypuszczałem iż zderzenie chaotyczności Agryjczyków z punktualnością instytucji kulturalnych Delhi zaowocuje stanem zawieszenia. Tak też się stało. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, iż przybyły jedynie autobusy Swadeshi, czyli „krajan”. Swadeshi byli studentami CIH pochodzącymi z niehindojęzycznych stanów Indii. Było pośród nich na przykład kilkoro Nagalandczyków, którzy chcąc zobaczyć Taj Mahal zostali potraktowani jako obcokrajowcy i w żaden sposób nie mogli przekonać dyrekcji zabytku, iż są Hindusami. Rzeczywiście, z punktu widzenia Delhijczyków, czy Chennajczyków, Nagalandczycy są bardziej egzotyczni niż mieszkańcy Europy. Żyją oni w puszczach, niekiedy ponoć zdarza im się jeszcze ludożerstwo, swoje ludowe tańce wykonują z piórkami we włosach i w strojach przypominających nieco północnoamerykańskich Indian.
Autobus zagranicznych studentów był jeszcze w drodze, od drugiej w nocy, a byli w nim też dyrektorzy, którzy, jak się później okazało, zdecydowali się wpierw zatrzymać w delhijskim ośrodku CIH. Tam chyba przygotowano też dla zmęczonych podróżnych śniadanie. Ja tymczasem patrzyłem na hinduskich uczniów CIH, ubranych w mundurki, jak to bywa w Indiach. Dziewczyny na przykład miały granatowe kurty, białe padżamy i białe szaliczki zarzucone na ramiona. Przez ponad pół roku wspólnej edukacji studenci z zagranicy nie zbliżyli się do swoich indyjskich kolegów. Wielu gości z całego świata uznało, iż aczkolwiek kultura indyjska ma swoje mocne strony, to sami Hindusi nie są miłymi i ciekawymi ludźmi. Było mi smutno z tego powodu, bowiem byłem przekonany, iż wielu Swadeshi to bardzo wartościowi ludzie, unikający jednakże kontaktu z osobami przejawiającymi wobec nich silne poczucie wyższości. Inna rzecz, iż tok myślenia typowego mieszkańca Północnych Indii jest bardzo odrębny od zachodniego (a także nepalskiego, czy lankijskiego, a nawet tamilskiego), utrudnia to zatem wzajemne relacje, choć warto próbować!
Było jeszcze wcześnie, więc główna sala jadalna Habitatu, Eatopia, była jeszcze zamknięta. Tam, podobnie jak w galeriach handlowych, znajdowało się kilka budek sieci proponujących jedzenie indyjskie, chińskie, amerykańskie etc. Również w tej sali zdarzały się niekiedy wydarzenia kulturalne. Tym razem Eatopia proponowała wspólne oglądanie meczów krykieta, od drugiej trzydzieści, aż do końca, oferując przy tym wszelkiego typu krykietowe przekąski i lunche. Trafiliśmy zatem do położonego w innej części kompleksu amerykańskiego w stylu baru, gdzie zamówiliśmy smaczne, ale też bardzo drogie jedzenie. Szczególnie zachwycili się nim Mongoł i Japończyk. W międzyczasie Rosie starała się dowiedzieć, gdzie są tak naprawdę pozostali tancerze potrzebni od bułgarskiego występu. Okazało się, iż wszyscy przyjechali wcześniej do Delhi i zupełnie niepotrzebnie czekamy na trzeci autobus z sansthanu. Nie ucieszyło to rzecz jasna naszej głównej choreografki, która chciała przeprowadzić próbę generalną ze wszystkimi tancerzami.
Do nikogo z nich jednakże nie można było się dodzwonić. W końcu skontaktowała się z nami Argentynka Justina, z którą Kaja dzieli pokój w CIH. Okazało się, że indyjski chłopak Lucy zaprosił wszystkich do swojego pubu, który świętował właśnie jakąś rocznicę. Zdumiałem się, iż Lucy, którą poznałem już wcześniej, związała się z Hindusem, wobec tak powszechnej antyindyjskości zachodnich studentów z sansthanu. Do tego była ona osobą najbardziej chyba przerażoną Indiami, w których znalazła się nie wiedząc nawet co oznacza słowo „hindi”. Obdarzona niebagatelną urodą przypominała do tego wciąż małą dziewczynkę, choć oczywiście pełna była latynoskiej zmysłowości. Rzecz jasna Pradeep, z którym się związała, nie był typowym Hindusem, lecz synem bardzo bogatego rodu, który z pewnością mógł zapewnić swojej ukochanej Indie znane z opowieści o radżach i księżniczkach z dalekich stron.
Studenci z sansthanu skorzystali oczywiście z darmowych drinków. Popijawa musiała być ostra, gdyż mało kto z nich mógł wyjaśnić, jak to się stało, iż w końcu znaleźli się w podmiejskiej Noidzie. Wydaje mi się, iż Pradeep miał tam jeden ze swoich domów, ale nie jestem pewien. Justina była jedyną osobą na tyle trzeźwą, aby o własnych siłach dotrzeć do Habitatu na czas. Gdy zasiadła już w naszym gronie opowiedziała nam traumatycznych przeżyciach ostatniej nocy. Okazało się, iż Lucy, mieszając drinki, doprowadziła się do jakiegoś straszliwego stanu, tak, że próbowano ją nawet zawieźć do szpitala. Wszystkich to zmartwiło, bowiem Lucy studiowała aktorstwo i znakomicie tańczyła. Jej nieobecność psuła nie tylko choreografię Rosie, ale też koncepcje wielu innych tańców, zwłaszcza kathaku. Na szczęście mieliśmy Justinę (czyt. „Hustinę”), która też świetnie stawiała kroki, aczkolwiek była jedynie skromną studentką orientalistyki, tak do niej zapaloną, iż w swoim ultrakatolickim zakątku świata wyznawała buddyzm. Również miała nietuzinkową urodę, choć w przeciwieństwie do Lucy wyglądała jak typowa, dumna wysoka Iberyjka.
Jak się zorientowaliśmy, zachodni studenci CIH spali większą grupą w jakimś dużym pokoju, zaś telefony komórkowe zwalone zostały na jakąś kupę w rogu pomieszczenia i nawet gdy ktoś w końcu odebrał telefon, nie był bynajmniej osobą, do której należał konkretny numer. Wydawało się też, iż na jeden rozpaczliwy apel Rosie odpowiedziała małpka makak, ale nie jestem pewien… W międzyczasie okazało się, iż kolejny Latynos, Meksykanin Jorge jest w drodze, za późno jednakże wystartował z Noidy (a był szczególnie wrogo nastawiony do metra, co wydłużało jego podróż trzykrotnie). Rosie nie pozostało nic innego, jak tylko przebudować całą choreografię, ja zaś udałem się do głównej sali Habitatu (czyli Stein Auditorium, którego nazwa pochodzi od nazwiska wybitnego, działającego w Indiach architekta).
Tam pisałem kolejne kartki indyjskiego pamiętnika na laptopie, więc czas oczekiwania skrócił się dla mnie szczęśliwie. Było mnóstwo ludzi, wśród nich widać było VIP – ów z różnych organizacji, ambasad i ministerstw. Całość zaczęła się nieoczekiwanie, bowiem nie przemowami etc., lecz występami studentów. Na pierwszy ogień poszedł taniec bułgarski. Pomimo całego chaosu, studenci zatańczyli go wspaniale, wzbudzając ogromny aplauz widzów. Jedynie kilku bufonów w pierwszym rzędzie kłóciło się o miejsca przeznaczone dla ważnych osobistości. Sądząc po reakcji, Hindusi świetnie zrozumieli ów weselny taniec z Bałkanów, polegający na przekomarzaniu się młodych chłopców i dziewczyn. Następnie pojawiła się Koshu Suum, która zatańczyła taniec z Kandy, bardzo ładnie i jakąś nieco filmową wariację na temat tradycyjnego tańca indyjskiego, jatagany bodajże. Ja tymczasem, związany bardziej niż dawniej z ekspresją i marzeniami mieszkańców wyspy Rawany, zastanawiałem się, jak sobie dają radę w CIH Lankijki, niejako zawieszone pomiędzy Hindusami, a obcokrajowcami. Przybyły do uczelni jako jedne z pierwszych, zajęły zatem pokoje położone na pierwszym piętrze, tworząc z przypadku i może też z własnej chęci swoiste getto. Z tego co wiem, przyjaźniły się głównie ze studentkami z Dalekiego Wschodu. Obok Koshu Suum występy zdominowała też najbardziej rozmiłowana w śpiewie Lankijka, wyglądająca jak Kopciuszek i bardzo wrażliwa i nieśmiała. Inaczej było z jej koleżanką, która w specjalnym stroju, sprytnie oscylującym pomiędzy nagością, a pruderią (cielista tkanina wyglądająca jak skóra, mimo to odsłaniająca się w niektórych miejscach) odtańczyła fantazyjną dzikuskę, przy specjalnie rozpalonym ogniu. Stanowiło to ciekawy kontrast wobec choreografii dziewczyn z Nagalandu, które przedstawiły rzeczywisty plemienny taniec, przypominający te wykonywane przez australijskich Aborygenów. Część z nich do tego ładnie śpiewała i wystukiwała rytm. Wszystko to zdało mi się bardzo oniryczne i prastare, i choć nie było jakoś szczególnie trudne, czułem się oczarowany.
Później nastąpiła część mówiona, choć oczywiście Kaja, wraz z innymi tańczącymi kathak została już umieszczona za sceną przez niecierpliwego Bharata Singha. Wpierw pokazano nam film mówiący o celach sansthanu, jego założycielach i jego współczesności. Abstrahując od dość topornej grafiki komputerowej, został on ciekawie zrobiony. Po filmie zza kurtyny wysunął się stół i różni oficjele przedstawili swoje przemówienia, dobrze chyba napisane, bowiem co jakiś czas zgromadzeni w audytorium szczerze się śmiali z zawartych w nich żartów. Pani związana z oświatą przedstawiła z kolei ciekawy wykład na temat różnych dialektów hindi z karaibskimi włącznie. Biedna Kaja, wraz z innymi dziewczynami, błąkały się tymczasem między sceną a korytarzem, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Stroje do kathaku nie należą do wygodnych…
Nie miały jednak zatańczyć przez najbliższą godzinę, gdyż oto oznajmiono przerwę na lunch. Na dworze było naprawdę gorąco i Kaja była trochę załamana totalnym brakiem organizacji ze strony Bharata Singha. Jedzenie, sporządzone przez kucharzy – specjalistów z Habitatu, było bardziej niż znakomite. Czysta poezja. Zabrakło jednakże herbaty. Szukałem jej bezskutecznie, lecz znalazłem jedynie rewelacyjny deser. Po drodze kilku VIPów zaczepiło mnie z nadzieją, iż usłyszą ponownie moją interpretację muzyki średniowiecznej. Tym razem jednakże tego nie było w planie, choć zapewne, gdyby konflikt pomiędzy Bharatem a jego studentami nie narastał, wyszedłbym w końcu na scenę. A tak wszyscy byli zaabsorbowani usiłowaniem nie zawalenia uprzednio przygotowanych występów. Tym razem zobaczyłem Kaję aż w trzech tańcach. Dwa były z Radżasthanu, z charakterystycznym, kołyszącym się krokiem i ruchem po elipsach. Pierwszy był prosty, drugi, przeznaczony na Holi dzielił wykonujących na trzy grupy – pawie, Radhę i Krisznę, oraz pasterki – gopi. Pawie miały specjalne, ładnie wykonane stroje, i z tyłu ogromne ogony z pawich piór. Kriszna i Radha wyglądali tak jak trzeba, zaś gopi tańczyły wokół posypując ich płatkami kwiatów, których to miały naprawdę wiele. Oczywiście nie zadbano o to, by te płatki uprzątnąć przed następnymi tańcami, w związku z czym kolejni tancerze musieli walczyć o to, by się nie przewrócić.
Kolejnym tańcem był kathak i byłem zachwycony postępem, jaki zrobiły studentki sansthanu wraz z Kają. Był to najtrudniejszy taniec tego dnia i najdłuższy. Dziewczyny miały mało miejsca aby go zaprezentować, zdarzyły się więc drobne błędy, lecz cała publiczność przyjęła ich starania z ogromnym aplauzem. Zmienne rytmy, kilka opowieści o Gandze, pozdrowienie guru, wiele piruetów – było to wszystko naprawdę wspaniałe. Zdumiała mnie tylko Takshila, która tym razem nie przedstawiła swoich pięknych choreografii, zaś zarówno kathak, jak i tańce radżasthańskie tańczyła schowana za plecami koleżanek, wyraźnie zatopiona w myślach. Miała widać jakiegoś problemy, ale nie zdołałem jej o to zapytać, choć już nie wstydziła się tak bardzo swojego angielskiego.
Reszta przedstawienia należała do Swadesi. Jak zwykle zachwyciła mnie Pendżabka tańcząca bhangrę z pełną uśmiechu ekstazą. Ten wojowniczy taniec był zdecydowanie jednym z najmocniejszych punktów programu. Zobaczyliśmy ją tego dnia jeszcze raz, w pięknej choreografii Hindusek na cześć Indii. Polegała ona na przedstawieniu różnych stanów tego kraju za pomocą strojów i różnych stylów tańca, zatem Pendżab wypadł naprawdę wspaniałe. Były też oczywiście dziewczyny z Nagalandu, a także z Radżasthanu, Biharu, i wielu innych indyjskich krain. Znakomicie wypadł taniec z Gudżaratu, zaś jedna z tańczących nie odbiegała urodą od największych bollywoodzkich piękności. Nie mogłem się nadziwić zachodnim studentom płci męskiej iż stronią od kontaktów z takimi tubylczymi koleżankami. Zupełne szaleństwo! Oczywiście Hindusi dawali sobie radę bez pomocy z zewnątrz i w sansthanie kwitły różne miłosne historie ze Swadesi w roli głównej. Choć z pozoru wydawali się oni dużo bardziej posłuszni od Europejczyków i Latynosów, możemy być pewni, iż umieli dużo lepiej przejść ponad, a raczej obok szkolnego prawa i cieszyć się swoimi związkami. Mam tylko nadzieję, że nie będą skakać z Taj Mahalu, jeśli przyjdzie im się później zmierzyć z innymi od ich oczekiwań projektami matrymonialnymi rodziców…
Również chłopacy Swadesi przygotowali swój program i stanowił on niemal surrealistyczny kontrast wobec dokonań ich krajanek. Otóż Hinduscy panowie rozebrali się niemal do naga, pozostając w jakichś stylizowanych na XIX wiek majtkach. Na sobie wymalowali kompozycję, zlewającą się w grupie we flagę Indii. W rękach mieli świece. I powoli, w rytm patriotycznej pieśni wykonywanej słodkim kobiecym głosem, torturowali się woskiem. Ich choreografia polegała na powolnym chlapaniu się tą rozgrzaną substancją po dłoniach, stopach, nadgarstkach, klatkach piersiowych. Na koniec wpadał pomiędzy nich lider owinięty łańcuchami i wszyscy chlapali na niego. Był on środkowym elementem flagi. Reakcja publiczności na ten masochistyczny przejaw nacjonalizmu była ogromnie entuzjastyczna, ja zaś przez moment zastanawiałem się, czy oby szkoły nie prowadzi jakaś fundamentalistyczna partia hinduistyczna. Ale nie, było przecież sporo muzułmańskich studentów, choć nie wiem, czy wśród Swadesi. Nie wiem, jakim cudem i któremu udało się namówić innych na taki występ. Dziwiła mnie też tak przychylna reakcja widowni. Być może tolerancja dla takiego występu brała się stąd, iż niektórzy wyznawcy Sziwy i Bogini Matki okaleczali się niekiedy dla swoich bóstw. A Indie też przecież były uznane za boginię… Tym niemniej kontrast pomiędzy pięknie tańczącymi dziewczynami i ich kolegami chlapiącymi się rozgrzanym woskiem był tak mocny, iż znów spytałem się w myślach o to, na ile rozumiem mieszkańców Północnych Indii. Północnych, bowiem wśród Swadesi nie było prawie wcale Drawidów, czyli Tamilów, Keralczyków etc.
Po zakończeniu festiwalu wszyscy niemal wybiegli do autobusów, choć oczywiście ci co tańczyli, musieli się jeszcze przebrać. Początkowo w programie miała być wycieczka po Delhi, lecz Bharat Singh zrezygnował z niej. Autobusy Swadesi odjechały, zanim ktokolwiek zdołał się zorientować. Byłem zdumiony tym dziwacznym pośpiechem. Zachęcałem Kaję, aby została w Delhi, gdyż za dwa dni mieliśmy razem wyruszyć do Udajpuru. Jednakże Kaja obiecała Bharatowi wraz z grupą osób, iż wróci do Agry, zatem z markotnym wyrazem twarzy wsadziłem ją do autobusu i później patrzyłem, jak niezwykle powoli wyrusza w podróż.