Dawno temu, gdy filozofowie byli jeszcze miłośnikami mądrości, a pisarze i poeci nie wstydzili się poszukiwać odpowiedzi na ważne pytania, niemal każdy, kto oddawał się rozmyślaniom, próbował zgłębić tajemnicę miłości. Zachowane w poezji i w traktatach obserwacje i koncepcje miłości zdają się przy tym opierać działaniu czasu skuteczniej niż teorie z innych dziedzin. Czyżby miłość i kochanie zmieniły się w ciągu tysiącleci mniej niż inne sfery życia? Zdaje się o tym świadczyć pierwsza bodaj zachowana symptomatologia miłości erotycznej, opracowana w szóstym wieku przed naszą erą przez grecką poetkę Safonę. Słynna mieszkanka wyspy Lesbos za objawy zakochania uznawała przyspieszone bicie serca, wypieki na twarzy i zaburzenia słuchu, a w ciężkich przypadkach również obfite pocenie się i drgawki mięśniowe, po których nastąpić mogą bladość i omdlenie. Lekarze greccy przez stulecia korzystali z dzieła Safony, a ci z nas, którzy nie myślą tylko o karierze i pieniądzach, zgodzą się zapewne, że nie straciło ono aktualności po dziś dzień.
Radość, troska czy chęć posiadania
Po Safonie, w starożytności, średniowieczu i epoce nowożytnej, o miłości pisano wiele: pisano dowcipnie i wnikliwie, pisano wrogo lub po to, by dać wyraz prywatnej obsesji. Co charakterystyczne, choć wiele z tych rozważań do dziś wydaje się w pewnej mierze trafna, to jednocześnie niewiele nas one przybliżają do odsłonięcia sensu miłości. Spinoza uważał na przykład, że miłość jest radością połączoną z ideą przyczyny zewnętrznej; Leibniz – że jest radowaniem się szczęściem drugiej osoby; Fromm – że jest aktywną troską o życie i rozwój tych, których kochamy, a Nietsche – że najsubtelniejszą chęcią posiadania. Łatwo wskazać argumenty na rzecz każdej z tych definicji, wszystkie bowiem opisują jakiś aspekt doświadczenia miłości, jednak żadna z nich nie próbuje nawet objąć jego pełni ani zbliżyć się do jego istoty.
Polakom szczególnie trudna do przyjęcia wydawać się może koncepcja Kanta, wedle którego kochać bliźniego znaczy chętnie wypełniać wszelki wobec niego obowiązek. Trzeba jednak pamiętać, że pojęcie obowiązku było centralną kategorią Kantowskiej filozofii moralności, a w jego definicji miłości znalazło się przecież – i to na pierwszym miejscu – słowo "chętnie", co sprawia, że mniej lub bardziej prawdziwe są wszelkie rozwinięcia tego zdania. Wszak chętnie, wobec tych, których kochamy, podejmujemy czynności bardzo różne: z poczucia obowiązku albo dla przyjemności, jednak Kant, człowiek samotny i zapracowany, mógł o tym nie wiedzieć.
* * *
W naszych czasach o miłości nie piszą już filozofowie. Stała się ona domeną telewizyjnych seriali i kolorowych tygodników, a w wersji najambitniejszej – dzieł z kręgu zwanego przez analogię do „pop-music” – „pop-psychology”. Z książek tego gatunku dowiadujemy się, jak – stosując proste techniki – wzbudzić namiętność dowolnej kobiety lub mężczyzny, jak zostać seksualnym mocarzem lub w inny sposób uszczęśliwić siebie i świat cały, ze szczególnym uwzględnieniem autora. Wzięte z osobna, poradniki tego rodzaju nie są szczególnie szkodliwe; wzięte jednak łącznie, jako zjawisko kulturowe, fałszują obraz miłości, czyniąc z niej nowomodny, zalecany przez specjalistów rodzaj sprawności, którą ludziom z towarzystwa wypada opanować jak grę w golfa lub w tenisa.
Najpierw bądź sobą!
Erich Fromm wyróżnił niegdyś dwie postawy: prawdziwie ludzką postawę „być” i współczesną, wyrosłą z myślenia w kategoriach kapitalistycznego rynku, postawę „mieć”. Rozpowszechnienie się tej drugiej miało zdaniem Fromma przyczynić się do uprzedmiotowienia stosunków pomiędzy ludźmi, a tym samym do zastąpienia miłości pragnieniem posiadania możliwie najlepszego z rynkowego punktu widzenia partnera. Opisana przez Fromma postawa nie wykazuje symptomów zaniku – zwłaszcza w naszej części świata – coraz częściej jednak towarzyszy jej równie szkodliwy dla miłości kult skutecznego działania – zachowania nastawionego przede wszystkim na cel – nie zaś na ekspresję uczuć lub wartości. Modelowym przykładem tej formy zachowania jest praca z komputerem, polegająca na wykonywaniu serii celowych uderzeń w klawisze klawiatury, co ma wywołać i na ogół wywołuje konkretne, oczekiwane skutki, dając jednocześnie złudzenie partnerstwa – rozumiejącego kontaktu z maszyną. W pracy z komputerem nie ma miejsca na uczucia, chyba że coś nie działa tak, jak powinno. Długotrwałe zaangażowanie w tego rodzaju zajęcie sprawia, że stopniowo wygasa w nas potrzeba ekspresji emocjonalnej i – co za tym idzie – zdolność, a z czasem i potrzeba, bliskiego kontaktu. Tym właśnie wytłumaczyć można zaobserwowany przez psychologów fakt, że mężczyźni spędzający długie godziny przy komputerze często skarżą się na problemy z potencją. Dzieje się tak dlatego, że seks w ich życiu staje się jeszcze jednym zadaniem do wykonania, a nie wyrazem potrzeby, ujawniającej się lub nieujawniającej w kontakcie z kobietą.
Grupą najbardziej poszkodowaną pod tym względem nie są jednak komputerowcy, lecz najwięksi bohaterowie naszych czasów: przedsiębiorcy. Badania ujawniły, że blisko 80 procent ludzi biznesu nigdy nie doświadczyło miłości, a przecież nikt tak jak oni nie dąży do tego, by „mieć”, i nikt tak jak oni nie wierzy w „działanie”. Tymczasem kult działania to również kultinstrumentalnego traktowania innych i samego siebie, to postrzeganie innych jak narzędzi do realizacji wybranych celów: zrobienia kariery, wzbogacenia się lub zdobycia władzy. Gdy po latach okazuje się, że ten stosunek do życia i ludzi nie przynosi spodziewanej satysfakcji, jest już zwykle za późno, by odnaleźć autentyczne potrzeby, pragnienia i zadowolenie z życia.
Istnieje buddyjska przypowieść, w której uczeń pyta Oświeconego, jak kochać. – Najpierw bądź sobą! – odpowiada mu Budda.
Niewiasto, ty jesteś wrotami piekieł
Kultura i cywilizacja, w której żyjemy, nie sprzyjają miłości. Pod tym względem system ekonomiczny, moralność i obyczaje, a nawet dominujący sposób poznawania świata1 sprzysięgły się i solidarnie występują przeciwko niej. Trudną do przecenienia, szkodliwą rolę odegrała w tej mierze religia chrześcijańska ze swoim stosunkiem do kobiet, potępieniem ciała i ludzkiej seksualności. Święty Augustyn nauczał, że niewiasta jest bestią ani trwałą, ani stałą i zawiścią swą wstyd przynosi mężowi, podsyca zło, jest początkiem wszelkich sporów i waśni. Inny ojciec Kościoła, Tertulian, zwrócił się do kobiet, określanych przez niego osobliwym mianem janua diaboli z następującym pouczeniem: Niewiasto, powinnaś zawsze chodzić w łachmanach i żałobie, ze łzami skruchy, aby ci zapomniano, żeś zgubiła rodzaj ludzki! Niewiasto, ty jesteś wrotami piekieł!
W pierwszych stuleciach po Chrystusie poglądy takie nie były sprzeczne z przykazaniem miłości bliźniego, do grona bliźnich nie zaliczano bowiem kobiet jako istot pozbawionych duszy. Dopiero w V wieku, na soborze w Macon biskupi, po długiej i burzliwej dyskusji, zdecydowali (przewagą jednego głosu), że kobiety mają duszę. Nie zmieniło to wiele stosunku chrześcijan do kobiet. Jeszcze siedem wieków później Św. Tomasz z Akwinu nazwał kobietę bujnym chwastem, człowiekiem niedoskonałym, którego ciało dlatego tylko wcześniej się rozwija, bo ma mniej wartości i przyroda mniej się nim zajmuje.Tymczasem prawdziwa miłość jest również, a może przede wszystkim, miłością ciała. Może się wyrażać w matczynej czułości, wzruszeniu na widok zmarszczek starzejącego się rodzica, w zachwycie uśmiechem ukochanej kobiety lub w pożądaniu obudzonym kształtem jej pośladków. Ciało i tak zwana dusza, czyli nasza psychika, stanowią z punktu widzenia miłości nierozerwalną całość. Niemożliwa jest również miłość samego ciała, ciało bowiem – żywe ciało – zawsze wyraża pragnienia i emocje. Potępienie tak zwanego seksu bez miłości oznacza opowiedzenie się za moralnością, która w swej istocie w miłość godzi. Biologicznym i psychologicznym sensem ludzkiego seksualizmu jest przecież (poza prokreacją) podtrzymywanie bliskiej więzi między mężczyzną i kobietą. Współżycie seksualne równie łatwo prowadzi do miłości, jak miłość do seksu. Miłość – powtórzmy – jak inne uczucia, dla swej pełni potrzebuje fizycznego wyrazu. Tłumiąc, co jest codziennym doświadczeniem nas wszystkich, potrzebę okazania komuś pożądania lub czułości, tłumimy w samym zalążku rodzące się uczucie. Zauważył to kiedyś najmądrzejszy bodaj z pisarzy Robert Musil: Do miłości jak do gniewu można dojść robiąc odpowiednie gesty – zauważył w swojej najważniejszej zapewne powieści. Zachowania seksualne to również takie gesty. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że współżycie seksualne bez odrobiny miłości jest – poza przypadkami patologicznymi – właściwie niemożliwe. Jeśli tej formy miłości nie zauważamy lub jej nie cenimy, to przede wszystkim z powodu opartej na uprzedzeniach i fałszywych wartościach koncepcji miłości, stawiającej najwyżej tak zwaną miłość czystą lub romantyczną, od której wymagamy, by była „zawirowaniem duszy”. Poddając się uwodzicielskiemu urokowi tego rodzaju literackich wizji, tracimy z oczu miłość taką, jaka jest naprawdę.
Miłość lekka jak oddech
Na zakończenie naszych rozważań o miłości, tej – jak ją nazwał Ortega y Gasset – „anomalii grzeczności”, opowiedzmy o jeszcze jednej pułapce – złudzeniu wyboru. Już Erich Fromm zauważył, że większość z nas żywi przekonanie, iż problem miłości, to w istocie problem znalezienia odpowiedniego obiektu uczucia: tego jedynego lub tej jedynej, której oddamy swoje serce. Tymczasem badania wykazują, że zakochanie nie ma z wyborem wiele wspólnego. Jest najczęściej skutkiem silnego pobudzenia emocjonalnego skojarzonego z jakąś osobą, która ze źródłem tego pobudzenia nie musi mieć żadnego związku. Może tu chodzić o lęk, który odczuwamy z powodu przebywania w niebezpiecznym miejscu, o euforię wywołaną muzyką i alkoholem lub inne silne przeżycie. W takim stanie ducha wystarczy, że druga osoba spełni minimalne warunki akceptowalności, byśmy uznali – przynajmniej na czas jakiś – że to właśnie ON lub ONA. Teoria ta dobrze wyjaśnia opisaną przez Harveya Cleckley'a zdumiewającą zdolność psychopatów do zdobywania i zatrzymywania przy sobie kobiet. Nikt przecież równie skutecznie jak psychopaci nie budzi silnych emocji. Przesadna i często zgubna wiara w decydującą rolę wyboru sprawia, że każdy lub każda z nas staje się przedmiotem nieustannego, krytycznego badania, że nie wiedząc o tym, zdaje albo nie zdaje egzaminu, jakiemu – świadomie lub nieświadomie – poddaje nas partner lub partnerka. W takiej sytuacji nawet niewielkie lub incydentalne trudności i napięcia prowadzić mogą do pochopnej i zgubnej dla związku konkluzji, że to jednak nie ten (nie ta), że szukać trzeba dalej. Może się oczywiście zdarzyć, że związek z kimś innym będzie bardziej udany; zwykle jednak, poddany ciągłemu, krytycznemu badaniu okazuje się kolejną porażką, i tak bez końca. Kult wyboru sprawia, że nie poświęcamy należytej uwagi jakości współżycia i nie pielęgnujemy istniejącego związku. A przecież wystarczy sięgnąć myślą poza wąski krąg własnej kultury i obyczajowości, by przekonać się, że miłość bez wyboru jest nie tylko możliwa, ale i nie mniej rozkoszna.
Miłość przychodzi łatwiej, gdy nie wymagamy od niej za dużo; gdy nie żądamy, by rozwiązała wszystkie nasze problemy i była tym, czy nie jest i być nie może: narkotykiem i źródłem euforii, która wypełnić ma pustkę w naszym życiu. Miłość bywa „zawirowaniem duszy”, ale wbrew romantycznym mitom, nie zdarza się to często, a już na pewno nie trwa długo. Nie wiadomo też, czy od początku nie jest wtedy tylko maską dla wulgarnej, kompulsywnej potrzeby silnych przeżyć, bez których nie czujemy, że żyjemy.
Częściej przydarza się nam miłość nie-wielka i nie-szalona, co nie znaczy bezwartościowa. Żeby jej wartości doświadczyć, trzeba jednak uznać jej prawo do istnienia, trzeba się zgodzić, że zasługuje ona na miano miłości. Nie oczekujmy w każdym przypadku, że wokół niej będzie się obracać całe nasze życie. Miłość może być sympatycznym epizodem, ciepłym przywiązaniem lub przejściową namiętnością. Może też być podobna do przyjaźni – i tylko od czasu do czasu, przy muzyce i winie, rodzić nastrój, o jakim opowiadają piewcy romantycznych uniesień.
Pokochać kogoś jest łatwiej, gdy nie oczekujemy, że musi to być ten jedyny lub ta jedyna na całe życie. Łatwiej wtedy przychodzi miłość mniejsza, ale i ta wielka: trwała i głęboka, która może zdecydować o tym, z kim spędzimy całe życie. Odkrycie i uznanie wartości miłości niewielkiej uwalnia nas bowiem od fałszywych wyobrażeń, oczekiwań i napięć, które każdą miłość – wielką i niewielką – utrudniają lub wręcz uniemożliwiają. Miłość wolna od ciężaru złudzeń staje się naprawdę – jak to ujął Śri Rajneesh – lekka jak oddech.
Co radzą rabini?
Istnieje żydowska przypowieść o rabinach, którzy przez długie lata uzgadniali najwłaściwsze ujęcie biblijnej nauki o miłości. Zaczęli od „musisz kochać bliźniego swego” i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku powrócili do swoich domów. Nie trwało jednak długo, gdy zaczęły ich nurtować wątpliwości. Spotkali się znowu i uzgodnili nową, mniej kategoryczną wersję przykazania, które tym razem brzmiało: „powinieneś kochać bliźniego swego”. Wkrótce jednak odrzucili i to ujęcie. Spotkali się po raz kolejny, naradzali się dłużej niż poprzednio i ostatecznie zgodzili się, że właściwy sens nauki o miłości wyrażają słowa:„możesz kochać bliźniego swego”.
Inny mędrzec żydowski, Kurt Vonnegut, w najcieplejszej chyba ze swoich powieści, Syreny z Tytana, na temat miłości, ustami jednego z bohaterów, powiada: "Tak długo trwało, zanim uświadomiliśmy sobie, że celem ludzkiego życia – niezależnie od tego, kto nim steruje – jest darzenie miłością tego, kogo akurat ma się pod ręką.
Nie jest to myśl popularna. Wydaje się wręcz sprzeczna z duchem czasów, w jakich żyjemy. Jej przyjęcie jest tym trudniejsze, że nawet ci nieliczni, którzy intuicyjnie lub intelektualnie uznają jej sens, nie wiedzą, jak się do tego ideału zbliżyć, jak pokochać – choć trochę, ale naprawdę – kogoś ze znajomych lub przyjaciół, kto dotąd nie budził naszych silnych emocji. Na trudność tę chciałbym uczulić żydowskich mędrców, którzy w przyszłości będą się wypowiadać na temat miłości. Zanim to jednak nastąpi – a zapewne nie nastąpi to wkrótce – otwórzcie szerzej oczy, by jak bohater Vonneguta nie przegapić tej lub tego, kogo akurat macie pod ręką.
Wchodzę, patrzę, a tu Andrzej o miłości prawi…
😀
Mam pytanie, czy Ty zmieniłeś zdanie, czy to niekonsekwencja może? Mam na myśli Twoje zdanie o filozofii. Kiedyś mówiłeś, że (w skrócie) filozofia jako poszukiwania mądrości jest do kitu, bo to nienaukowe i taka filozofia powinna zostać usunięta z uniwersytetów. Ma rację bytu tylko jako pomocnicza metoda mająca za zadanie uogólnianie wyników badań innych nauk.
A tutaj wyrażasz tesknotę za filozofią poszukującą mądrości…
A w ogóle, to… ja nie wiem… no, nie wiem… ale Ty się wcale nie znasz na miłości…
🙂 😉
Andrzeju, ten mój "komentarz" powyżej to był taki żarcik oczywiście (raczej słaby chyba :)) ).
Napisałam, że nie znasz sie na miłości, bo chciałam żartem powiedzieć, że na miłości nie można się znać. (Ty oczywiście wcale nie twierdzisz, że sie na niej znasz.)
O miłości można to i owo powiedzieć obiektywnie, ale jej natura wciąż pozostaje niezbadana. I stąd bierze sie jej mistyczna reputacja.
Trochę mnie dziwi, że wrzuciłeś do jednego worka zakochanie i tzw. miłość bliźniego, o tym pewnie można ciekawie podyskutować. Wiadomo, że podczas zakochania pojawiają sie w mózgu pewne peptydy, a przy miłości bliźniego ich nie ma, to wskazywaloby, że te dwa rodzaje miłości rządza sie innymi prawami biologicznymi.
Oczywiśie żarcikiem, jak zwykle, ale potem (tez jak zwykle) zacynasz bardziej serio. Jasne jest, ze sa rozne rodzaje milosci i że różnią sie od siebie znacząco, również w planie neurofizjologiczny – najbardziej pewnie w zależności od tego, na ile taka lub inna forma ma lub nie ma charakter erotyczny. Tego typu rozroznienia zajmuja na ogół najwięcej miejsca w opracowaniach akademickich, w ktorych zwykle nie ma wiele więcej, a juz na pewno rozważań o naturze miłości. Ja kurat mam pewna teorię miłości na gruncie psychologii ewolucyjnej , wo ktorej nawet opowiedzialem pare lat temu we Wroclawiu. Pogadanka jest dostępna na racjo.tv 🙂
Jestem zdruzgotana, że nikt nie chce porozmawiać o miłości! :))
No, trudno, pomyślę i pogadam sama ze sobą. W końcu zawsze to miło pogadać z kimś sympatycznym i w pełni podzielającym nasze poglądy!!
😀 😀 😀 😉
Orionis, nie miałem pojęcia, że Jacek wrzucił tutaj ten artykulik, ktory napusalem kiedys (chyba w 1996 roku) do niedzielnego dodtaku do Życia Warszawy. Tekscik jest jeszcze z okresu psychologicznego gwlownie, ale niektóre myśli sa mi wciaz bliskie, np. o ważności małych miłości, co na ogół budzi protesty, zwlaszcza kobiet, a juz na pewno Rosjanek. Wiem, bo mowilem o tym między innymi podczas seminarium, ktore ladnych pare lat temu prowadzilem w Moskiwe na tamtejszej filozofii. Nie znam sie na miłośći – powiadasz 🙂 Udowodnij!
"Nie znam sie na miłośći – powiadasz. Udowodnij!"
Cha, cha! Nie kuś.
😀 😉
"Oczywiśie żarcikiem, jak zwykle, ale potem (tez jak zwykle) zacynasz bardziej serio."
Chi, chi! ;)) Tak, jak zwykle w stosunku do Ciebie :)) Bo Ty masz ten luz i ten dystans do siebie samego, które budzą zaufanie i zachęcają do żartów :))
Sądzę, że ta ważność małych miłości budzi protesty kobiet, bo uważają, że chodzi o "ważniejszość" małych miłości. Małe miłości są chlebem powszednim dla większości kobiet, są czymś normalnym, codziennym i oczywistym. Kobiety w większości nie muszą się jakość szczególnie przekonywać do małych miłości, odczuwają je niemal mimochodem. To jak zwykła kanapka z serem, oczywiście zaspokaja głód, ale nie jest przecież niczym ekscytującym. Naturalne, że nie chcą całe życie jeść tylko kanapek z serem i nic więcej. Pragną wielkiej miłości, a ta jest deficytowa.
A Ty mówisz (w ich rozumieniu), że kanapka z serem jest lepsza od smakowitego i pięknego dania przygotowanego przez świetnego kurzarza… Nic dziwnego, że protestują.
Natomiast z mężczyznami jest jednak troszke inaczej. Dla mężczyzn jakakolwiek miłość, choćby najmniejsza, jest wyczynem :));) więc muszą przechodzić specjalne kursy doceniania małych miłości :)) bo wielka i tak jest zwykle dla nich nieosiągalna :)))
To nie było całkiem serio, ale całkiem żartem też nie.
😀 😉
To ja ci na to powiem tak: a kto sie częsciej zabija z miłości? Nie tylko SIĘ zresztą; kto w ogole zabija z miłości? Ha!? Mężczyźni zabijają, bo żyć bez niej (tej jedynej) nie mogą. A kobiety mogą! Popłaczą chwilę, jakby ktoś im kanpakę z serem zabrał i ,,, zrobią sobie drugą, najwyżej z innym serem. A ta kanpakowa metafora dowoodzi konkluzywnie, ze nie znasz malej miłości, a jesli rozumiesz, to tylko umysłem, bo gdybyś znała i rozumiała naprawdę, to do kanpoaki z serem – zwlaszcza z polskim serem bez smaku – byś jej nie porównywała. Nie mowie, ze male milosci sa ważniejsze, ale sa rownie ważne na swoj sposób. Mam ich parę w pamięci; trwały zwykle tyle, ile piosenka, do ktorej tanczylismy (bardzo dawno oczywiscie), i nic ich nigdy nie zepsuło – nie było na to czasu. Kto wie, czy dzisiaj nie sa wzzniejsze niz te szalone, z których siebie nie pamiętam 🙂
Kobiety popłaczą chwilę? Raczej krzyczą z rozpaczy w poduszkę przez rok i przez dwa lata nie moga oglądać i czytać nic o miłości, bo od razu chce im sie płakać. O! Mogą żyć bez tej jedynej miłości? Nie moga, ale muszą, bo odpowiedzialne są! O! Nie mogą sie zabić, bo mają pod opieką dzieci, psy, koty, mężów, chore matki… Umierają z rozpaczy, ale żyją dalej, bo silne są wewnetrznie. A mężczyźni słabi są wewnętrznie i samolubni, myślą tylko o sobie, to się zabijają. Poza tym mężczyźni nie są przygotowani do miłośći. Kobiety są zaprawione w miłości, wytrenowane, to lepiej znoszą nawet najwieksze trudy miłości. A faceci nic, nic, nic, a nagle trach – wielka miłość, no to gubią się totalnie. To jak kazać pływać w oceanie komuś, kto całe życie spędził na pustyni i nigdy nie widział więcej wody niż w butelce.
Kobiety, gdy stracą wielką miłość, to robią sobie następną kanapkę z innym serem? O, nieprawda! Są takie sery, których nie da się zastąpić! …Ale co kobieta ma zrobić, gdy ser woli leżeć na innej kanapce?
Ja nie znam małych miłości? Ja nie znam!? Udowodnij!
Znam, proszę Ciebie, miłości od najmniejszej do największej! Ja potrafię kochać wszystko, co spotkam. Potrafię kochać psy, koty, konie, ptaszki, wiewiórki, słonia nawet potrafię, nawet sąsiadkę, męża sąsiadki nawet… Różne małe miłości potrafię! A Ty potrafisz kochać… no… no na przykład… yyy… dzierzbę gąsiorka? Potrafisz? A widzisz! A ja potrafię. A ta metafora z serem to była o tych kobietach, co Cię słuchały podczas seminarium, a nie o mnie. One tak chyba zrozumiały, że małe miłości są ważniejsze od wielkich i dlatego protestowały.
No, ale inna sprawa, że to prawda, Polacy jedzą prawie wyłącznie młode, łagodne, mdłe w smaku sery. Ale nie ja! Ja doceniam dobre sery i czasem jeżdżę do specjalnego sklepu z francuskimi serami i tam sobie kupuje takie sery, jakich w zwykłych sklepach w Polsce nie ma. A Ty mówisz, że ja porównuję do mdłego sera?! Nie do mdłego! Ale nawet jak do mdłego, to co? Wyrazisty chciałbyś jeść przez całe życie i nic więcej?!
😀 😀 😀 😀 😀 😉
Nad tymi naszymi wpisami należałoby umieścić nagłówek: Oto, jak NIE należy dyskutować :))
Chociaż chyba w nawiasie można dodać: Z wyjątkiem dyskusji o milości, bo o niej i tak nic nie wiadomo, więc dozwolone jest wygadywanie dowolnych głupot, bo i tak nikt nie potraktuje ich poważnie ;))
Troszkę stylizowałam to na język typowy dla zaangażowanych użytkowników internetu, ale, tylko troszkę, nie chciałam przesadzać ;))
Ja tez tak kiedys myślałem o kobietach :), ale to jeszcze przed studiami, a w tamtych czasach psychologię w Warszawie studiowaly niemal same kobiety. Było ich chyba 600, a nas najpiewr 15 a po roku juz tylko 11 – więc sfalsyfikowalem wtedy sporo romantycznych wyobrażeń, choc z drugiej strony wcale nie narzekam, a nawet wprost przeciwnie, tyle że niewiele w tym było romantyzmu. Sa zreszta badania (wybacz, ze nie bede szukal notatek z dawnych lat) – wielkie badania międzykulturowe, ktore jednozcznie dowodza, ze mężczyźni są romantyczni, a kobiety pragmatyczne. Inne badania – polskie statystyki z ostatnich lat – pokazuja, ze kobiety inicjuja 75 procent rozwodow. Ja na ogół te rozwody popieram (jako współpracownik Centrum Praw Kobiet), ale to inna sprawa. Co więcej, te kobiety, ktore rozwodu nie chca, motywuje nie milosc, ale obawy przed bieda i lęk przed samotnością. O miłości w ogóle nie mówią. Ja im sie nie dziwię, ale fakt jest faktem – kobiety są pragmatyczne po prostu. O serach, polskich czy francuskich, juz przy nastepnej okazji napiszę, a nasz dyskusja, jak na internetowe warunki, wcale nie jest zła … i toczy się, choc coraz trudniejsze dzialania trzeba rozwiązywać, zeby wyslać kolejną wypowiedź. Na szczescie wciaz pamietam tabliczkę mnożenia 🙂
Są pragmatyczne, bo maja te dzieci, psy, koty, konie i chorą matkę, często to jest chora matka męża, bo to nie on się zajmuje swoja matką, tylko jego żona… Muszą być pragmatyczne, bo wszystko na ich głowie.
Tylko, że mówimy tu o małżeństwie, a nie o miłości. A jak wiadomo małżeństwo to instytucja powołana na mocy umowy. To zmienia postać rzeczy, a w tym przypadku postać miłości. Miłość instycjonalna staje się łatwo szeregiem obowiązków, choć w założeniu miała niby być gwarancją, że miłość sie nie skończy. Miłość jednak nie podlega gwarancjom :))
To, że kobiety cześciej inicjują rozwody równie dobrze może być dowodem na ich większą, a nie mniejszą romantyczność. Związek przestaje spełniać ich potrzeby miłosne, więc chcą go zakończyć i poszukać lepszego, zapewniającego uczucia…
A ja o małżeństwie nawet słowem nie wspomniałem – o miłości tylko piszę. Może i kobiety są bardziej odpowiedzialne albo odpowiedzialne na swoj sposób, ale badań na ten temat nie znam i szczerze mówiąć wątpię. Przykładów mam na pęczki. A co do zrywania, bo miłość nie spełnia warunków, to – sorry – co to za pojmowanie miłości!? Miłość pragmatyczna? Orionic, trochę się przekomarzam oczywiscie, ale na zakończenie pójdę na kompromis – kobiety nie przywiązują się tak bardzo, co w końcu tez jest formą miłości,. w drugiej połowie życia rownie ważną jak silne uniesienia. Moze nie da sie tego pogodzić z odpowiedzilanością?
Jak to nie wspomniałeś o małżeństwie? Nie rozumiem, przecież wyraźnie mówisz o rozwodzie, a rozwód dotyczy małżeństwa, jest jednym z elementów prawnych umowy małżeńskiej. Małżeństwo nie ma nic wspólnego z miłością. Miłość i małżeństwo nie są tożsame. Małżeństwo może istnieć bez miłości, a miłość bez małzeństwa. No chyba, że idziesz tropem chrześcijaśkiego zredukowanego rozumowania, które usiłuje zamknąć złożoność świata w swoich formułkach-wymyślankach..? No, ale chyba nie, prawda??!
Rozumiem, że się przekomarzasz, ja przecież też :)) dlatego spieszę przypomnieć, że napisałam o zrywaniu z powodu niezaspokojenia potrzeb miłosnych właśnie, a nie z powodu niespełniania warunków, jak sugerujesz :)) Chodzilo mi o to, że związek milosny przestaje być milosny, czyli miłość sie kończy (lub byc może okazuje sie, że jej nigdy nie było mimo takiego zludzenia), czyli miłość przestaje być miłością – czyli de fakto miłość przestaje istnieć.
Jesli ktoś chce rozwodu, bo odczuwa brak miłości, to jak najbardziej jego motywacje mozna nazwać "romantycznymi", a nie pragmatycznymi. …Czyli ewentualna refleksja w tej materii powinna dotyczyć powodów, dla których kobiety częściej inicjują rozwody, a nie samego faktu, że czynią to częściej.
Co to znaczy, że "kobiety nie przywiązuja sie tak bardzo"? Co masz na mysli? "Tak bardzo", to znaczy jak? Tak bardzo jak mężczyźni..? Tak bardzo jak opisałam powyżej..?
Mam pewne ogólnikowe refleksje na ten temat. Wydaje mi się, że kobiety przywiązują sie bardziej, ale też "bardziej" sie "odwiązują", że takim neologizmem sytuacyjnym sie posłużę, żartem oczywiście ;)) I to wcale nie jest paradoks. Pozbawieni zdolności rozumienia cudzych motywacji mężczyźni :)));) ukuli sobie dla ułatwienia powiedzonka o tym, że kobiety są "niestałe", "zmienne" w miłości, ale to tylko wynik braku zdolności do głębszej refleksji nad sobą i drugim człowiekiem, a nie rzeczywistą wiedza o tym, jakie kobiety są :)) A tu idzie o to, że kobiety potrzebuja w miłości więcej niż mężczyźni (statystycznie, tzn. przeciętna kobieta i przeciętny mężczyzna, ale oczywiście na skali są w obu płciach wychylenia w obu kierunkach, nawet maksymalne). Mówiąc inaczej, kobieta widzi w miłości więcej faktorów niż mężczyzna, więcej elementów składa sie na to, że dla kobiety coś jest miłością. Oprócz tych kilku, które mają znaczenie dla mężczyzny, jest jeszcze przynajmniej kilka, które mają znaczenie dla kobiety, a o których istnieniu mężczyźni nierzadko nawet nie wiedzą. Część z tych "faktorów" zostaje wystawiona na próbę dopiero podczas trwania związku. Jesli okaże sie, że te "wymagane czynniki" szwankują lub ich brak, to dla kobiety często oznacza, że to jednak nie jest milość lub to już przestała być miłość. Podczas, gdy mężczyzna uważa, że wszystko jest w porządku, bo tych kilka czynników, które on dostrzega, działa. Często on "nie rozumie, o co jej chodzi", a ona nie rozumie, "jak można być tak tępym i nie widzieć takich oczywistości" :));)
Uważam, że to jest jeden z powodów, dla których kobiety cześciej inicjują rozwody. Wszystkie znane mi kobiety, które wystąpiły o rozwód, uczyniły to właśnie z takich powodów, czyli ogólnie mówiąc z powodu braku miłości.
Oczywiście można powiedzieć, że to tylko mój punkt widzenia, że ja po prostu akurat znam bliżej tylko takie kobiety. No, ale to samo mozna powiedzieć o Tobie, Ty z racji zajmowania sie przemocą wobec kobiet stykasz sie najczęściej z pewnym typem kobiet. Nie, nie, ja nie chce tu posługiwać sie stereotypami, że taka przemoc dotyczy tylko kobiet z nizin społecznych, które sobie nie potrafią radzić samodzielnie, czy temu podobne… Jednak, przyznasz chyba, że większość kobiet, które spotykasz w swojej działalności, a które podchodzą do tematu rozwodu pragmatycznie, a nie romantycznie, to jest jednak w większości pewien charakterystyczny typ osobowości i związany z nim sposób życia?
Jeśli tak, to raczej nie wiesz, jak to jest "w ogóle".
A jesli chodzi o badania dotyczące milości, no to daruj, ale uważam, że to niemal zupełny nonsens. Wiem, że tu sie bardzo różnimy, wręcz stoimy na przeciwległych biegunach. Ty bardzo wysoko cenisz wszelkie badania w naukach humanistycznych, ja jestem wobec nich bardzo sceptyczna. No, ale już w kwestii humanistycznych badań miłości to naprawdę chyba nie możesz nie być choć trochę sceptyczny!? :));)
Przeczytalem, ale jest juz druga nad ranem, a chcę odpowiedzieć porządnie, więc pisanie przekładam na jutro. Powiem tylko, że nie zgadzam się z Tobą Orionis, a moze lepiej powiedzieć, że zgadzam sie co do opisu zachowań, ale nie zgadzam sie co do roli miłości i innych czynnikow. Jutro wyjaśnie!
Zacznę od końca, od badań nad miłością i innych podobnych badań. Roznimy sie w tej srawioe, ale nie az tak bardzo jak piszesz. Tez jmam sceptyczny stosunek do tego, co i ile mogą wyjaśnić, jednak – mimo ich słabości i niekonkluzywnosci – i tak sa lepsze niz cokolwiek innego. Dlatego przytaczam ich wyniki, ale nie poprzestaję na nich. Sam też kiedys prowadzilem.
Andrzeju, czy chodzi Ci o ten wykład?
https://www.youtube.com/watch?v=y7_WMr724yk
Chyba tak. Tytuł na to wskazuje, choc nie pamietam dokladnie, co wtedy mowilem. Pamietam sama koncepcję, ale ona w wielu wersjach wsytępuje w zaleznosci od stu czynnikow.
No, dobrze, żartujemy sobie, żartujemy… Ale przecież doskonale wiemy, że żadnej miłości nie ma. Po prostu nie ma. To złudzenie.
Nooo, dooobra… Żartowałam.
Miłość jest.
Chyba.
🙂 😉
Nie mam śladu wątpliwości, że istnieje, na dobre czy na złe – tego nie jestem pewien, choc w wersji :przyjaźni roamnatycznej" niemal na pewno "na dobre". Ale czy ta wersja istnieje, nie wiem. To mój ideał wprawdzie, ale przeciez sprzeczny z moja wlasna ewolucyjną teorą miłości romantyczno-eortycznej. Moze jest tak ze teoria reolucyjna wyjaśnia piewrsze lata, a przyjaźń romantyczna to realistyczny ideał na lata kolejne???