Czas na podsumowanie i ewentualne wnioski. W dotychczas prowadzonych rozważaniach nad wzajemnością związków neokonserwatyzmu i postmodernizmu oraz stymulacji przez owe koneksje rozwoju fundamentalizmu religijnego (mimo opozycji i pozornych sprzeczności jakie dzielą oba trendy współczesnej myśli ludzi Zachodu – choć nie tyko) skonkludowano, że są to przede wszystkim te aspekty które dotyczą krytyki najszerzej pojętego dziedzictwa Oświecenia. Założenia i idee kierujące obydwoma, wspomnianymi trendami są następujące:
– neokonserwatyści chcą poprzez negację zdobyczy Oświecenia powrócić do wychwalanego przez nich Średniowiecza, kiedy to religia i przesakralizowanie rzeczywistość miało zasadniczy wpływ na całość życia Europejczyków. A jeśli nie powrócić do owych czasów to przynajmniej zahamować postępującą permanentnie jej desakralizację będącą de facto jej deklerykalizacją, laicyzację przestrzeni publicznej i tym samym ograniczenie wierzeń religijnych do sfery prywatności, co powoduje automatyczną minimalizację bezpośredniego wpływu instytucji egzemplifikujących owe wierzenia na życie polityczne.
– postmoderniści poprzez dogłębną dekonstrukcję wszystkich pojęć, znaczeń, tez, sądów i totalne odrzucenie jakiejkolwiek meta-narracji sprowadzają Oświecenie (oraz to co było potem w historii Zachodu jego wynikiem i osiągnięciami), a także niesione przez nie wartości czy idee, do nic nie znaczącego faktu, a wyzwolenie człowieka ze średniowiecznego „wieku dziecięcości” i rozpoczęcie jego marszu „ku dojrzałości” (by parafrazować znane w tej mierze stwierdzenie Immanuela Kanta) przykrywają stwierdzeniami o oświeceniowym pochodzeniu totalitaryzmów XX wieku i ich ofiarach. Jak by zapominali w tej mierze, robiąc ukłon w stronę zwolenników konserwatyzmu i ich uwielbienia dla średniowiecznych porządków, o przemocy – nie tylko symbolicznej jaką niesie wspomniane przesakralizowanie przestrzeni publicznej oraz dogmatyzm każdej ideologii (religii także) ale również o ziarnach terroru, agresji i nienawiści do Innego zasianych wtedy przez czasy szalejącej Inkwizycji i totalne rządy Kościoła katolickiego – której źródła tkwią bezpośrednio w admirowanych czasach Średniowiecza. Bestialstwo wojen religijnych (XVI – XVII wiek) jest tego bezpośrednim efektem, rzucającym złowrogi cień na przebieg Rewolucji Francuskiej (i tego wszystkiego co działo się w Europie potem). Niczym nie odbiegało od grozy obozów śmierci czy gułagów.
Odwieczny grzech chrześcijaństwa polega
na mówieniu o sobie jako o religii spełnionej,
stanowiącej zwieńczenie dziejów świata i spoglądającej
z góry na inne, mniej doskonałe wyznania.
prof. Mark LILLA
Mówi cytowany Mark Lilla o mniej doskonałych wyznaniach – o sceptykach, agnostykach czy niewierzących nie wspominając, bo im odbierało (i nadal odbiera) chrześcijaństwo od zawsze znamiona człowieczeństwa. „Śmierć Boga w sercu człowieka jest śmiercią człowieka” lub „Negacja Boga pozbawia osobę jej fundamentu, a w konsekwencji prowadzi do takiego ukształtowania porządku społecznego, w którym ignorowana jest godność i odpowiedzialność osoby” (to dwie chyba najbardziej znamienne wypowiedzi Jana Pawła II w tej kwestii).
Nawet niewinne określenie, że niewierzący to osoba „pozbawiona łaski bożej” sytuuje ateistę czy agnostyka na pozycjach „gorszości”, w miejscu gdzie winna zadziałać misja ewangelizacji, aby ta jednostka również dostąpiła zbawienia. A przecież „paternalizm jest najgorszą z niewoli jaką człowiek może uczynić drugiemu człowiekowi” (Isiaah Berlin).
Wolność to prawo wyboru, ale jedynie dobra, który to wybór jest związany „bezpośrednio z oddziaływaniem sumienia otrzymanego od Boga”. Inaczej postrzeganą i praktykowaną wolność kwalifikować trzeba do kategorii swawoli. Wysnuć należy stąd wniosek, że wolność jest o tyle wolnością na ile trzyma się tzw. wartości chrześcijańskich podawanych ex cathedra przez Rzym (to interpretacja wolności – którą Kościół uznał doktrynalnie za dopuszczalną dopiero pod koniec XIX wieku – wg Leona XIII w encyklice pt. Libertas, 20.06.1888). Tego stanowiska z grubsza trzyma się do tej pory. Ten sąd rozciągnąć może na wszystkie monoteizmy en bloc.
Warto w tym miejscu przytoczyć niezwykle cenną i oddającą w tej właśnie mierze clou zagrożeń jakie się czają w promowanych procesach deprecjacji Oświecenia powodujących tzw. „powrót wierzeń religijnych” do sfery publicznej, wypowiedź Noama Chomsky’ego stwierdzającą, że „…Najbardziej skuteczną metodą skrępowania demokracji to transfer miejsc podejmowania decyzji ze sfery publicznej do instytucji, które nie ponoszą odpowiedzialności; królów, książąt, kast partyjnych, junt wojskowych, dyktatur partyjnych albo współczesnych korporacji”. Duchowieństwo różnorakich wyznań to przeważnie książęta i królowie biorąc pod uwagę zacytowaną wypowiedź, zaś instytucje religijne jawią się dziś jako korporacje międzynarodowe zajmujące się dystrybucją religijnych utensyliów, przede wszystkim – zbawienia (co stało się niezwykle intratnym biznesem w dobie globalnych mediów).
Wspomniano w tekście o hybrydzie wolności i demokracji jaka wytworzyła się w konglomeracie postmodernistyczno-liberalno-konserwatywnego chowu, a zwaną esencjalizmem. Esencjalizm mówiąc językiem postmodernizmu to mieszanka idei, myśli, tez skonstruowana na zasadzie „kochajmy się” traktowanej jak niezmienny aksjomat. Tu liberałowie współcześni mają wiele na sumieniu, trąbiąc stale od trzech dekad o ekonomii i gospodarce „wolno-rynkowej” jako o niezmiennym dogmacie i nauce ściśle ścisłej, posiadającej stałe zasady, preferujących myślenie a’la „szkoła chicagowska” i Fryderyk von Hayek. Jeśli coś uznajemy za niezmienny dogmat, tym samym przeczymy ewolucji (najszerzej pojętej). Ten sposób myślenia wywarł kolosalny wpływ na całą umysłowość ludzi Zachodu w ostatnich 3 dekadach XX wieku we wszystkich dziedzinach życia: jeśli dogmatyczna ekonomizacja przeistoczyła wszystko w towar (podlegają temu procesowi także idee, sposób myślenia, stosunki interpersonalne itd.) to cień tej mentalności dotyczyć musi także losu ludzi. Ten fundamentalizm rynku i rynkowego patrzenia na rzeczywistość (mówią i piszą o tym od lat m.in. G.Soros, N.Klein, J.Stiglitz czy P. Krugman) jest w swej genezie, w swych rudymentach analogiczny do fundamentalizmu religijnego. Oba są więc na kształt Scylli i Charybdy. Widać więc kolejną zależność w powrocie religii, często w wersji fundamentalistycznej, do sfery publicznej, do politycznej narracji, do codziennego dyskursu elit.
Jeśli demokrację uważamy za element stały, niezmienny (a jak wiemy jest to trwający permanentnie proces) za coś co społeczeństwa zachodnie – a najbardziej amerykańskie – wypracowały w sposób ostateczny i „….Teraz nastał czas wdrażania demokracji przez inne narody i społeczeństwa” ([za]: prof. A.Karpiński, Treści demokracji współczesnej. Możliwości i zagrożenia procesów integracyjnych {w}: Wschód – Zachód. Możliwości i zagrożenia procesów integracyjnych, s. 9), trudno się dziwić, że mamy do czynienia nie z dyskusją o demokracji, ale z demokratologią (czy nawet – z demokraturą) czyli kolejną, prostacką ideologią przybraną w szaty nowoczesności udekorowanej elementami kultury ponowoczesnej i udrapowanej postmodernistyczną nowo-mową.
Jeśli wolność, liberalizm i demokrację – pojęcia utożsamiane do tej pory z lekkością, zwiewnością, swobodą i antydogmatycznym skostnieniem – traktuje się w sposób talmudyczny to zakaża się w sposób szkodliwy tym samym klimat debaty publicznej wypaczając podstawowy sens tych pojęć. Czy demokrację, liberalizm, wolność jakie osiągnięto do tej pory w kulturze Zachodu winne być traktowane na zasadzie religii z cytatu (jako motto niniejszego tekstu) Marka Lilly ?
Wielu ekspertów, naukowców, intelektualistów czy specjalistów z dziedziny gospodarki uważa, iż takie dogmatyczne myślenie zaprawione konserwatyzmem połączonym z liberalną wizją rzeczywistości, zamykające się w szlagworcie: laissez -faire prowadzi na absolutne manowce (polityczne, gospodarcze, filozoficzne, społeczne i kulturowe): właśnie na usuwaniu się państwa (postrzeganego jako najgorsze zło, jako symbol totalitaryzmu i opresji wobec „wolnego” – ponoć, ale w jakim sensie jak nie czuje się on podmiotem, bo jest np. „wykluczony” lub bezrobotny – obywatela) z wielu dziedzin niezbędnych dla uporządkowanego, bezpiecznego (w miarę) i przewidywalnego życia społecznego skorzystało wiele charyzmatycznych i fundamentalistycznych wspólnot, zwłaszcza religijnych. Konsumeryzm, komercjalizacja, ekonomizacja wszystkiego wokoło – a w perspektywie magiczne słowo: sukces – przy postępującej stratyfikacji społecznej w skali globu (wąska elita gromadzi wielokrotność tego co ma reszta populacji), przy globalnym wymiarze i totalnym zasięgu mediów, robią swoje. Głównie w sferze świadomości. To właśnie dlatego dziś liberałowie są postrzegani en bloc jako zwolennicy społecznego darwinizmu (nie ustosunkowuję się: słusznie czy nie – taki jest fakt i społeczny odbiór), którzy są de facto winni nieszczęściom współczesnego świata, a wiadomo: w demokracji Vox populi to vox dei. I zaklęcia oraz głośny skowyt „pryszczatych liberałów” (pryszczatych intelektualnie, nie z racji młodzieńczego trądziku na policzkach), pewnych siebie i aroganckich niesłychanie „japiszonów” nic tu nie zmienią. Chyba, iż z racjonalnych do cna liberałów – co jest częste i obserwowane – przemienią się w irracjonalnych konserwatystów (choć będą o tym żarliwie zaprzeczać). Liberał będący zwolennikiem kary śmierci, postulujący ograniczenie wolności słowa lub wykluczający kogokolwiek z dyskursu publicznego w imię jakichkolwiek doktrynalnych miazmatów – jest żałosnym doktrynerem i super-hipokrytą, plamiącym wartości niesione (i przypisywane do tej pory) liberalizmowi. Jest ukrytym ultra-konserwatystą. I może społeczeństwa mają dość tej mega-hipokryzji liberalnych elit podlanej quasi-liberalnym sosem, tak że wolą często zdeklarowanych religiantów czy fundamentalistów – którzy są dla nich autentyczni (albo sprawiają przynajmniej na razie takie wrażenie). Vox populi, vox dei.
A „……Kiedy fundamentalne zasady są szeroko ignorowane a wszystkie chwyty dozwolone, ludzie tracą orientację: narasta tęsknota za zdecydowanym kanonem i ścisła dyscypliną” ([za]: G.Soros, Kryzys światowego kapitalizmu, s. 117).
To tu właśnie należy też szukać (tak rozpoczynał się ów mini-cykl w czterech częściach poświęcony zemście „Pana Boga”) przyczyn frapującego i obserwowanego, acz żywiołowego i opresyjnego powrotu religii do codzienności współczesnego świata: w hipokryzji świata zachodniej polityki, mieniącej się demokratyczną, wolną, liberalną. Skrajnym przypadkiem tego nawrotu to widoczny wszędzie fundamentalizm religijny. Wielu więc mówi całkiem celnie o epoce wierzeń religijnych w starym średniowiecznym styl spowodowanym opisanym sojuszem konserwatyzmu z liberalizmem. I na dodatek medialna władza postmoderny (czyli ponowoczesności jak chcą niektórzy). Sam zwrot – ponowoczesność – niesie sobą retorycznie i mentalnie „kliszę” schyłku modernizmu, co jest oczywistą nie prawdą, działającą na korzyść konserwatyzmu i aktywnego powrotu wierzeń religijnych do przestrzeni publicznej, na korzyść postmoderny z jej miazmatami i obłędnym chaosem, z totalną dekonstrukcją wszystkiego – przede wszystkim wartości Oświecenia. Liberałowie – uprzedzam tu protesty nadwornych adherentów tego trendu i myślenia wedle takich kategorii – nie protestowali czyli są również winni tym zaniedbaniom, spustoszeniom i szaleństwom niczym nie skrępowanego „wolnego rynku” oraz efektom w postaci powszechnego powrotu wierzeń religijnych do życia publicznego (a jeżeli nawet protestowali czy byli przeciw – to robili to kiepsko, cicho i nieskutecznie). A tak nawiasem mówiąc; to oni, właśnie liberałowie narzucili totalną narrację i myślenie całemu Zachodowi, autorytarny sposób interpretacji węzłowych zagadnień świata i wszystkich dziedzin życia społecznego – mimo, że często tu (na Zachodzie) rządziła lewica. I mimo doktrynalnych zaklęć o liberalizmie, demokracji i wolnościach osobistych ich przekaz był nad wyraz autorytarny, nie znoszący sprzeciwu, arogancki i niebywale butny. Każde inne spojrzenie czy interpretacja spotykało się ze stygmatyzacją i obelgami sytuującymi adherenta w okowach minionego, upadłego w 1989 roku, ustroju. A taka stygmatyzacja eliminowała niepokorne jednostki z życia publicznego i medialnego przekazu w sposób jednoznaczny, zubożając tym samym bez wątpienia pluralizm dyskursu. Czy dziś nadal nie stosuje się tych niegodnych miana liberalizmu i wolności metod oraz sposobów na eliminację Innego z narracji publicznej ? Popatrzmy i rozejrzyjmy się wokoło. Daleko szukać nie trzeba.
Dogmatyzacja i równoległe z nią stosowanie stygmatyzacji Innego w dyskursie publicznym to kolejny krok w stronę sterowania na płaszczyzny dogodne dla poszerzania się bazy religii i fundamentalizmów z nią związanych.
Karl R. Popper, klasyk liberalnej myśli Zachodu w XX wieku, zauważył w przedmiocie sposobu prowadzenia owej debaty (wedle klasycznych kanonów liberalizmu) co następuje: „Sądzę, że mam rację, ale być może się mylę i może rację masz ty, w takim razie poddajemy to dyskusji, bowiem w ten sposób znajdziemy się prawdopodobnie bliżej prawdziwego zrozumienia niż wtedy, gdyby każdy z nas się upierał, że to on ma rację” ([za]: A.Chmielewski, Wprowadzenie do filozofii Karla Poppera, s. 32).
Jednak lewica – najszerzej pojęta i bardzo często sprawująca w minionym czasie rządy w krajach Zachodu – zakażona także postmodernistycznymi wizjami (wymieszanymi dokumentnie z populistycznym acz liberalnie brzmiącym bełkotem za którym nie szły jakiekolwiek czyny polityczne i społeczne), nie potrafiąca bronić wystarczająco klarownie i zdecydowanie zdobyczy Oświecenia, w sposób zasadniczy i pryncypialny (jako, że to właśnie ona jest głównym beneficjentem i spadkobiercą tradycji – w tym rewolucyjnych ze wszystkimi ich konsekwencjami – oświeceniowych), zdemobilizowana oraz postawiona do intelektualnego kąta przez implozję systemu radzieckiego i upadek Muru Berlińskiego okazała słabość, miałkość i intelektualny konformizm. To są te wszystkie Blairy, Schroedery, Perssony, d’Alemy, różnego rodzaju Browny, Papandreu, Prodie, Gonzalesy czy Jospiny. O węgierskiej – czy innej – lewicy w krajach dawnego bloku wschodniego szkoda mówić. Tu żadna nowatorska myśli pretendująca do miana lewicowej (no, może oprócz Slavoja Żiżka ze Słowenii) nawet nie zakiełkowała. Polska lewica nie wyróżnia się tu w jakikolwiek pozytywny sposób, wręcz odwrotnie (pozostając na dodatek jeszcze postrzeganym i nazywanym tzw. „koniem trojańskim” Wuja Sama w Unii Europejskiej). I to III RP właśnie przoduje w poziomie klerykalizacji życia publicznego, w religianckim charakterze prowadzonej debaty publicznej (nawet na tle sąsiadów o analogicznej historii drugiego półwiecza XX wieku jawi się jako skansen).
Te elity rozpuściły idee lewicowości i to jak je postrzegały do tej pory tzw. „lud” czy opinia publiczna, w postmodernistycznym bigosie. A bigos to danie pod nazwą „przegląd tygodnia”. Wymieszanie, okraszenie, kwaskowość kapusty ……. Nie zmienia to jednak faktu „bywszości” i wykorzystania tego co zostało z przygotowywanych wcześniej posiłków. Bigos zawsze pozostaje daniem nieautentycznym, będąc echem minionych smaków i potraw.
Ta tzw. klasa polityczna usytuowana niby-po-lewej stronie sceny publicznej zrodziła w sojuszu z postmoderną dziwną hybrydę chaosu, przypadkowości, niekonsekwencji i ponowoczesnej nowomowy. A nade wszystko – ultra-hipokryzji. Zatarcie wszelkich różnic miedzy liberalizmem, konserwatyzmem, lewicowością (to egzemplifikacja m.in. postmodernistycznego sposobu myślenia i uprawiania jakiejkolwiek działalności publicznej) czyli – upadek znaczenia dokonywanych wyborów podczas kolejnych elekcji, jako opowiedzenie się obywatela za jakimś programem, za ideą, za określonym sposobem myślenia i interpretowania świata, jest kolejnym handicapem dla religijnych struktur i takiej też narracji. Dla zawłaszczania przez owe wspólnoty coraz to kolejnych elementów publicznej przestrzeni.
Rodzi się podstawowe pytanie: czy możliwy jest obywatel bez wspólnoty ? Bez społeczeństwa ? Bez państwa ? Myślę, że konsument tak, religiant czy fundamentalista religijny – również, obywatel (świadomy na dodatek) – zdecydowanie nie…….
Potrzeba stałości przewidywalności, bezpieczeństwa (choćby w minimalnym zakresie) jest wpisana w etos Oświecenia (bo są to elementy porządkujące życie wspólnoty i dlatego są racjonalne). Przy ich braku musi wejść na scenę substytut w postaci religii – odrodzić się na powrót jako marksowskie „opium ludu” – która zapewni choćby w formie mirażu, choćby fantasmagorii, ale wiary i nadziei w tak skonstruowanej wspólnocie (jak innej nie ma), pozory bezpieczeństwa, stałości, przewidywalności, oparcia.
No i wierność – przynajmniej w zarysach – swym podstawowym, uznanym powszechnie za takie, pryncypiom.
Radku trochę groch z kapustą wyszedł tym razem. Neokonserwatysci niekoniecznie są klerykałami a liberalizm jest stopniowalny. Traktujesz podziały polityczne zbyt zerojedynkowo.
Neokonserwatysta był Bush ale Blair już nie. Usuwając Saddama z liberalnych pobudek zrobili więcej dla liberalizmu niż niejeden obrońca laickości. Konserwatyści uprawiają politykę racji stanu także wobec tyranów i morderców jak Saddam czy Putin. Porządek religii i polityki jest odmienny, widzę że usilnie pracujesz nad ich połączeniem ale to se ne da…
Gdyby Bush i Blair robili cokolwiek „z liberalnych pobudek”, byliby w permanentnym stanie wojny z 4/5 Azji i z 9/10 Afryki.
Być może piekła heglowskiej triady nie da się uniknąć. Reagan – konserwatyzm, Clinton – postmodernizm, Bush – neokonserwatyzm, Obama – neopostmodernizm, itd., itp.