Per aspera ad astra (oraz Szkielet dinozaura)

Jako że poprzedni fragment książki "Dlaczegóż ładny Chasmops…" spotkał się z pozytywnym odzewem aż dwóch osób, przedstawiam tutaj jeszcze jeden fragment, opisujący dalsze perypetie przyrodnicze młodzieży wiejskiej w epoce późnego PRL (i wczesnej trzeciej RP). Tematyka astronomiczno-paleontologiczno-biologiczna. Występujące w tekście nazwy miejscowości (Krasiejów i Lisowice) to miejsca gdzie odkryto kopalne szczątki dużych kręgowców mezozoicznych, w tym dinozaurów.

 


Per aspera ad astra
(podrozdział stricte niepaleontologiczny)


Łatwiej co prawda dostrzec niebo, niż narzutniaki pełne skamieniałości, ale i ono stwarza problemy w pierwszych dniach znajomości. Jest bowiem dalekie i ciemne. Do flirtu z niebem nie wystarczy zestaw młotek plus przecinak. Potrzebny jest sprzęt optyczny o wielkiej precyzji – jak choćby lornetka. Koszt lornetki znacznie przekraczał koszt „sztangi dropsów”, czyli moich typowych zasobów. Oznaczało to konieczność znalezienia jakiejś płatnej pracy wakacyjnej. A może tylko konieczność lobbingu?

Matki, jako biomaszyny zapewniające rozwój i przetrwanie ssaczego potomstwa, cechuje elastyczna tolerancja na najbardziej nawet dziwne poczynania i zachcianki swoich pociech. Wieś jednak, czy to PRL-owska czy reymontowska, to ekosystem o ograniczonych zasobach, dlatego dziwne hobby dziecka może być autentycznym zmartwieniem dla pragmatycznych ojców, którym instynkt nakazuje zaszczepić swoim potomkom oszczędną gospodarność. Z tego powodu moje nowe, „ jeszcze głupsze hobby”, spotkało się z tylko częściową aprobatą otoczenia. I tak na przykład Mężczyzna, Któremu Wiele Zawdzięczam, starszy ode mnie o jedno pokolenie, zwykł mi nie raz powtarzać: „ jełopie, patrz pod nogi – na niebie nic nie znajdziesz!”. W ten sposób, nieświadom nęcącego powabu Wapiennych Narzutniaków, bezwiednie namawiał mnie do powrotu do paleontologii.

Ale to właśnie On, któregoś dnia wręczył mi ręczną kosę i rzekł: „skosisz ten pasek sadu, a znajdzie się forsa na lornetkę.” Terenem do skoszenia był może niedługi, ale budzący respekt pas pomiędzy dwoma rzędami niskopiennych wiśni. Wysoka po szyję trawa była splątana z ich gałęziami w jeden nieprzenikniony organizm, a obkaszanie pni wśród nisko zwieszonych gałęzi wymagało koszenia na klęczkach. Już po chwili miałem dość, a po trzech chwilach – piekące pęcherze odcisków na nieprzywykłych dłoniach. Ale nie mogłem przestać, bo za ostatnią parą drzewek widziałem uchyloną gościnnie bramę z napisem „dostęp do nieba”.

Zanim się jednak pojawiła lornetka, w jednym z numerów „Młodego technika”, znalazłem prosty przepis na swoją pierwszą lunetę astronomiczną: duży arkusz papieru zwijamy w rurę-tubus, a z przodu wstawiamy soczewkę-obiektyw. W mniejszą papierową rurę wstawiamy soczewkę-okular i wsuwamy ją z tyłu do głównej rury. Gotowe!

Ta prosta budowa zabrała jednak wiele dni, ponieważ odnalezienie dużego arkusza papieru w czasach, w których gazety zastępowały papier toaletowy, było niełatwe. Z pomocą przyszedł pewien Kuzyn-O-Skłonnościach-Mechanicznych. Polecił mi użyć najlepszy do tego celu (de facto nie najlepszy) materiał, który posiadał: ogromny arkusz grubego na dwa milimetry preszpanu. Taki preszpan jest sztywny: trudno było zgiąć jego końce w kształt litery U, a co dopiero w rurę o średnicy siedmiu cm. Sceny jego rolowania, nadawałyby się do komedii Charliego Chaplina. Albo do kreskówki z psem Pluto: preszpan wyskakiwał z rąk, a później z różnych jarzm, którymi próbowałem zmusić go, aby się zwinął. W końcu
jednak powstała gruba i sztywna jak lufa czołgu rura. Efekt ostateczny był jednak mizerny: obiektyw, czyli zakupiona u okulisty soczewka do okularów, dawała obraz tak złej jakości, że trzeba było zasłonić ją prawie całkowicie diafragmą z małym otworkiem. Grubaśna metrowa rura funkcjonowała więc raczej jako bezużyteczny „pojemnik na cień” diafragmy.
Czynna część soczewki zmieściłaby się w wąskiej na centymetr rureczce.

Były i inne trudności: czarne niebo niby tuż za drzwiami, ale dojść do nich niełatwo. Po drodze – korytarz przylegający do sypialni rodziców. Drzwi do sypialni – zawsze uchylone. Natura dźwięku jest złośliwa: ten sam dźwięk słyszany w dzień jest cichszy niż tenże dźwięk słyszany w nocy. By otworzyć drzwi, trzeba nacisnąć klamkę, która tkwi w zamku. Wówczas zamek – a w naszym starodawnym domu mieliśmy zamki jak w zamku, tzn. wielkie zamki skrzynkowe – wydaje głośny szczęk. Tym głośniejszy, że gdy stukniesz w skrzynkę, rezonuje krzynkę. Towarzyszył temu zawsze oburzony i żądający głos z sypialni: „Przestaniesz rumotać? Pójdziesz wreszcie spać?”. Milczałem, odpowiedź formułując jedynie w myślach: „Jakie wreszcie? Zamierzam dopiero rozpocząć obserwacje, które potrwają kilka godzin. Wynoszę dopiero lunetę i statyw. Zamierzam za chwilę wrócić po atlas, aparat, lornetkę, latarkę… Za trzy godziny wszystko to będę wnosił z powrotem, i znowu etapami.” W ciemnościach korytarza, przy uchylonych sypialnianych drzwiach, statyw zawsze zahaczał o szafki, ściany, klamki, zamki, dodając do złego swój dźwiękowy wkład.

Miłośnicy astronomii to też nieźli wariaci. Mogą być wariatami specjalności ogólnej, jak i szczególnej. Tak jak miłośnicy paleontologii, którzy mogą zbierać wszystko, albo wyłącznie „gąbki ordowickie”, astroentuzjaści mogą np. zliczać meteory, wyznaczać jasność zmiennych gwiazd, czy poszukiwać nieznanych komet. Ta ostatnia czynność jest najmniej
zawiła, i najlepsza dla próżniaków żądnych sławy, ponieważ nowa kometa uzyskuje nazwę, która jest nazwiskiem odkrywcy. Toteż natychmiast, wyposażon w lornetkę, się tym zająłem.

Trzeba jednak przyznać, że jest to zajęcie żmudne, ponieważ polega na regularnie powtarzanym przeglądaniu nieba „raz przy razie”. Zawsze w pozycji nieruchomej i zawsze na mrozie. O ile nie ma dwóch takich samych narzutniaków, o tyle wszystkie oglądane układy gwiazd pozostają zawsze takie same (no – praktycznie zawsze – patrz książka Asimova). Przy odrobinie „pamięci wzrokowej”, astroukłady te szybko zapamiętuje się z fotograficzną dokładnością. Osoby takie mają je chyba wypalone na siatkówkach, tak że gdyby żarówki powsadzać im do łbów, mogliby z powodzeniem zastąpić planetaryjne projektory Zeissa.

Odkrycie tą metodą komety nieznanej jest bardzo trudne. Odkrycie tą metodą komety sobie nieznanej, szczególnie gdy jest się odciętym od innych miłośników, komeciarzy, astroroczników i astromagazynów, jest bardzo łatwe. Jest tylko kwestią czasu.

Takowoż wyślipiłem wkrótce kometę tajemniczą jak dreszcz, w najbardziej polskim ze wszystkich gwiazdozbiorów – Tarczy Jego Wysokości Króla nam Miłościwie (?) Niegdyś Panującego – Jana Sobieskiego. Obserwacja wykonana po kilku godzinach potwierdziła – obiekt porusza się na tle gwiazd. Kometa była sześciomagnitudowa – czyli widoczna dla Profesjonalnych Astronomów tak jaskrawo, jak byki w dyktandzie dla Pani-Od-Polskiego.

Alem tego wówczas nie wiedział, emocje były wielkie, a potrzeba zaalarmowania najwidoczniej niczego nieświadomego świata naukowego paliła. Tym razem nie byłem już jednak bezradnym malcem z kamykiem w garści: wiedziałem, że w centrum wsi jest PGR, w pe-gie-e-rze – biuro, a w biurze – telefon. Obok telefonu zawsze spoczywa gruba książka telefoniczna, a w książce – numer do zapewne fascynującego Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Piwnicach. Telefon odebrał może aż i doktor, niejaki M. Mikołajewski…

***

Ale ale, czy astronomia jest gałezią paleontologii? Zdaje się, że odbiegliśmy od zasadniczego tematu tej opowieści niedopuszczalnie daleko. Zanim przejdziemy do wydarzeń bardziej współczesnych, może jeszcze jedno wspomnienie z czasów dziecinnej młodości.

Są ostatnio modne zabawki typu „Wydobądź sobie minerały”, lub „Odkop sobie dinozaura”. Jest to bloczek gipsu lub sztucznego piaskowca, w którym producent ukrył prawdziwe, lecz maleńkie minerały, albo plastikowe elementy szkieletów dinozaurów. W wielkich centrach handlowych bywają paleotematyczne zachęty-promocje: w ich holu można pojeździć sobie wierzchem na mimośrodowo poruszanym tyranozaurze. Towarzyszy im zwykle sporej wielkości piaskownica, w głębi której tkwią plastikowe odlewy piszczeli czy czaszek dinozaurów. Jak dobrze wiemy z własnego doświadczenia, chęć zabrania efektownych znalezisk do domu jest nieodparta. Odczuwają ją również pięcioletni pasjonaci, którzy taplając się w piasku dobywają tych szczątków. Dlatego te plastikowe gnaty są przymocowane łańcuchami lub stalowymi linkami do podłogi. Ponieważ horyzont kolekcjonerski trzylatków jest znacznie szerszy niż osób dorosłych, szpachelki, łopatki i pędzle przymocowane są również.

W czasach PRL-u taka zabawa miała zupełnie inny wymiar. Mianowicie pewien Lubiany Wujek, dowiedziawszy się, że grzebię w okolicznych strumykach „w poszukiwaniu dinozaurów”, złożył mi raz propozycję nie do odrzucenia: „Chcesz znaleźć szczątki dinozaura? Zajrzyj do mnie, pokażę ci, gdzie kopać.” Kopiąc we wskazanym miejscu na skraju pola, faktycznie szybko wydobyłem duże i zmurszałe kości. W gustownym bursztynowym kolorze, z poobtrącanymi krawędziami odsłaniającymi gąbczaste wnętrze. Nieplastikowe i nieprzywiązane! Był tylko jeden problem – nie wyglądały na skamieniałe. „Wuja, co to jest?” W odpowiedzi grzmiał tylko wujowy śmiech. „Ale na serio – co to takiego jest?” „No jak – dinozaurów szukasz, a nie wiesz? Dinozaur!” Trudno dzisiaj zdecydować, czy w tym incydencie chodziło o nabijanie się z wioskowego dziwaka-idioty, czy też może Wujek naprawdę chciał mi zrobić przyjemność, rozjaśniając trochę szarzyznę życia niezwykle „udanym” dniem wykopaliskowym. Na pewno udało mu się zdemaskować moją całkowitą ignorancję w dziedzinie anatomii kręgowców. Dlatego wziąłem z tego „stanowiska” próbkę – beżową kość o rozmiarach i kształcie męskiej, garderobianej muszki.

Pokazałem ją wiadomemu koledze-przyrodnikowi, który bez większego namysłu orzekł: n-ty lub m-ty krąg szyjny świni domowej (Sus scrofa f. domestica, Linnaeus 1758). Sprawa stała się jasna: Wujek był ciekawy w jakim stanie – po jemu tylko wiadomym czasie – zachowały się pogrzebane ssacze zwłoki.

 

PODROZDZIAŁ DWA COMA JEDEN
Wreszcie – szkielet dinozaura!

„Szkielet Diplodocus z kopalni w Utah już zajmował preparatorów przez ostatnie półtora roku a wygląda na to, że potrzebny będzie jeszcze rok, żeby ukończyć preparację. Zmontowanie szkieletu zabierze jeszcze jeden rok. Powstanie wielka atrakcja, ale poza tym – nic ciekawego.” [Tak, w liście z lipca 1925-go roku do Barnum Browna z American Museum w Nowym Yorku, pisał Charles Whitney Gilmore, jedna z ostatnich postaci amerykańskiego „złotego wieku” polowań na dinozaury. Dwudziestotrzymetrowy Diplodocus został w końcu zmontowany w 1931 roku. Jego odkopanie, transport, preparacja i złożenie zabrały 2545 dni – ekwiwalent codziennej pracy jednej osoby przez dziewięć lat.]


Możecie sobie zadawać pytanie skąd u ucznia szkoły średniej takie dobre rozeznanie w kościach kręgowców. Porzekadło mówi: chłop żywemu nie przepuści. Mój kolega-przyrodnik natomiast, nie przepuszczał ni żywemu, ni martwemu. I właśnie dzięki temu miał mi wkrótce zademonstrować, co to znaczy wypreparować i zmontować kompletny i prawdziwy szkielet dinozaura.

Wujowy „dinozaur” okazał się świnią, a szansa na wykopanie kompletnego szkieletu prawdziwego dinozaura była żadna. Krasiejów i Lisowice były wtedy jeszcze pieśnią przyszłości. Od czego jest jednak wiedza naukowa! Nauka mówi nam, że dinozaury przetrwały uderzenie asteroidu, który wybił jukatański krater Chicxulub i doprowadził do katastrofy wielkiego wymierania na przełomie kredy i trzeciorzędu. Nieliczne dinozaury przeżyły zagładę dinozaurów, i dlatego ćwierkają, gdaczą i fruwają dzisiaj wokół nas. Lekcja preparacji dinozaura mogła się więc odbyć na przykładzie współczesnego okazu opierzonego.

To przeklęte dojeżdżanie, do szkoły, czy ze szkoły, z uczelni, czy na uczelnię, wykańczało nas. Autobusy albo „nie jechały”, albo „nie zabierały”, albo „było jeszcze daleko do najbliższego odjazdu”, więc miewaliśmy sporo wolnego czasu na bezmyślne szwendanie się po okolicy. Pewnego razu, podczas takiego zimowego błąkania się po naszym zmrożonym małym miasteczku, kolega wypatrzył zdechłe truchło wmrożone w lodową pokrywę wodnego kanału, tuż przy śluzie. Opierzone truchło. Ruch spadającej ze śluzy wody uniemożliwił pełne zamarznięcie całej powierzchni kanału – w lodowej pokrywie była wyrwa. A w cieńszym lodzie okalającym wyrwę tkwił duży szary ptak. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, widząc jak kolega-przyrodnik, ryzykując zamoczenie się lub coś jeszcze gorszego, ostrożnie manewruje w kierunku kipiącej wodą gardzieli, z zamiarem wydobycia z lodu swojego nekro-orni-trofeum.

– Zwariowałeś? Skąpiesz się! Po co ci to gnijące gówno!
– Nie panikuj, jest mróz.

Po chwili był z powrotem na brzegu, z głupkowatym uśmieszkiem i wielką lodową taflą w rękach. W ociekającej wodą tafli tkwił sporej wielkości ptak – czapla siwa (Ardea cinerea; oczywiście Linneusz; wiadomy rok). Usłyszałem:

– Nie masz może jakiejś reklamówki czy czegoś?
– Po co ci to? Przecież za chwilę wsiadasz do autobusu!

Jego pobłażliwy uśmiech zdawał się mi mówić, że i tak nie pojmę po co rychłemu pasażerowi PKS-u, martwy kompan ptak.

W autobusach PKS-u, z rzadka na szczęście, ale jednak dochodzi do wszystkiego: a to się rozleje piwo, a to ktoś się zeszczy, więc co komu szkodzi tający trup?

Takoż trup tajał, i tafla tajała, ciągnąc smugę wody przez cały autobus, kiedy mój znajomy zmierzał do swojej spartańskiej pakamery w nieco oddalonym wielkim mieście. Albowiem od pewnego czasu mieszkał już w mieście.

Preparacja współczesnego dinozaura rozpoczyna się więc od swego rodzaju rozpuszczenia matriksu, czyli roztopienia lodu. Dalszych etapów nie będę opisywał po pierwsze dlatego, żem ich na szczęście nie widział, a po drugie żem nie zootechnik. Mogę sobie tylko wyobrazić, że proces obejmował wyrywanie lotek ze skrzydeł, długie gotowanie zwłok na kuchennej kuchence, oddzielanie mięsa od kości, a wreszcie zmontowanie ich w cały szkielet przy pomocy mocnego kleju. Miałem niebawem ujrzeć efekt końcowy tej operacji, bowiem czynniki biologiczne zmusiły mnie do odwiedzania kanciapy mojego kolegi.

Czynnikiem owym była Wielka Miłość, do której popchnęły mnie splecione w podwójną helisę przedwieczne replikatory, obecne w każdej komórce mojego ciała, czyli nieśmiertelne cząsteczki kwasu DNA. Otóż ni z tego, ni z owego – w samym środku trzaskającej mrozem zimy – moje DNA postanowiło połączyć się z innym DNA, należącym do zupełnie innej niż ja, całkowicie autonomicznej osoby. Moje DNA wybrało sobie DNA umieszczone w niezwykle pięknej osobie: o szczerych acz nienaiwnych oczach w kolorze piwnym, naturalnych niewyskubanych brwiach, i ustach zbyt pełnych o właśnie tę odrobinę, którą do każdych zwykłych ust dołożyłby każdy z nas. Raczej wysoka, szczupła, z pupą co stale daje znak. STOP! Tutaj jestem zmuszony przerwać ten bardzo przyjemny opis, choć mógłby on trwać i trwać.

Nieszczęśnica owa, mieszkając w innej niż ja wiosce sąsiadującej z naszym małym miasteczkiem, była również zmuszona do dojeżdżania. Moje DNA dokonało wyboru w rozedrganym autobusie, którym razem zmierzaliśmy w stronę wielkich miast. Wysiedliśmy na głównym. DNA sterujące moją osobą sprawiło, że podszedłem i wygarnąłem: „Daj się poznać.” Choć to nie było pytanie, odpowiedziała „Nie ma sprawy”, czy jakoś tak.

Był środek zimy. Żadne z nas jeszcze nie mieszkało na swoim. Kolega-przyrodnik miał ździebko co prawda obskórnawą, ale własną pakamerę. Na podłodze w jednym z jej pomieszczeń – materac. W związku z powyższym zarówno moje, jak i Jej DNA uznało za świetny pomysł, aby odwiedzać czasami kolegę pod jego nieobecność.

W nogach rzeczonego materaca wznosiło się dzieło pasji zoologicznej mojego kumpla: kompletny szkielet czapli siwej, z dość naturalnie rozpostartymi skrzydłami, a każde z nich dzierżyło pełen zestaw pieczołowicie przymocowanych lotek – piór. Piękny widok. Skalą rozmiaru szkielet czapli nie dorównuje Diplodocus, ale jeśli chodzi już o liczbę żmudnie i cierpliwie połączonych elementów, w tym piór – z pewnością tak. Kolega jest raczej niski, podczas gdy moje kulasy, gdy śpię, wystają pół metra za każdy tapczan. Szkoda by było, gdyby tak efektowny rezultat pedantycznego wysiłku, miał zostać rozbity przez szał splątanych ciał. Szkoda by było, gdyby moje i Jej DNA pokierowało ruchem naszych ciał w sposób destrukcyjny aż tak.

„Lubię to – i tę chwilę lubię, gdy koło mnie
wyczerpana, zmęczona leży nieprzytomnie,
a myśl moja już od niej wybiega skrzydlata
w nieskończone przestrzenie nieziemskiego świata.”

Skrzydlata była też Ardea cinerea, która widziana z poziomu materaca wznosiła się nad nami niczym Nike z Samotraki. Przetrwała wszystkie rozmowy naszych dwóch DNA. Dopiero znacznie później, zżarły ją piórojady i znokautowali uczestnicy zakrapianych bibek.

O autorze wpisu:

One Reply to “Per aspera ad astra (oraz Szkielet dinozaura)”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dziewiętnaście − cztery =