8 czerwca miał miejsce w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu kolejny koncert LutosAir Quintet. Ten kwintet dęty z pewnością stanowi mocny punkt na mapie naszych, wrocławskich zespołów kameralnych. Jest nie tylko znakomity od strony wykonawczej, ale również od strony programowej. Koncerty LutosAir Quintet zawsze są ułożone bardzo starannie, stanowiąc same w sobie artystyczną całość. Muzycy czasem zapowiadają poszczególne utwory, żartując sobie przy tym co nieco. Tę rolę pełni zazwyczaj Jan Krzeszowiec grający na flecie.
Koncert zaczął się od kompozycji Paula Hindemitha (1895–1963) Kleine Kammermusik op. 24 nr 2. Coraz częściej możemy usłyszeć kameralistykę Hindemitha w NFM i bardzo słusznie. To bardzo bogata muzyka, posiadająca silny rys indywidualny, który kojarzy mi się nieodparcie z modernistyczną architekturą niemiecką, której oczywiście nie brakuje we Wrocławiu. Hindemith od muzycznego rewolucjonisty ewoluował w stronę neoklasyka kreującego dźwiękami „nową rzeczywistość”. Opus 24 należy do stosunkowo wczesnych dzieł Hindemitha i jest krokiem na drodze tej ewolucji, co jest jego dodatkowym walorem. Hindemith nie jest jeszcze w nim pewien swojej „nowej rzeczywistości”, ale z drugiej strony nie chce już za bardzo szokować. Dlatego w Małej Muzyce Kameralnej pojawiły się niezwykłe muzyczne faktury, ciekawe eksperymenty z dynamiką poszczególnych części, intrygująca gra między codziennością a Hindemithowską metafizyką.
Następnym kompozytorem zaprezentowanym nam na koncercie był Brytyjczyk Frank Bridge (1879–1941) i jego Divertimenti . Zanim LutosAir zaczął wykonanie utworu,, Jan Krzeszowiec zażartował sobie, iż „oto pozbyliśmy się najsłabszego ogniwa”, czyli Mateusza Felińskiego grającego na rogu. Później oczywiście były też żarty na temat zagniewanego kolegi, któremu flecista zespołu musiał się tłumaczyć. Oczywiście Mateusz Feliński gra świetnie, zaś w Hindemithcie oczarował mnie zupełnie pianami na rogu grając jednocześnie dość szybkie biegniki.
Wróćmy jednak do Bridge’a. Słynie on nie tylko ze swojej muzyki, ale również z tego, że przekazał to i owo Brittenowi uchodzącemu za kamień milowy na mapie współczesnej muzyki brytyjskiej. Bridge miał w muzycznych genach późny romantyzm, tak długo obecny na przykład w muzyce Elgara. Dodał jednak do niego swoje fascynacje Schoenbergiem, czyniąc czasami język swoich utworów po części atonalnym. Przełomowym utworem dla rozwoju twórczego Anglika była suita orkiestrowa z 1911 roku The Sea. Morska tematyka była obsesją brytyjskich kompozytorów, obsesją bardzo zazwyczaj fortunną dla naszych uszu. Innym ciekawym faktem na temat Bridge’a jest popularność jego drobnych utworów organowychw UK, choć on sam nigdy nie był organistą ani nie był mocno związany z kościołem anglikańskim.
Divertimenti okazały się bardzo ciekawym cyklem. Piękna była część pierwsza, nawiązująca do muzyki angielskiego renesansu, lub też do folkloru, który podobną melodykę w sobie zachował, co się folklorowi zdarza. Nie był to jednak historyzujący pastisz – piękny, melancholijny temat wyrastał ze starannie utkanej faktury dźwięków w dość nowoczesny sposób. Dwa kolejne ogniwa cyklu były dość zaskakujące, gdyż z kwartetu wydobyte zostały pary instrumentów – najpierw flet i obój, później klarnet i fagot, które snuły ciekawe dialogi, o dość już modernistycznym charakterze, nie pozbawionym oczywiście pewnej dozy brytyjskiej melancholii. Czwarte ogniwo Divertimenti było najbardziej nowatorskie w swoim języku muzycznym, mocno przedstawiona muzyczna struktura zdominowała ewentualne akcenty melodyczne czy nastrojowe.
Do następnego utworu odnosił się tytuł koncertu. Był to Opus Number Zoo, czyli czteroczęściowa opowieść o życiu zwierząt skomponowana przez stosunkowo jeszcze wtedy młodego Luciano Berio. Kompozytor zdecydował się na formę złożoną z narracji słownej i muzycznej i zbliżył się przez to do teatru muzycznego. Autorką wierszy o zwierzętach jest amerykańska reżyserka operowa i choreografka Rohody Levine. Napisała ona też trochę bajek dla dzieci, co też w tych surrealistyczno, paradoksalno – przypowieściowych tekstach widać. Zresztą, przytoczę jeden z nich (za programem koncertu), abyście mogli sami sobie to wyobrazić i oczywiście sięgnąć po muzykę Luciano Berio, co zawsze warto:
Taniec w stodole
Pan lis poprosił panią kurę do tańca,
Nie znała biedaczka kroków ów hulańca.
I tak pląsając w radosnym tanie,
Podziwiała ona lisa harcowanie.
I nie spostrzegła, kiedy zgasły światła
Unosząc głowę do rytmu skoczyła,
Po czym lisowi (pięknie) się ukłoniła.
W swingu mrugnął do niej swym okiem,
Przeszli do polki tanecznym krokiem.
I nie spostrzegła, kiedy zgasły światła
Obrócił ją w lewo,
Obrócił ją w prawo,
Obracał ją wkoło niezwykle żwawo.
Brakło jej tchu, nadchodził mrok,
Ona bez strachu stawiała swój krok.
Obrócił ją znowu, chwyciła go mocno,
Tańczyła wesoło, choć było mroczno.
Nic się nie bojąc, tak kroki kładła,
I nie spostrzegła, kiedy zgasły światła.
I Koniec.
Tłumaczenie z języka angielskiego – Dominik Kosyrczyk
Muzycy z LutosAir Quintet wykonali ten utwór wspaniale od strony muzycznej i bardzo dobrze od strony tekstowej. Intrygujące dla wyobraźni teksty były tylko podstawą do jak zwykle bogatej i pełnej inwencji muzyki Berio, jednego z najbardziej na świecie lubianych kompozytorów współczesnych (żył w latach 1925–2003). Tym razem jednak był to młodzieńczy utwór, dość w swoim języku neoklasycystyczny, czyli też całkiem tonalny. Nastrój i obrazy budowane przez muzykę doskonale pasowały do opowieści o zwierzętach recytowanych przez muzyków na przemian.
Ostatnim bohaterem koncertu był Samuel Barber (1910–1981), którego recepcja w Europie niesłusznie sprowadza się tylko do jego Adagio na smyczki, obdarzonego rzeczywiście nieziemską melodyką. Tymczasem Barber był jednym z najbardziej popularnych kompozytorów amerykańskich, łączącym neoromantyzm z neoklasycyzmem i własnymi eksperymentami. Zdarzały mu się też utwory silnie zakorzenione w muzyce popularnej czy ludowej. Dla mnie język Barbera ma z pewnością coś ze świetnego Coplanda (też nie dość w Europie cenionego), coś z brytyjskich kompozytorów (może nawet z Bridge’a), zdarzały mu się też frazy i koncepcje dość minimalistyczne.
Na koncercie usłyszeliśmy jego Summer Music op. 31. Był to piękny, nieco leniwy i nieco melancholijny obraz lata, zapewne na amerykańskiej wsi, w wielkich przestrzeniach pól kukurydzy, z sięgającą po horyzont żyzną pustką, nad którą majestatycznie rozpościera się niebo Nowego Świata. Barber stworzył dzieło niezwykle sugestywne, mocno działające na emocje słuchacza, zaś LutosAir Quintet ten cały pejzaż muzyczny rewelacyjnie odzwierciedlił. Myślę, że każdy z nas powinien sięgnąć po ten piękny utwór u progu lata!