Dzieła Ligetiego z pewnością należą do największych muzycznych skarbów muzyki drugiej połowy XX wieku. Wciąż się o tym przekonuję! Pamiętam na przykład, jak wielkie wrażenie wywarła na mnie aria z opery „Le Grand Macabre”, na koncercie zorganizowanym przez NFM w barokowej sali Uniwersytetu. To zdecydowanie rzecz sama w sobie, doskonała pod względem ekspresji i muzycznego bogactwa. Albo mechaniczna (ale też zainspirowana indonezyjskim gamelanem, co zbliża do amerykańskiego minimal music) muzyka na instrumenty klawiszowe, mająca w sobie coś z rozważań o śmierci i braku obecności jakiegokolwiek świadomego bytu. W ten świst wahadeł muzycznego czasu wpisuje się też dzieło na orkiestrę z metronomów.
Zwykły zjadacz chleba miał okazję spotkać się z dziełami Ligetiego w znakomitym i całkiem filozoficznym filmie Kubricka „2001: Odyseja kosmiczna”. Niezwykłe ligetiowskie „postmadrygały” (Atmosphères, Lux Aeterna, Requiem i Aventures) dają cudowne wrażenie kosmicznego oddalenia i gwiezdnej, czarnej jak próżnia obcości. A jednocześnie są one pełne życia, jak na madrygały przystało. Dlatego dobrze przyjść na koncert, który zaczął się od dzieł Ligetiego.
Na koncercie w NFM mieliśmy okazję usłyszeć wcześniejsze dzieło Ligetiego, gdy jeszcze ciążył nad nim urzędowy neoklasycyzm. Jednakże w Sześciu bagatelach słychać już było „nóż który tnie powietrze”. Ów nóż z komentarza wyłapali członkowie LutosAir Quintet przy którymś z poprzednich wykonań utworu. Mam tylko nadzieję, że nie było to z mojej recenzji, gdyż po dwóch trzech dniach nie pamiętam używanych metafor i innych konstrukcji stylistycznych. Jakkolwiek by nie było, wykonanie tego trudnego dzieła było udane. Szczególnie podziwiałem waltornistę Mateusza Felińskiego, gdyż skoczne, częściowo oparte na węgierskim folklorze, a częściowo już gamelanowo – mechaniczne motywy melodyczne bagatel to nie lada wyzwanie dla dęciaków. A co w miarę łatwo przychodzi na flecie czy klarnecie, na rogu już tak łatwym nie jest. Dodam, gwoli recenzenckiej sprawiedliwości, że w pierwszej bagateli waltornia się jeszcze rozgrywała i nieco wlokła się za resztą dętej rodzinki, lecz za to w następnych bagatelach mogliśmy usłyszeć nie tylko szybkie i celowo kanciaste pasaże, ale też piana. Swoją drogą jedna z tych bagatel jest prawie impresjonistyczna, co Ligetiemu nie za często się zdarzało. Węgiersko – austriacki kompozytor nawet w po części ludowo – neoklasycznych miniaturkach dosięgnął jakiejś niepokojącej głębi, idąc zresztą w tym procederze w ślady Bartoka. Muzycy LutosAir oddali ten niezwykły świat wprawiając mnie w zachwyt i zadumę, ale też w nieco groteskową radość.
LutosAir Quintet / fot. Łukasz Rajchert
Poniżej wymienię głównych bohaterów koncertu od strony wykonawstwa:
Jan Krzeszowiec – flet
Karolina Stalmachowska – obój
Maciej Dobosz – klarnet
Alicja Kieruzalska – fagot
Mateusz Feliński – waltornia
Zaszła zmiana w zespole, gdyż oboistę Wojciecha Merenę zastąpiła na stałe oboistka Karolina Stalmachowska związana z NOSPRem, główną orkiestrową rywalką Filharmoników Wrocławskich jeśli chodzi o laur najlepszej polskiej orkiestry. Do LutosAir dołączyli w tym koncercie gościnnie inni wrocławscy muzycy:
Tomasz Żymła – klarnet basowy
Aleksander Kobus – trąbka
Paweł Maliczowski – puzon
Byli oni potrzebni dla prawykonań, które wypełniły pozostałą część koncertu.
Sekstet dęty Ewy Podgórskiej (*1956) był najbardziej bezkompromisowy brzmieniowo. Mocne klastery pojawiające się co jakiś czas wbijały słuchaczy mocno w drewniane krzesła Sali Kameralnej. Prócz tego były ciekawe glissanda, w których oczywiście brylował puzon, jak i piękne, falujące faktury. Wrocławska kompozytorka, weteranka Warszawskich Jesieni, nie pozwoliła nam pogrążyć się w łatwości słuchania, która dziś, w dobie odwrotu muzycznej awangardy, zdaje się rządzić niepodzielnie. Jej utwór bardzo mi się podobał, ale wydaje mi się, że brakowało mu trochę ścisłości.
O Dawidzie Pajdziku Artur Bielecki napisał w książeczce programowej następująco:
Dawid Pajdzik to kompozytor młodego pokolenia. Jest altowiolistą w Orkiestrze Filharmonii Gorzowskiej i wykładowcą Akademii Sztuki w Szczecinie. Jego utwór zatytułowany Dr JanKeys powstał w ubiegłym roku i został zadedykowany zespołowi LutosAir Quintet oraz klarneciście Tomaszowi Żymle. Na początku tej neoklasycznej w założeniu, jednoczęściowej kompozycji pojawia się jedyny temat oraz kontrapunkt, które są następnie przedmiotem pracy motywicznej.
Kompozycja nie była tylko neoklasyczna, ale też, w dużej mierze neoromantyczna. Główny temat, który podlegał przez kilka minut bardzo eleganckim i wciągającym przekształceniom był na pograniczu Szostakowicza i Verdiego. Dzięki czemu słuchało się tego znakomicie i nie sądzę, abym przy czystym neoklasycyzmie mógł tak mocno pogrążyć się w królestwie muzyki. Szostakowicz, Britten, Prokofiew i Poulenc doprowadzili swego czasu ten neo-język do granic, po wielokroć analizując swoje motywy, pomysły a nawet obsesje. Dlatego też dobrze jest pójść krok dalej i nie zapominać też o Verdim, Berliozie czy Mendelssohnie. Od czasów rewolucji Beethovena romantyzm jest sercem muzyki klasycznej i nie da się od niego uciec, zresztą czemu by uciekać…
Klarnecista Tomasz Żymla miał jeszcze większe pole do popisu w ostatnim z zaprezentowanych utworów. Był to Ranwers na klarnet basowy i kwintet dęty drewniany Nikoli Kołodziejczyka (*1986) zainspirowany akrobacjami lotniczymi. W programie dzieło składało się z trzech części, ale tuż przed koncertem kompozytor dostarczył wykonawcom jeszcze jedno ogniwo, do tego improwizowane. Kołodziejczyk jest aranżerem i jazzmanem, jako taki kolekcjonuje też Fryderyki, które jazz lubią, bo i jazzowo – klasyczne projekty wirtuozów z NFM są szczególnie przez czcigodne Fryderykowe jury preferowane.
Gdy usłyszałem od kompozytora, który przemawiał na wstępie, że muzyka odnosić się będzie do akrobacji lotniczych, spodziewałem się drapieżnych dźwięków w stylu muzyki cyrkowej Szostakowicza. Może, gdy pomyślę, nie aż tak podskórnie ponurych, gdyż Kołodziejczyka zainspirowały akrobacje a nie rozbijanie się samolotów. Tymczasem nic z tego. Muzyka była łagodna, prawie medytacyjna i przypominała bardziej niebo wypełnione kształtnymi chmurami niż znany w sieci filmik z pilotami rosyjskich myśliwców odrzutowych tańczącymi na tych maszynach kilka metrów nad płytą lotniska jak niedźwiadki pod syberyjską karczmą. Zresztą sami zobaczcie:
No więc muzyka oddawała inny nastrój I rysowała inne obrazy. Ale bardzo ciekawe, choć powrót do romantyzmu Dawida Pajdzika jeszcze bardziej przypadł mi do gustu. Lecz gusty gustami, a wszystkie prapremiery były udane, za co dziękuję kompozytorom i znakomitym wykonawcom.
Filh Wroclawska rywalem o laur najlepszej polskiej orkiestry? Gratuluję poczucia humoru,😆
Rozumiem, że dawno nie słyszał Pan jej na żywo. Proszę zatem posłuchać płyty z symfoniami Parta dla ECM.