Holenderski historyk Geert Mak o USA i Europie

W 2010 roku holenderski historyk i prawnik Geert Mak (ur. 1946) podróżował po USA śladami na wpół fikcyjnej jak się okazało wyprawy sentymentalnej Johna Steinbecka z 1960 roku. Mak stara się porównać USA 2010 z USA 1960 i stwierdzić czy kraj ten zmierza ku świetlanej przyszłości. Najciekawsze jednak w książce: G. Mak, „Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki” (tłum z niderlandzkiego. Małgorzata Diederen-Woźniak Wyd Czarne Wołowiec 2014) są różnice między USA i Europą jakie wymienia autor. Czasem trochę za mocno pomstuje na Stany, ale zwykle zachowuje obiektywizm. Ponieważ książka jest spora (ok. 600 stron) wymienię tylko najciekawsze.

Geert Mak

Najpierw pisze Mak o symbolach powojennego bogactwa w USA: Levittown, chevrolecie dostępnego od 1954 w zabójczych kolorach, suburbiach oznaczających koniec miast i wsi w tradycyjnym znaczeniu, Disneyland w Anaheim w Kaliforni, baby boom, twist, klimatyzacja i kolonizacja Teksasu, maszyny do zbierania bawełny (s. 13-18) oraz wystawę typowego miaszkania amerykańskiego w Moskwie w 1959 roku (s. 37). Potem o Steinbecku, który pochodził z kalifornijskiego Salinas i źle się czuł w NY (podobnie jak np. Teksańczyk Lyndon Johnson w DC – LBJ i Steinbeck się kumplowali zresztą), ale po „Gronach gniewu” (1939) już go tam źle widziano, więc ruszył na Wschód. Steinbeck. JS nie przepadał za understatements – niedomówieniami, modnymi wówczas w literaturze (s. 22) lecz opisywał prawdę (np. The Moon is Down przekonująco opowiada o okupacji w Norwegii), choć postacie i dialogi uchodziły za zbyt sztuczne. Co roku miesiącami wałęsał się po Europie; w 1959 przeniósł się do Somerset, gdzie chciał wymyślić króla Artura dla Amerykanów (s. 27), jakiś wzniosły cel. JS tak jak wielu wybitnych swoich czasów był po trosze wieśniakiem jak np. Ike i tęsknił do czasów sprzed konsumpcjonizmu, który ugodził w tradycyjny amerykański egalitaryzm (s. 39). Mak podziela to przekonanie, martwi go na przykład brak możliwości zjedzenia w oregońskiej knajpie lokalnie złowionej rybki (s. 91), bo klienci wolą sprowadzane.

Geert Mak pod wpływem JS wyruszył w podróż po Europie, a potem także po USA (s. 32). Uczynił to także pod wpływem wyprawy Tocqueville’a (1831), Jamesa Bryce’a (1888), Gunnara Myrdala (1944) i Jonathana Rabana (1996), oraz swojej „amerykańskiej mamy” – Edith Laub, socjalistki z Kalifornii z którą często się kłócił (s. 35). W Sag Harbor JS zapadł w pamięć jako „socjalista” (choć mieścił się raczej w mainstreamie amerykańskiego (socjal)liberalizmu, człowiek o dzikich pomysłach, który chciał ożywić miasteczko (s. 50). JS podziwiał technikę i postęp, ale bał się utraty poczucia wspólnoty przez Amerykanów (s. 69).

Być Amerykaninem to nie los jak w nacjonalistycznej jednolitej Francji czy Holandii, ale wybór (s. 71). Cała kultura USA krąży wokół tematu świadomego wyboru co nadaje jej liberalny wymiar. Widać to u JS i u Richarda Yatesa. Amerykanie świadomie odrzucali „występną” Europę, jak pisalł Niebuhr, i wybierali USA, choć łączność z kulturą europejską zachowali (np. porcelana w kolonialnych willach w Deerfield s. 77). Jednocześnie kultura i edukacja były bardzo ważne od początki istnienia białej Ameryki. W mieście Johna Harvarda nie było epidemii jak w Europie, ludzie byli zdrowsi i szczęśliwsi (s. 78). Mimo ataków Indian jak w 1704 roku na Deerfield, amerykańskie marzenie uwodziło. Holendrzy, niewyrobieni w kontaktach z Indianami, niechcący wywoływali wiele konfliktów europejsko-indiańskich (s. 84). Dla Geerta Maka kultura USA to kultura dostatki zasobów i ich marnowania (s. 91). To także kultura indywidualnej wiary brownistów-baptystów, szejkersów, kwakrów (s. 100), tolerancji i równowagi sił religijnych – ateiści też obchodzą chętnie Thanksgiving oraz kultura długu; Ameryka od początku lubiła żyć na kredyt. No i etos pracy (kara za marnowanie czasu w 1663 roku w Massachusetts – s. 102). We Francji tylko 3/10 obywateli uważa Francję za cud, 6/10 Amerykanów uważa USA za cud (s. 103). Osobiście rozumiem Amerykanów…

W ciekawym kontekście opisuje Mak McCarthy’ego jako nacjonalistycznego Irish-American, który podobnie jak ksiądz Charles Coughlin w latach trzydziestych, chciał, by Irlandczycy byli szanowani, a czerwoni intelektualiści podejrzani – udało się dopiero McCarthy’emu (s. 93). Jego simplicystyczna (mistrz framingu avant la lettre, dziennikarze mieli święto) kampania była też reakcyjną czkawką po New Deal uważa Mak.

Od purytanów do Steinbecka kultura moralnych Amerykanów opiera się na mieszance samodzielności i skromności (s. 106). Religia jednak mocno ewoluuje – Steinbecka pastor w Vermont straszył piekłem w stylu modernistycznej stalowej fabryki z nieokiełznanym ogrzewaniem, dziś to się nie zdarza, ale religia jest jak zawsze oddolna, społeczna. Nawet na cele niereligijne, religijni Amerykanie dają dwa razy tyle co niereligijni (s. 109). Kościoły są pomocne w prawdziwych problemach życiowych, co w Europie jest rzadkością. Mak nieco przesadza chyba mówiąc, że ogłoszenie się ateistą oznaczałoby śmierć medialną polityka (kilku ogłosiło i żyją medialnie), ale że kościoły są organizacjami zajmującymi się interesem społecznym a nie polityką jak Watykan jest faktem, który wyjaśnia dlaczego Amerykanie, tak pełni wątpliwości jak twierdził choćby Christoipher Hitchens – CHCĄ być religijni i WYBIERAJĄ bycie religijnymi. Drugą przyczyną jest połączenie boskiej obietnicy z wiarą w Amerykę i jej misję.

Wielokrotnie Mak wraca do polityki; w 1960 Nixon i dziecko bogaczy Kennedy byli dość blisko programowo (s. 111). Uważa, że wszyscy politycy byli pod sporym wpływem Teddy Roosevelta i FDR, nawet jeśli prawica uważała go za soft on commies (a lewica broniła się oskarżając GOP o bierność w obliczu Sputnika, co napędzało tzw. Komples militarno-przemysłowy z obu stron). Nixon przegrał tylko o włos. Dla Schlessingera był tylko produktem marketingu (a Kennedy idealistą), ale przegrał tylko o włos, co było novum w USA. TV lubiła Kennedy;ego, radio – basowy głos Nixona.

W Maine w 1960 roku JS obserwował sezonowych robotników z Kandy przy ziemniakach (s. 123), teraz robią to maszyny. Ludzie z Maine przypominają Makowi Fryzów lub ludzi z Groningen, pomocnych, milczących, solidnych, nie zamykających drzwi i niematerialistycznych. Maine nie lubi biurokracji i Obamy, którego obwinia także za zaniedbania Bushowskie. Kelnerki są przemiłe a porcje ogromne. Wioski się wyludniają, a jak ktoś nie ma pieniędzy organizuje się zbiórkę. Mieszkańcy Maine narzekają na wzrastające ceny benzyny (i tak 4 razy niższe niż w UE) i mówią o gości, który wynalazł oszczędny gaźnik, ale nafciarze przekupili go by nie patentował wynalazku (s. 131). Nieco jednostronnie pisze Mak o podupadłych pensjonatach (osobiście uważam, że zapewne tak jak w Europie Ibiza i Kanary zabijają Brighton i Sopot, winowajcą są samoloty i TUI, a nie crumbling economy). Mak krytykuje jobless recovery i automatykę.

Amerykanie nie wznoszą budynków mieszkalnych, oni stawiają domy (homes), które są nadzieją i emeryturą mieszkańców. Jednocześnie jednak co roku 1/6 ludności USA przeprowadza się (w Niemczech czy Holandii 1/10) zauważa Mak (s. 143). Big deal myślę sobie, w tych małych kraikach europejskich można pracować w Hanowerze i wracać co noc do Hamburga i wielu tak śmiga Autobahnem, Holandia to w zasadzie jedno wielkie miasto, spróbuj tak żyć w USA.. Lepsza do porównania byłabt Rosja, ale tam bieda taka, że często podróż jest jedna na wiele lat w jedną stronę… Tocqueville dziwił się, że ludzie w USA potrafią latami wznosić i upiększać dom, a potem go sprzedać i ruszyć dalej, pisał, że prawo w USA nie trzyma nikogo uwiązanego do ziemi. Santayana uważał, że Amerykanie nie rozwiązują problemów, lecz odjeżdżają (s. 144), ma to też dobre strony, bankrut nie jest naznaczony ja w Europie (s. 174): „Go West young man!”. Mak łączy to z kultura nadmiaru (People of Plenty). Mi to przypomina raczej książkę psychologiczną: „Ukryty wymiar” E. Halla i tą w niej scenę; Anglik ma mały kraj więc jak jest zagniewany odchodzi tylko do kąta i nie wychodzi z pokoju, Amerykanin nie wie więc, że się pogniewał…

Autostrady Eisenhowera, na wzór tych, które podziwiał w Niemczech, miały nie tylko pomóc w komunikacji i strategii, ale także stymulować rozwój suburbii (s. 147). JS nie lubił kamperów i przypadkowości tych domów i ludzi (s. 149). Mak jedzie nieco inną trasą przez prowincję stanu NY. Podziwia niemiecką zabudowę Potsdamu (s. 152), słucha kanadyjskiego radia, bo amerykańskie go drażni, gdy przestrzega przed terroryzmem we Francji, choć w Detroit i Chicago jest większy (s. 153).

Mak ogląda „szczyt nonsensu”, jak nazwał Niagarę Oscar Wilde (1882) i widzi brytyjski dziś kanadyjski Butlersburg, brytyjski i ospały do szpiku kości (s. 158), nawet nazwa Niagara-on-the-Lake przypomina te głupawe spójnikowe nazwy z UK… Wszystko to jest owocem wojny 1812 roku. Do 1931 roku Kanada była anty-państwem raczej niż państwem (s. 165), jest po feudalnemu nudna (s. 183) i wierzy w państwo; nie miała nawet Dzikiego Zachodu, bo zadbała o to kanadyjska konna policja – symbol kraju. Ich zdyscyplinowane banki ledwo zauważyły kryzys 2008 roku (s. 183).. Trwał tam feudalizm, gdy w USA już dobrze rozwijał się liberalizm, nawet język stał się bardziej szorstki i jakby uczciwszy (w 1828 Webster wydał nawet pierwszy słownik angielsko-angielski) …

Tocqueville był pod wrażeniem pasji debat politycznych w USA (s. 166). Noah Webster: „Ameryka śmieje się z głupoty Europy i unika jej błędów… widać, że tysiące rozbieżnych poglądów żyje w najlepszej harmonii… to w końcu doprowadzi Amerykę na najwyższe szczyty wielkości i sławy, przy których chwała Grecji i Rzymu będzie niczym…” (s. 168). Dla Lincolna – Ameryka i jej witalna pomysłowość to ostatnia błogosławiona nadzieja ziemi (1854, s. 228). Co do joty…

W 1765-1790 roku tylko 15% gospodarstw domowych miało broń – to zdaniem Maka za mało by mówić o związku między nią a niepodległością (s. 160). Pierwsza poważna nierzetelność intelektualna z jego strony. Społeczeństwo brytyjskie było tak rozbrojone, że Paine podburzył do rewolucji zaledwie kilku górników, a Francuzi musieli się uzbroić dopiero w Bastylii. Miałbym ochotę powiedzieć Makowi: easy cowboy!

Brytyjczycy o Stanach – Dickens miał Amerykanów za głupich brutali, Kipling za ludzi z jajami w przeciwieństwie do dupowatych Europejczyków (s. 169), choć Chicago uważał za dzikie miejsce (s. 226). James Bryce w 1888 roku uważał, że nigdzie nie ma takich fortun i kontrastów jak w USA, a egalitaryzm czasów Tocqueville’a (Francuz nieco idealizował zdaniem Maka) rozwiał się (s. 233).

Gijsberg Karel von Hogendorp w 1783 roku krytykował wobec Jeffersona sprzeczność między liberalizmem a niewolnictwem. I słusznie, ale co z tym wtedy można było zrobić? Jakby samokrytycznie Mak przypomina, że Holandia zniosła niewolnictwo w koloniach w 1863 roku, tylko pod naciskiem międzynarodowym, a zniesienie go w Europie nic nie kosztowało, bo czarnych prawie tam nie było i tak (s. 170). Tocqueville nieco idealizował amerykański egalitaryzm, ale do 1980 roku zdaniem Maka przynajmniej zalecano go jako stan idealny, potem coś się popsuło.

Detroit – miasto Henry Forda, który łączył antysemityzm z godziwymi płacami minimalnymi dla robotników (s. 186). Henry Ford Museum – technika jako symbol USA. Amerykanin ufa maszynom, a czasem nie ufa drugiemu człowiekowi uważa Mak (s. 189). Dla mnie to takie echa narzekań „humanisty” Fromma… Pomysłowość USA jest dzieckiem prerii i konieczności przetrwania – uważał Steinbeck (s. 189). David Simon i „śmierć pracy” – zysk ważniejszy od pracy (s. 209). Detroit ma problemy, ale powoli się odradza dzięki współpracy sąsiedzkiej uważa Mak. Dla JS jak dla Jeffersona USA to przede wszystkim kraj farmerów jednak (s. 215). Za czasów Tocqueville’a Detroit było wsią, a Chicago miasteczkiem handlowym. Dziwił ich dating i aseksualne flirty amerykańskich dam (żyjemy jak porządni mnisi – s. 219).

Kościół w Kalamazoo jest liberalny i odcina się od GOP (s. 223). John Gunther z Chicago – twórca nowoczesnego dziennikarstwa (s. 230), jedne z idoli Maka. Jeszcze w 1960 roku burmistrz chciał sprzedać głosy Kennedy’emu. W 1886 grupę anarchistów skazano w Chicago za poglądy, bo dowodów prowodyrstwa nie było (s. 233). Zuchwałość czarnych polityków z Chicago od redakcji „Chcago defender” po Obamę (s. 236). Obama to człowiek kompromisu, bo w Chicago inaczej się nie da (s. 246). Mak dziwi się, że teoretycznie cała polityka w USA jest lokalna, a często projekty mają tylko ten sens by kogoś wypromować w DC (np. różne bezsensowne mosty itd. – s. 251). Jak w Rosji doradcy biznesu łatwo stają się doradcami państwa (s. 252). Ok, ale przynajmniej USA to kraj rządów prawa… Mak wygłasza i inne kontrowersyjne tezy, np. że w erze TV prezydent ma być taki jak wyborca; równiachą (s. 256), umiejętności nie są ważne – Obama, Clinton, Reagan pod żadnym względem nie są everymenami i widać to od razu…

Thomas Frank pyta: „Co z tym Kansas?”. Stan kiedyś demokratyczny i New Deal-owski, beneficjent programów FDR, stał się republikański tylko dlatego, że DP zaczęła się kojarzyć z wyniosłymi gośćmi z NY i LA (s. 265). Ciekawie interpretuje Mak antyintelektualizm GOP i elektoratu z Kansas; ludzie mieli dość diagnoz, istrukcji i definicji spadających na nich z Waszygtonu (s. 268). To najciekawsze jak dotąd wyjaśnienie jakie spotkałem. Dank u well Herr Mak!

Joseph Amato i jego student uważają, że Minnesota jest dobrze zorganizowana. Służba zdrowia prywatna ale tania i dobra, ludzie dobrze pracują, gospodarka działa, ale Floryda czy Illinois to taka amerykańska Grecja… (s. 277). Mak podąża tym tropem; Maine to jakby Irlandia, Nowy Meksyk – Hiszpania, Alaska – Skandynawia… Fajna zabawa. Według AHDP i jego raportu z 2010 tylko Northwest to rejon high trust społecznego. The Economist uznał Kalifornię za Włochy, Teksas za Rosję, Michigan za Tajwan, a Ohio za Belgię.

FOX NEWS straszy eutanazją w Holandii (s. 283), wkurza to Maka i słusznie. Pisze o Sinclarze Lewisie, amerykańskim Flaubercie, wyklętym mimo Nobla (pierwszy literacki nobel dla USA – 1930) w Sauk Centre, ale zaakceptowanym po śmierci, gdy sława przygnała turystów (s. 285). Dziki Zachód nie był dziki słusznie zauważa Mak – każde miasteczko miało telegraf, gazetę, kulturę, porcelanę jak szybko się dało – jak Deerfield w XVIII wieku (s. 287).

Dakota Północna: miłość JS do Fargo, „Bismarck Tribune”: „dzwonili z Rosji, chcą odzyskać swój socjalizm”. Niezadowolenie z polityki w ogóle, przekłada się na prawicowy radykalizm uważa Mak (s. 293). Sami sobie damy radę… Ja patrzę na to nieco inaczej. Mieszkańcy Dakoty uważają paryskie protesty przeciw nieznacznemu w sumie zmniejszeniu emerytur za przejaw dekadencji Francji i Europy. SŁUSZNIE! Dakota ma jednak swoje problemy; zmniejsza się sieć wiosek i podróż po stepie jest mniej bezpieczna. Płaski teren kieruje myśli ku wszechmocy Boga, jak szare niebo Holandii ku mistycyzmowi – ciekawa uwaga Maka (s. 298). Druty kolczaste używane jako telefoniczne w XIX-wiecznej Dakocie!!!!! Ziemia zbyt uboga nie wykarmiła tylu ludzi ile wtedy obiecała (a powstawały kamienne domki Szkotów, obok chat Brytyjczyków, drewnianych homes Amerykanów i darniowe dachy Norwegów – taki kolonializm w miniaturze – s. 299).. Na zachodzie Dakoty znajdują się Badlands, które okiełznał Theodore Roosevelt wskrzeszając ideały Dzikiego Zachodu, i dając USA nowy zastrzyk optymizmu; łączył fantastycznie socjalną troskę z kultem siły i odwagi oraz poczuciem misji i interwencjonizmem (s. 306). Th Roosevelt miał jaja; krytykował papieża i spierał się z nim, lubił mawiać, że jest Holendrem rozmawiając z Holendrami, poskromił monopolistów, stworzył Panamę (s. 311). Uznał, ze skoro USA nie jest już jedyną demokracją, mogą przewodzić pozostałym. Własne korzyści umiejętnie łączył ze szczerym idealizmem (s. 315). Mark Twain miał obiekcje czy USA nie porywa się na zbyt głębokie wody, ale tak już zostało. USA tworzą LN i ONZ ale nie lubią, jak te organizacje pouczają ich (s. 317). To rzeczywiście problem, ale Mak zapomina, jak paskudna były nacjonalistyczna polityka Europy przed 1918 rokiem. Niestety ma rację Mak gdy obarcza Th. Roosevelta winą za rozbicie skrzydła postępowego Partii Republikańskiej gdy rzucił je w wyborach przeciw Taftowi.

Jak każdy niemal autor europejski Mak jest soft on Indians (s. 307), ciągle wzdycha nad ich losem i nad tym, że z Amerykanie mało korzystają z ich kultury rolnej czy filozofii życiowej (s. 321), bo ja wiem? Czy widział „Przystanek Alaska”? Co do polityki, przecież te gnojki – Indianie popierali Brytyjczyków i Kanadyjczyków ! Zawsze byli przeciw USA, i tak więc należy się Amerykanom pochwała, że ich zupełnie nie wytępili, jak to uczynili Rosjanie z wieloma ludami Syberii. Dziś żyje w USA dwa razy tyle Indian co w XVIII wieku, więc please…

Słodka Montana kraj ludzi wierzących i łączących boga z Ayn Rand – Maka nawet to nie dziwi, ten kraj jest tak piękny, że można tu uwierzyć w łaskę boską (s. 336). Amsterdam to w Szwecji myślą Montańczycy (s. 339), ok ignoranci, ale czy Holender z Haarlemu zna choćby stolicę stanu Nowy Jork? Europejskim intelektualistom ciągle z trudem przychodzi przyznanie, że USA to tak druga Europa, a nie jeszcze jeden kraik zachodni… W latach 70. kolej cywilna przegrała z autami i samolotami i cofnęła się w rozwoju (w 1971 składy osobowe sprzedano Amtrak). Mak jak to Western European narzeka, że to źle i że marnowanie energii (s. 345), a przecież w USA benzyna nie jest tania bo jest, tylko dlatego, że w wielkim stopniu jest krajowej produkcji i pozbawiona jest akcyzy, kolej nie dojedzie do małego shitville czy craptown, a koleje w Europie to nie tylko ICE i TGV, lecz pociągi hiszpańskie, włoskie, a tu już tak różowo i szybko nie jest jak celnie zauważył Bill Bryson, którego książkę też recenzowałem dla Racjonalista TV. Mak uważa, że USA nic nie robią z kolejami, bo Amerykanie nie wyjeżdżają do innych krajów (s. 345). To pusty frazes, w Paryżu Amerykanów jest 50.000 i mieszka tam na stałe, co roku 11 milionów Amerykanów odwiedza Europę – tyle mniej więcej co Europejczyków odwiedza USA (M. Wałkuski, „Wałkowanie Ameryki”). O długu znów Mr European pisze zbyt jednostronnie; USA są przecież też drugim po Chinach wierzycielem świata a suma pożyczona innym niemal dorównuje pożyczonej od innych (0.7-1) to znów odsyłam do Wałkuskiego. O jękach wokół sprawy Iraku nawet nie ma sensu mówić.

Bogate deszczowe Seattle. Mak chwali ale na pół gwizdka. Martwi go mały sentyment dla starych budynków (s. 356). Nie ma tu zachwytów innego euroliberała Bernarda Henri Levy’ego (na Racjonalista TV recenzowałem jego książkę: „American Vertigo”), co dziwi, i pokazuje że Mak przyjechał do USA marudzić, że nie są Europą lecz ośmielają się być Ameryką… Typowa postawa europejskich elit, które choć zagrożone przez agresywny islam, dalej bajdurzą o dość spokojnym dziś Haarlemie, i więcej piszą o bałaganie w Baltimore niż o zamieszkach w Europie, chyba, że to Londyn czy Paryż… Za czasów Grace Kelly Europa była cool, teraz USA jej nie lubią żałuje Mak. Może słusznie? Zresztą w NY nadal Paryż lubią o czym świadczą seriale. Mak jednak bardziej przejęty jest filmem jaki widział w TV w Seattle o daddym ratującym córeczkę przed arabskimi i rosyjskimi porywaczami w Paryżu (s. 356). A co niemożliwe? Amerykanów porywają i kantują na całym świecie, chyba tylko Japończyków częściej bo ci naprawdę nie wiedzą że ktoś im gwizdnie walizkę…

Oregon piękny (s. 358), ale nic więcej Mak nam o nim nie powie, pomstowanie na USA jest ważniejsze, choć Busha już w 2010 nie ma jest Obama. Kalifornia to azjatycka wyspa, północ podobna Danii daje wodę południu przypominającemu Italię (s. 362). Wielka o to draka cały czas. Kalifornia ma za niskie podatki by się utrzymać i ciągle jest zagrożona bankructwem (2/3 głosów kongresu lokalnego potrzebnych jest by je podnieść). Mało wody, więc Kalifornia jest świadoma ekologicznie. Benedict Arnold uważa, że młoda Kalifornia ma w sobie młodzieńczy upór (s. 367). Tak jak Teksas, Kalifornia właściwie sama sobie wywalczyła niepodległość. Ograniczenia Maka wychodzą przy ocenie, że kalifornia (miasteczko Medocino) to wyższa kultura, bo zamiast country, frytek i steku jedzą tu owoce morza i słuchają francuskich chansons (s. 369), a czym piosenkowa miłość teksańska i francuska się różnią??? Kobiety w Kaliforni są słodsze i słabsze oraz bardziej uległe wobec męskich zachcianek niż twarde babki z Montany i Dakoty – paradoks feminizmu (s. 370). Znowu zbyt jednostronnie Mak wywodzi amerykański nacisk na sukcesy dzieci od Benjamina Spocka, i chociaż cytuje Amy Chua (nie tą książkę co trzeba), nie zauważa, że dzieci amerykański są też rozpieszczane i chwalone za byle co, więc wbrew obawom Holendra mają swoje beztroskie dzieciństwo. Mak cytuje przestarzałe i pomylone badania Gunnara Myrdala (1944) i Alfreda Kinsleya (1948), ten pierwszy oskarżał Amerykanów o rasizm, drugi o masowe zdradzanie żon (s. 375). Rasizm istnieje wszędzie, a badania Kinsleya były łagodnie mówiąc nierzetelne, polecam znakomitą książkę Pameli Druckerman: „Dlaczego zdradzamy? Światowy atlas niewierności”. Myrdal z kolei gdyby żył miałby pełną głowę problemu ze szwedzko-irackim rasizmem w Malmo, który przebija wszelkie problemy USA na tym polu i stanowi zagrożenie dla szwedzkiego społeczeństwa…

Zauważa na szczęście Mak, że trudna młodzież już nie dźga się nożami, lecz spokojnie leni na lekcjach. Słusznie narzeka na upadające szkoły publiczne, w których po zniesieniu segregacji zostali głównie czarni (s. 381) i słusznie obwinia raczej egoizm podatników niż rasizm za ten stan rzeczy. Podobnie jak w Holandii problemy uniwerków są rozwiązywane wymyślaniem nowych standaryzowanych testów, żałuje Mak i ma znowu rację (s. 382). Niesamowite jak bardzo nierówna jest jego książka, to w połowie rzetelna praca, a w połowie praca pryncypialnie antyamerykańska. Po 1970 roku Kalifornia rzadko już kruszy na ulicach kopię o faszyzm tu czy tam (s. 386). Może i dobrze. Steinbeck cenił dawną Kalifornię czyli wino, taniec i śpiew, skromną i seksowną, a teraz – w 1960 roku – to jeden wielki motel (s. 4020 – może po prostu tęsknił za młodością?

Mak nie wie czy Amerykanie są bardziej wojowniczy niż Europejczycy. W końcu Francja straciła w samej I wojnie światowej więcej ludzi ile USA w ciągu całej historii (s. 391), od zniesienia poboru przez Nixona armia nie cieszy się już takim mirem jak kiedyś (s. 390). Mak krytykuje podwyższanie budżetu CIA, choć tylko ignorant nie wie, że obniżenie budżetu CIA i rezygnacja z szpiegowania prewencyjnego za Clintona, pozwoliła sie ukryć Osamie ibn Ladenowi (s. 397). Wyśmiewa Mak amerykańskie poczucie zagrożenia, choć przecież tak naprawdę chodzi o politykę światową.

Daniel Bell zapowiadał w 1960 roku koniec ideologii, tzn. Uzgodnienie stanowisk, jednak w 1963 roku radykalni protestanci z Teksasu zabili papistę i nigger-lovera Kennedy’ego (s. 407), i ideologia wróciła. Już Goldwater reprezentował tą zmianę. Tom Tancredo uważał, że dzięki temu polityka stała się łatwiejsza do uprawiania. Ford był ostatnim liderem GOP, który łączył całą prawicę tą umiarkowaną i tą skrajną. Słusznie zauważa Mak, że np. Glenn Beck lubi Martina Luthera Kinga, ale jest też skrzydło rasistowskie (np. Rusty DePass), socjalne, narodowe i libertariańskie (s. 417). Ludzie chcą by USA znowu było we wszystkim pierwsze i uważają, że za Obamy nie jest (s. 419). trochę przypomina to putinadę w Rosji w sumie… Za Steinbecka socjalliberałowie jak on, i konserwatyści razem gromili konsumpcjonizm (s. 425), dziś robią to tylko Demokraci.

Na pustyni Mojave inaczej niż w Dakocie, cora gęstsza sieć stacji i podróż nie jest tak niebezpieczna jak kiedyś (brak bezyny) – s. 436. Nawiasem mówiąc Mak zapomina chyba że ropożercze wielkie silniki po prostu muszą takie być w Kalifornii czy Arizonie. Renault Clio się tam nie nadaje i koniec. Warto o tym pamiętać, jak intelektualiści z UE pouczają USA.

Teksas – oddzielny kraj, który sam sobie zawdzięcza niepodległość (s. 443). Jedyny południowy stan z forsą. Drożyzna, klimatyzacja, niemiecki szeroki wybór piw (w 1945 roku co 5ty Texan był Niemcem z pochodzenia), wielkie steki. Nie ma komunikacji miejskiej (i co z tego Bordeaux też nie ma – w ogóle tramwaje i koleje znikają w UE). W Lubbock (od Lubeki w Niemczech) nadal niektórzy kochają Roosevelta (s. 461) za New Deal. Mak lubi Roosevelta (ja też zresztą), pisze jak planował składać samoloty w Kanadzie, by nie drażnić amerykańskich izolacjonistów (s. 469), jak New Deal był rozwijanym na bieżąco projektem, a nie żadną socjalistyczną pięciolatką, jak Roosevelt od razu reagował, gdy coś szło nie tak i uczył się na własnych błędach, i jak ludzie czuli, że mu zależy i ufali mu. Johnson chciał być drugim Rooseveltem, ale musiał zaangażować się w Wietnamie, by Nixon nie wykorzystał to przeciw niemu, i tak wykorzystał, niestety, a ludzie zaczęli źle kojarzyć wielkie programy społeczne, bo nawet liberałom zaczęły się kojarzyć z wojną i Johnosnem (s. 474). Z powodu wojny większość Partii Demokratycznej nie wsparała projektu Great Society, i to jest data przełomowa śmierci odważnego amerykańskiego socjalliberalizmu, a nie tam jakieś Reagany uważa Mak. Możliwe, ze ma rację.

Pisze Mak – znów jednostronnie – o swych amerykańskich znajomych zdumionych, że Europa jest nowoczesna, a nie zatrzymała się na poziomie romantycznego Londynu lat 50tych (s. 481). Cóż Mak jest dość stary i jego znajomi też. Kiedy Europejczyk myśli: „Georgia”, myśli: „plantacje bawełny”, tymczasem PKB na mieszkańca Georgii jest wyższy niż Francji…

Za Niallem Fergusonem, Karelem van Wolferenem i Grahamem Greenem (autorem powieści: „Spokojny Amerykanin”( uważa Mak, że Amerykanie od Th Roosevelta do Charliego Wilsona zbyt mało przywiązują uwagi do opinii ekspertów od tematów lokalnych, gdy planują interwencje i za bardzo myślą o powrocie do domu (s. 491). Ta krytyka przynajmniej jest rzeczowa.

Wzglednie tolerancyjna rasowo (od XVIII wieku niewolnicy mogli sie wykupić), przynajmniej do lat 50. XX wikeu rozpustna Luizjana jest zbyt nie-amerykańska, by rząd wiedział jak jej przyjść z pomocą (s. 497-509) podczas huraganów. Wiekszość ofiar Katriny to starzy biali, a nie czarni, jak sie mówi (s. 509). Steibeck był poruszony tym, że uprzedzenia rasowe nie ustają gdy był w Luizjanie w 1960 roku i obserwował przepychanki przy szkole.

Steinbeck nie traktował swej podróży po USA śmiertelnie poważnie, ważniejsze były potem podróż do Europy i pomaganie polityce wietnamskiej Johnsona, za co znielubiło go wielu litetarów (momo Nobla 1964).

Mak kończy kilkoma wnioskami o Europie i USA. Wychodzi od Tocqueville’a, który przewidział niepowstrzymany wzrost potęgi USA i Rosji (s. 534). Widzi, że i USA i Europa maja problem z erozją klasy średniej, że poziom służby zdrowia jest tam podobny, choć w UE lepiej zorganizowany, że USA ma lepsze prognozy demograficzne, pozostana jedynym bogatym młodym rejonem na świecie (s. 536), a na dziurawe drogi w USA, Amerykanie kupią niemieckie auta jak Audi A6. UE zagraża autokracja, USA – korupcja, I tu i tam demokracja przeżywa kryzys zaufania. DC i Bruksela są traktowane z podobną niechęcią (s. 539). W USA grozi rozpad na Północ i Południe, podobnie w UE, z tym, że w UE już ten rozpad jest, bi nigdy nie było prawdziwej unii. W USA elity cierpią albo na optymizm albo na declinizm (jak Steinbeck), w Europie na fatalizm. Politycy w USA na maczyzm, w Europie na pryncypialny pełen rezygnacji pacyfizm. Mak przesadza nieco w ocenie wzrostu potęgi Chin, które mają już teraz gigantyczne problemy, które z całą pewnością mocno osłabią ich pozycję.

Choć epilog to najbardziej wyważona część książki Maka, wniosek o nazwie: Chiny wygrają, jest błędny, Chiny są biednym i starym społeczeństwem, które ma kilka tysięcy buntów rocznie przeciw KPCh. Ich ekologizm i innowacje chwalone przez Maka wynikają z tego, że energii może dać tam tylko woda, stąd ich niebezpieczna dla życia 50 mln osób zapora na Jangcy – tykająca bomba porównywalna chyba tylko z wulkanem w Yellowstone, jednak dużo trudniejsza do przewidzenia. Rosja wymiera, a jej tajga pustoszeje od zmian klimatu (o czym sam Mak wspomina). Nie ma najmniejszych wątpliwości; jeszcze trochę obamizmu, a czeka nas nowe amerykańskie stulecie; mniej ludna niż dziś mówiąca po angielsku i francusku UE (czy przetrwa jako unia czy nie) zapewne stanie się około 2150 roku częścią miliardowego państwa amerykańskiego. Chyba, że wreszcie UE nauczy się robić to co umie na większą skalę tylko Ameryka (nie tylko USA, także np. Brazylia i Argentyna); asymiliować imigrantów. Mak wierzy, że socjusz USA-Europa prawdopodobnie wystarczy by utrzymać świat demoliberalny, myślę, że to aż nadto.

O autorze wpisu:

Piotr Marek Napierała (ur. 18 maja 1982 roku w Poznaniu) – historyk dziejów nowożytnych, doktor nauk humanistycznych w zakresie historii. Zajmuje się myślą polityczną Oświecenia i jego przeciwników, życiem codziennym, i polityką w XVIII wieku, kontaktami Zachodu z Chinami i Japonią, oraz problematyką stereotypów narodowych. Wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów w latach 2014-2015. Autor książek: "Sir Robert Walpole (1676-1745) – twórca brytyjskiej potęgi", "Hesja-Darmstadt w XVIII stuleciu, Wielcy władcy małego państwa", "Światowa metropolia. Życie codzienne w osiemnastowiecznym Londynie", "Kraj wolności i kraj niewoli – brytyjska i francuska wizja wolności w XVII i XVIII wieku" (praca doktorska), "Simon van Slingelandt – ostatnia szansa Holandii", "Paryż i Wersal czasów Voltaire'a i Casanovy", "Chiny i Japonia a Zachód - historia nieporozumień". Reżyser, scenarzysta i aktor amatorskiego internetowego teatru o tematyce racjonalistyczno-liberalnej Theatrum Illuminatum

2 Odpowiedzi na “Holenderski historyk Geert Mak o USA i Europie”

  1. Ciekawe streszczenie. Kiedy to czytam przypominam sobie wycieczki do Europy z których pokpiwaliśmy sobie w USA: „7 krajów w 7 dni”. Różnica polega na tym, że pisarz lub publicysta jest na ogół lepszym obserwatorem od przeciętnego turysty ale jego obserwacje to wciąż taki bardziej subtelny chaos, w którym częściej w coś trafia od standardowego uczestnika wycieczek. Dla mnie cała taka turystyka to taki kulturowy hamburger: zaspokajasz głód ale niewiele zjadasz. W wypadku Maka to taki lepszy hamburger, ale wciąż junk food. Żeby zrozumieć ludzi innych kultur, trzeba zrozumieć ich emocje. To jednak wymaga czasu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dwadzieścia − 18 =