Runęły już wyniosłe mury ciszy. Ich kamienie dotknęły wody, która była dźwiękiem. Deszcz uniósł się w górę i opadł. Słońca błysły w jego kroplach i zamknęły się jak kwiaty w początkach świtu. Spojrzałaś w przestrzeń i ujrzałaś cienie. Wszystko przed tobą wzrosło, otwierając nową drogę, tworząc nowy hymn podróży. Z uśmiechem ruszyłaś przed siebie. Twój pierwszy krok był lekki jak skrzydła motyla, każdy następny przybierał na mocy. Wśród gwiazd krążących wokół ciebie na swych srebrnych niciach stałaś się jedną z nich, rozżarzoną od nuklearnego huku. Twoja postać stała się matką planet i rosnących na nich krain. Nie tego jednak szukały twoje oczy, nie zatrzymałaś się na długo by być świtem dla wielu. Przez bramę zniszczenia, jaką było twoje odejście, żeglowałaś dalej w pustce kosmosu. Wiedziałaś przy tym, że tylko pozornie pustka zdaje się drogą, a pełnia granicą. Wystarczyło zawinąć wymiar przestrzeni danej ci na początku, opasać go wokół siebie jak szarfę i stare kategorie znikały, jak dawne i niezrozumiałe słowa. Tak się też stało, lecz ty wciąż nie mogłaś nasycić pragnienia podróży. Wreszcie, po długim jak eony namyśle przeobraziłaś się w sam ruch, stawiając obok siebie wszelkie kształty i relacje, które weń wpadają i które on niesie. Stałaś się szybsza od własnych marzeń, myśli i decyzji. To co niegdyś skłaniało cię do biegu stało się teraz stałe jak martwa skała. Bez wahania wyrzuciłaś to z siebie, tworząc jeden z rozlicznych wszechświatów. Wtedy cię poznałem i ujrzałem po raz pierwszy.
- Witaj – powiedziałem. – Widzę, że szukasz od dawna.
- To niezwykłe – rzekłaś do mnie szczerze. – Choć zgubiłam po drodze wszystkie formy, a nawet samo zgubienie jako takie, choć opuściłam wszystko i stałam się opuszczeniem, ale też i pełnią, wciąż szukam. Nie rozumiem samej siebie. Jak mogę wciąż pytać, skoro wszystkie pytania tak dawno już zgasły?
- Zapytaj więc – zachęciłem cię z uśmiechem, choć nikt nie mógłby wiedzieć, czym był uśmiech w tych stronach.
- Kim jesteś? – zapytałaś.
- Sama widzisz, że nie wszystkie pytania utraciły swoje światło – zauważyłem pogodnie.
- Skoro tak jest – westchnęłaś, – nie można już na nie odpowiedzieć. Stan bytu stał mi się obcy zanim jeszcze porzuciłam czas. Jaki sens może mieć nasza rozmowa, skoro nie dotyczy nas już istnienie, ani upływ zdarzeń. Nasze słowa są tylko czymś nieprawdziwym, ty zaś nie możesz być kimś, bo takie rzeczy tutaj się nie dzieją.
- To prawda – zgodziłem się jednocześnie sobie przecząc.
- To, co rzekłeś, to konstrukcja w konstrukcji – zaśmiałaś się. – Mówisz o prawdzie kłamiąc, lecz tu nie może być słów, nie może być też ciebie, ani mnie. To, co usłyszałam, choć nie mogę już słyszeć, stało się galerią odbitych w sobie zwierciadeł, w których powiela się jakaś rysa w nieskończoności, przekraczając jej bezmiar.
- Jesteś bardzo mądra – pochwaliłem cię. – O to mi właśnie chodziło, dzięki twojej pomocy mogę iść dalej. Czekałem tu na ciebie od dawna, choć jak wiesz, jesteśmy już z dala od czasu. Możesz się tylko domyślać, jakie to było trudne.
- A co z moim pytaniem? – zmartwiłaś się. – Jeśli byłam tylko dla ciebie, dlaczego wciąż pytam?
- Dlatego, że i ja byłem tylko dla ciebie – wyjaśniłem. – Nasze paradoksalne wrażenia były kluczem do naszego spotkania. Pozostawione w nas dawno, stały się na moment słowem tam, gdzie nie ma słów, osobami, gdzie nie ma osób, czasem, gdzie go też nie ma i tak dalej.
- Czyżbym doszła do jakiegoś miejsca symetrii wszechświatów? – zapytałaś ponownie.
- Tak właśnie się stało – odparłem. – Gdy ty wyruszyłaś, ja również udałem się w drogę. Aż do tego momentu odbijaliśmy się w sobie, zaś teraz dotkniemy powierzchni lustra i udamy się dalej zjednoczeni.
- Zjednoczmy się zatem! – zakrzyknęłaś. Posłuszny twoim słowom zbliżyłem się do ciebie tam, gdzie nie ma przestrzeni i stałem się tobą, a ty mną. Przed nami otwarła się następna droga.
Malik przerwał nagle lekturę. Sznur liczb pożeglował w jego myślach, zaś jego człony badające pobliskie planety zaczęły wracać do bazy, jaką stanowiło jego ciało.
- To w miarę romantyczne – stwierdziła Beta Centaurii, żółta gwiazda średniej wielkości, z którą wiązał go od dawna silny związek emocjonalny. Ilekroć mogli się spotkać, czytali sobie powieści.
- Czy ja wiem? – zawahał się krytycznie Malik. – Podoba mi się motyw jedności przeciwieństw, ale umieszczenie samej akcji w takiej dziczy jest, jak dla mnie, zbyt stereotypowe. Domyślam się, że za kilka stron pojawi się kwantowa przemiana wartości i rozdzieli kochanków przerywając ich podróż. Opadną w najprostsze elementarne formy, podobne choćby do tych półinteligentych istot, które żyją na twoich planetach. Następnie, bardzo powoli, poddani metempsychozie, zaczną się budzić, odnajdywać utracone relacje, aż wreszcie znów się spotkają, tym razem odporni na zaburzenia kwantowe w bezwymiarowej połaci chaosu typu dziesiątego.
- Mnie się to podoba – obruszyła się Beta, niezbyt zresztą szczerze, gdyż lubiła się przekomarzać z ukochanym. – Moja kuzynka sama kiedyś przeżyła podobną historię.
- Domyślam się – westchnął Malik. – Ale ja nie lubię tego typu literatury. Nieznośne pamiętnikarstwo. Po co pisać tak realistycznie o typowych dla wielu doznaniach?
- Coś w tym jest – przyznała gwiazda. – Ale to chyba wina samej prozy, jako gatunku literackiego. Im lepiej zna się rzeczywistość, tym trudniej w niej uniknąć dosłowności i wspomnień.
- Poezja jest bardziej kreatywna – rozmarzył się Malik. – Ma w sobie coś z prawdziwej sztuki.
- Ba! – zakrzyknęła Beta. – Lecz znajdź mi proszę prawdziwych poetów. Czasem mam wrażenie, że wszystkie dobre wiersze już napisano. A te najszlachetniejsze znam dobrze na pamięć.
- Ty piszesz bardzo dobrze – zaprotestował Malik.
- Zajmuję się nauką – zaprzeczyła bez fałszywej skromności gwiazda. – Moja liryka jest amatorska.
- Przechowujesz w swojej pamięci o wiele gorsze zbiory od tych, które sama tworzysz – przypomniał jej Malik.
- Może jest tego trochę – przyznała Beta. – Ale ćwiczę nimi tylko pamięć, na wszelki wypadek, gdyby zjawiło się gdzieś jakieś nowe źródło poetyckiej inwencji.
- Raz nam się udało, pamiętasz? – zapytał po chwili Malik.
- Chodzi ci o tą cywilizację, którą wyhodowałeś dla mnie w galaktyce nieopodal mgławicy Oriona? – upewniła się gwiazda.
- Właśnie.
- Rzeczywiście, wyszły z tego dwa całkiem niezłe wiersze i z dwa tysiące w miarę przyzwoitych – twierdziła Beta. – Ale jest coraz trudniej. Tamta cywilizacja trwała trzy miliardy lat i liczyła łącznie kwintylion osobników, którzy uznawali się za poetów, czyli dwa promile wszystkich narodzonych w jej obrębie stworzeń. Do dziś pamiętam, jak ciągano cię po sądach z tego powodu.
- Chodziło o marnowanie zasobów naturalnych – dodał Malik i zrobiło mu się trochę przykro. – Skazano mnie na kilka zadań w ramach pracy społecznej, były niezbyt miłe. Nawijanie galaktyk spiralnych, nastawianie przestrzeni nieokreślonych. To było strasznie nudne i czasochłonne. Zdążyłaś w tym czasie pięć razy zginąć i narodzić się od nowa. Mimo to muszę przyznać, że wyrok sądu był sprawiedliwy.
- I ja nie uważam inaczej – zgodziła się gwiazda. – Chociaż tęskniłam za tobą okropnie… Lecz cóż w takim razie możemy uczynić dla poezji? Jak sprawić, żeby powstały nowe wiersze, które zachwycają? Czasem tracę nadzieję. Od dawna już nie ćwiczę pamięci.
- Musimy uzbroić się w cierpliwość i czekać – oznajmił realistycznie Malik. – Niech wieczność za wiecznością mija, w końcu coś się odmieni i będzie można znów poczytać coś ciekawego. Do tego czasu musimy zrezygnować z prawdziwie artystycznych przeżyć.
- Tak to już jest… – westchnęła z rezygnacją Beta. – A póki co nie pozostaje nam nic innego, jak lektura tej nieszczęsnej powieści biograficznej.
Malik jęknął cicho i zagłębił się w przerwanej lekturze.