Odnoszę wrażenie, że słowo „postęp” znalazło się w ostatnich latach (razem z kilkunastoma innymi słowami) na indeksie towarzyskim. Nie wypada używać go w salonie inaczej niż w cudzysłowie, w kontekście „tak zwany postęp” lub z intencją przygany. Zdarzyło mi się nawet usłyszeć opinię, że filozofia ma tę przewagę nad nauką, iż nie ma w niej postępu.
Nie umiałabym zastosować się do tej mody. Słowo „postęp” uważam za potrzebne, nie dające się zastąpić słowami „rozwój”, „wzrost” czy pokrewnymi, których niepisany kodeks nowych salonów używać pozwala. Postęp bowiem to tylko taki rozwój czy wzrost, na którym nam, ludziom, trwale zależy, jeśli nie całkiem powszechnie, to statystycznie, a przy tym, pomijając kaprysy mody, w miarę tegoż postępu coraz powszechniej.
W wypadku najbardziej „rdzennej” części nauki (dyscyplin przyrodniczych, z fizyką na czele) stosowanie tego słowa nie nastręcza trudności. Postęp dokonuje się tu wtedy, gdy rozszerzone zostają nasze możliwości prognostyczne: gdy zyskujemy możliwość przewidywania zjawisk, których dotąd przewidzieć nie umieliśmy, lub gdy możemy to uczynić z większą niż dotąd dokładnością. I nie ma tu znaczenia, do jakich celów przewidywania te posłużą. Postęp wiedzy naukowej dokonuje się także wtedy, gdy owe rozszerzone możliwości przewidywania mogą być wykorzystane do celów, których sobie nie stawiamy, a nawet do celów sprzecznych z tymi, które sobie stawiamy. Bo wiedzieć chcemy jak najwięcej i jak najdokładniej tym mocniej, im więcej już wiemy.
W wypadku nauk mniej „rdzennych”, tj. humanistycznych, kryteria stosowalności słowa „postęp” nie są tak klarowne. Wiele z nich bowiem nie rości sobie (i słusznie) pretensji do wartości prognostycznej, te zaś, które to czynią (na przykład ekonomia), przysparzają swoim i twórcom i „aplikatorom” więcej zawodów niż satysfakcji; wystarczy tu przypomnieć losy prognoz Karola Marksa, bo losy prognoz Jeffreya Sachsa i chłopców z Chicago mamy świeżo w pamięci (a także w "kościach"). Jednakże i w stosunku do tych dyscyplin można mówić o postępie w bardzo zbliżonym do poprzedniego sensie tego słowa. Polega on na oczyszczaniu tych dziedzin nauki z pochopnych generalizacji, deformujących uproszczeń i nieuprawnionych inferencji, a także z dogmatycznie przyjętych założeń wyjściowych, często nacechowanych wartościami, które maskują ich zabobonny charakter. (Optymistyczną zapowiedzią takiego postępu w ekonomii jest opublikowana niedawno w USA książka R. Frydmana i A. Rapaczyńskiego „Privatisation in Eastern Europe » rewidująca założenia teoretyczne, na których opierano w ostatnich latach programy reform gospodarczych w Europie Wschodniej, lansowane pod sztandarem "świętej własności prywatnej". Postęp tego rodzaju nie zawsze bezpośrednio rozszerza zakres zjawisk, które potrafimy przewidzieć, zwykle jednak eliminuje pewne mechanizmy przewidywań błędnych i ukazuje wadliwe komponenty teorii wymagające naprawy lub wymiany.
W sferze normatywnych idei społecznych i etycznych nie da się zastosować królujących w nauce empirycznych kryteriów prawdy. Niektórzy skłonni są szukać kryteriów prawdy dla takich idei w religiach, inni w intuicyjnie danej naturze człowieka, a jeszcze inni twierdzą, że jest to obszar, na którym stosujemy pozapoznawcze kryteria wyboru – mniej uniwersalne, bardziej zindywidualizowane, co najwyżej kulturowo zdeterminowane. Nikt jednak (lub prawie nikt) nie chce być pod tym względem bezkrytycznym spadkobiercą tradycji swojej kultury, bezmyślnym uczestnikiem "owczego pędu" czy ofiarą cudzej manipulacji. Jednostki i całe pokolenia nie chcą tego tym mocniej, im więcej dogmatów tradycji, własnych ślepych akcesów lub cudzych nacisków zdołały już odrzucić. Postęp polega tu więc na przyroście, w skali populacji, samodzielności, krytycyzmu i autokrytycyzmu. Warunki sprzyjające tak rozumianemu postępowi we wszystkich tych dziedzinach nietrudno wskazać. Jednym z podstawowych jest edukacja szkolna, ukierunkowana na kształtowanie samodzielności myślenia, krytycyzmu i umiejętności uwalniania się od stereotypów – zarówno przy akceptacji przesłanek, jak i w mechanizmach rozumowania. Drugim, nie mniej ważnym, jest swoboda obiegu idei: możliwość i łatwość publicznego wyrażania indywidualnych obserwacji, pomysłów i przekonań, a także publiczna ich kontrola intelektualna w formie "dyskusji" i polemik, z wolnym od ograniczeń prawem do argumentacji i kontrargumentacji.
Ludzkość z mozołem, ale i z rosnącą determinacją, buduje sobie od wieków takie warunki. Ponosi coraz większe koszty, rozszerzając zasięg i wzbogacając zakres edukacji, a jednocześnie usuwa zeń stopniowo, lecz konsekwentnie elementy indoktrynacji i tresury umysłowej. Zagwarantowała prawnie wolność słowa i przekonań i zachęca do korzystania z niej, opłacając z publicznych funduszów rozmaite tego formy: konferencje uczonych i twórców kultury, publikacje, badania opinii publicznej i referenda.
Proces ten jest kosztowny także w innych niż finansowe wymiarach, gdyż jak wiadomo, nie przebiega bezkonfliktowo. Nigdy nie dokonywał się bez jakichś oporów, a często przy oporze sił potężnych. Edukacja młodzieży bywała – i bywa – polem nacisków ideologicznych. Za wolność słowa i przekonań wielu zapłaciło – a niektórzy nadal płacą – wyrokami śmierci fizycznej lub cywilnej. I nawet tam, gdzie wolność ta jest od dłuższego czasu zapewniona prawnie, nie wygasają próby jej ograniczania.
Ale i pod tym względem obserwujemy postęp – mierzony nie tylko malejącą liczbą owych wyroków śmierci, lecz także znamienną ewolucją form, w jakich próbuje się przeciwdziałać postępowi. Kurczy się stale korpus wiedzy naukowej głośno potępianej lub milczkiem spychanej do podziemia jako deprawująca. Wprawdzie Galileusza "zrehabilitowano" w pewnych kręgach dopiero parę lat temu, a Darwinowi nadal tu i ówdzie przypina się rogi i ogon, ale dzieci od dawna uczą się teorii heliocentrycznej i teorii ewolucji. Domeną nauki, której wyniki nadal poddawane są w edukacji mniej lub bardziej ścisłemu nadzorowi, jest już chyba tylko seksuologia. Słabną głosy sprzeciwu wobec swobody badań naukowych, podnoszące się od czasu do czasu bodaj już tylko w stosunku do tzw. eksperymentów genetycznych. I coraz rzadziej słyszy się głosy otwarcie potępiające wolność słowa i przekonań.
Okresowe, indywidualne i zbiorowe "ucieczki od postępu" – na rzecz powrotu do natury lub pod skrzydła tradycji – są na ogół neurotycznymi reakcjami na dolegliwości cywilizacji technicznej lub na trudy samodzielnego wybierania poglądu na świat i nadawania sensu własnemu życiu. Bywa też – i chyba to właśnie przydarzyło się w ostatnich dziesięcioleciach wielu ludziom w naszym regionie świata – że niechęć do samego pojęcia postępu jest efektem długotrwałego podlegania indoktrynacji nadużywającej tego słowa (starsi z nas dobrze pamiętają "całą postępową ludzkość", "obóz postępu", "postępową klasę społeczną", "postępowe wojny" itd.).
Istnieją jednak względnie trwałe źródła czy też wylęgarnie opozycji wobec postępu – zwłaszcza postępu w dziedzinie politycznej organizacji wspólnot ludzkich, a także w sferze norm etycznych i obyczajowych. Podłożem psychologicznym tego zjawiska jest zapewne występowanie w każdej populacji pewnego procentu osobowości autorytarnych, którym cały ten "postępowy bałagan" utrudnia samorealizację, tj. podporządkowywanie sobie mniejszych lub większych zbiorowości. Formami, w których te interesy autorytarnych osobowości znajdują oparcie instytucjonalne, są konserwatywne partie polityczne i struktury kierownicze związków wyznaniowych.
W dojrzałych, okrzepłych demokracjach współczesnych partie te i struktury wywierają niewielki wpływ na ogólny kierunek ewolucji życia umysłowego społeczności; toną w pluralizmie idei dochodzących w niej do głosu, z rzadka tylko i na krótko zyskując polityczne środki dominacji. W tzw. młodych demokracjach, zwłaszcza w tych, których historia dostarcza sprzyjającego klimatu dla obu tych typów instytucji i cementuje ich przymierze, wpływ ten może być duży i stosunkowo trwały, nie słabnąc nawet w okresach, w których formalną władzę polityczną sprawują ugrupowania o przeciwnej orientacji ideowej.
Polska pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych może być podręcznikową ilustracją tej tezy. Historia tej młodej demokracji ułatwiła start polityczny jednostkom i ugrupowaniom konserwatywnym; utorowała też Kościołowi katolickiemu drogę do odtworzenia jego dawnej pozycji w życiu publicznym, utraconej pod rządami tzw. władzy ludowej, i połączyła obie te siły w dość homogeniczną całość. Po paru latach aktywnej dominacji ich wpływ na życie społeczne nadal nie maleje mimo formalnego przejęcia władzy przez koalicję ugrupowań lewicowych.
Mechanizmy, które pozwalają wpływ ten utrzymać w mniej sprzyjających warunkach politycznych, są liczne i zróżnicowane; niektóre z nich są z pewnością niedostępne dla obserwatora z zewnątrz. Inne widać jednak gołym okiem, a dwa z nich działają w dziedzinach wymienionych powyżej jako mające podstawowe znaczenie dla postępu: w dziedzinie edukacji i w dziedzinie publicznego obiegu idei.
Administracyjne wprowadzenie religii jako przedmiotu nauczania w szkołach publicznych jest tylko jednym z aspektów presji światopoglądowej, jakiej poddaje się dzieci i młodzież. W tym samym kierunku działa się – z poparciem władz oświatowych – w ramach programu tzw. wychowania prorodzinnego oraz podczas zwykłych godzin wychowawczych, do których prowadzenia nauczyciele otrzymują materiały przesycone kategoriami pojęciowymi i założeniami konserwatywnego światopoglądu, podawanymi jako uniwersalnie przyjęte (na przykład podręczniki Wzrastam w mądrości oraz Życie i miłość autorstwa Wandy Elżbiety Papis). Pluralizm ludzkich poglądów w sprawach społecznych, etycznych i obyczajowych zdaje się być w edukacji skwapliwie skrywany, nie mówiąc o braku zachęt do krytycyzmu i samodzielnych wyborów światopoglądowych. Nie może to nie wywierać hamującego wpływu na rozwój ogólnych uzdolnień i zainteresowań intelektualnych; sprzyja też kształtowaniu się postaw umysłowego zamknięcia w sobie, hipokryzji i zakłamania.
Ograniczenia, którym podlega publiczny obieg idei, są z natury rzeczy subtelniejsze w środkach i mniej efektywne. Przyznajmy, że przymiotnik "młoda" modyfikuje sens słowa demokracja słabiej niż "ludowa": za wyrażanie "niesłusznych poglądów" nikt dotąd nie trafił do więzienia, a jeśli usuwa się za to z pracy, to na ogół po znalezieniu jakiegoś pretekstu. Jednakże warunki dla obiegu idei odbiegają daleko od tych, jakie stwarza demokracja, której nie odczuwamy potrzeby opatrywać żadnym przymiotnikiem.
Najprostsze ograniczenia mają charakter niemal techniczny. Infrastruktura środków przekazu istniejących przed narodzinami naszej demokracji została szybko zagospodarowana przez zwycięski obóz ideologiczny, a nowe tytuły prasowe – wśród nich kilka względnie pluralistycznych – z czasem w większości upodobniły się do otoczenia. Ich redakcje dość zgodnie selekcjonują treści, którym dane jest ukazywać się na łamach prasy; w stosunku do treści programów telewizji publicznej selekcja ta jest szczególnie staranna. Wyraziciele tych niechcianych treści skazani są na milczenie lub na publicystyczny "areszt domowy" w tworzonych przez siebie, zwykle bez żadnego oparcia materialnego, niskonakładowych periodykach.
Dotyczy to nie tylko indywidualnych autorów, lecz także pewnych grup i środowisk, głównie laickich i wolnomyślicielskich. Przed rokiem sygnowany przez ponad pięćdziesięciu intelektualistów "List otwarty do polskiej inteligencji", wzywający do sprzeciwu wobec ideologizacji państwa i klerykalizacji życia publicznego, opublikowało tylko jedno wysokonakładowe pismo (Wprost) – spośród kilkunastu, do których go posłano W tym roku ten sam los spotkał oświadczenie dwudziestu kilku przedstawicieli nauki i kultury, argumentujących przeciwko ratyfikacji konkordatu (opublikowały je tylko Wiadomości Kulturalne). A przecież wystąpienia takie to już pewne fakty społeczne, o których obowiązek dziennikarski nakazuje informować opinię publiczną.
Ciszę w tym paśmie komunikacyjnym przerywa od czasu do czasu salwa "miażdżącej krytyki" w którymś z pism o wysokim nakładzie. Ostatnio salwą taką potraktowano wydawany społecznym sumptem, w nakładzie 1500 egzemplarzy, miesięcznik Bez Dogmatu, któremu bardzo obszerną, a dyskwalifikującą opinię (streszczoną skwapliwie w Gazecie Wyborczej) wystawił Jarosław Gowin na łamach Tygodnika Powszechnego (nr 35). Nie jest to nigdy dyskusja z tezami, hipotezami czy prognozami autorów przemawiających ze swoich "aresztów domowych", lecz zawsze usilna próba skompromitowania ich genealogii, motywacji czy wręcz stanu zdrowia psychicznego – według dobrze znanych schematów polemicznych rzeczników wszelkiej światopoglądowej "prawdy obiektywnej".
Skala tego rodzaju publicystycznych egzorcyzmów nie jest wielka, jednakże w połączeniu z izolacją komunikacyjną drugiej strony, z niemal codziennymi połajankami hierarchów kościelnych w stosunku do niepokornych polityków, z zagrożeniem procesami o tzw. obrazę uczuć religijnych i z demagogicznym stylem propagandy jedynie słusznych rozstrzygnięć moralnych i prawnych, tworzy klimat zabójczy dla wolności myśli i słowa.
Bo wolność myśli i słowa bez swobody ich publicznego obiegu jest mitem. Pochodzi on z tej samej mitologii co ten, który skądinąd pomaga podobno znieść długotrwały pobyt w więzieniu, głosi bowiem, że i tam można być prawdziwie wolnym człowiekiem. Ale to nieprawda; nie można.
Artykuł ukazał się pierwotnie na stronie humanizm.net.pl
"Domeną nauki, której wyniki nadal poddawane są w edukacji mniej lub bardziej ścisłemu nadzorowi, jest już chyba tylko seksuologia." (…)
"Pluralizm ludzkich poglądów w sprawach społecznych, etycznych i obyczajowych zdaje się być w edukacji skwapliwie skrywany, nie mówiąc o braku zachęt do krytycyzmu i samodzielnych wyborów światopoglądowych. Nie może to nie wywierać hamującego wpływu na rozwój ogólnych uzdolnień i zainteresowań intelektualnych; sprzyja też kształtowaniu się postaw umysłowego zamknięcia w sobie, hipokryzji i zakłamania."
Jako opis stanu edukacji w Polsce te zdania są kluczowe.
Czy edukacja seksualna to jest to samo co uczenie seksuologii?
Chciałam napisać: Dla opisu stanu edukacji…
Moim zdaniem nieporozumieniem jest wsadzanie do jednego worka postępu naukowo-technicznego i postępu społeczno-politycznego.