W muzyce współczesnej od dekad zderzają się dwa światy. Jednym z nich jest dziedzictwo Weberna, którego apostołem był Pierre Boulez. Muzyka serialna i postserialna, odchodząca całkowicie od dawnych zasad opracowanych przez Bacha, Rameau i innych kompozytorów przeszłości, skupionych na rozwoju zgodności struktur wertykalnych i linearnych w wielogłosowym świecie muzyki klasycznej. Drugi świat to oczywiście konserwatyści, obrońcy starego języka, wierni przede wszystkim Beethovenowi, głównemu twórcy romantyzmu muzycznego, w którym, jak się okazuje nadal żyjemy.
We wrocławskim NFM odbył koncert nawiązujący do tego sporu, a to głównie dzięki II Koncertowi wiolonczelowemu urodzonego w 1969 kompozytora Thomasa Agerfeldta Olesena. Na wiolonczeli zagrał Jakob Kullberg, zaś Wrocławskich Filharmoników poprowadził duński dyrygent Thomas Dausgaard. Kompozytor, którego dzieło mogliśmy usłyszeć w Polsce po raz pierwszy, studiował u Poula Rudersa, Henryka Góreckiego, Benta Sørensena i Karla Aage Rasmussena. W książeczce programowej przytoczona została jednak wypowiedź twórcy, odwołującego się do swoich polskich powiązań, ze szczególną atencją wspominającego Lutosławskiego. I rzeczywiście, koncert zbliżony był bardziej do opartej na wewnętrznych, swoistych zasadach kompozycji Lutosławskiego, miał też nieco zbliżony charakter do sławnych łańcuchów. Wspomniany przez Olesena powrót do domu oznaczał zawarte w utworze odchodzenie od serializmu do muzyki bardziej melodycznej i tonalnej. Jednak owa prosta koncepcja broniła się znakomicie dzięki świetnemu wykorzystaniu wiolonczeli, której znajomość zawdzięcza twórca studiom tego instrumentu w swej muzycznej karierze. Otwierająca utwór partia solowa zrobiła na mnie duże wrażenie, również dzięki precyzyjnej, plastycznej grze Kullberga. Środkową część utworu zdominowały brutalistyczne klastery, zaskakująco ostre po onirycznym początku, gdzie orkiestra wiodła wokół siebie różne zdarzenia szmerowe nawiązujące do muzyki elektroakustycznej. Kiedy jednak już zacząłem mieć dość klasterowego brutalizmu, kompozytor dokonał zaskakującej metamorfozy formy i to właśnie na tych topornych, grubo ciosanych elementach osadził ów powrót do tonalności. Był to znakomity muzycznie moment, czyniący dzieło utworem intrygującym i wyjątkowym, mimo wcześniejszych kontrowersyjnych odczuć celowo wzbudzanych w słuchaczu.
Wrocławski koncert otwierał Nagrobek Couperina Maurice Ravela, jedno z ezoterycznych i trudnych do uchwycenia dzieł francuskiego estety. Trzeba bardzo się postarać, aby odnaleźć w tym utworze trafne drogi do muzyki baroku francuskiego, jak i melancholię, gdyż mimo pozornie pogodnego nastroju, dzieło to rzeczywiście jest epitafium nie tylko dla dawnych czasów, ale i dla przyjaciół baskijskiego twórcy, którzy zginęli na Wielkiej Wojnie. Niestety, dyrygent słabo wywiązał się z tych zadań i był to najsłabszy moment koncertu.
Na szczęście obok dobrego Olesena pojawił się też dobry Dworzak, a konkretnie jego VI Symfonia. Tylko brak amerykańskiego wsparcia sprawia, że ten kipiący od wspaniałych melodii utwór jest mniej znany niż Symfonia z Nowego Świata. Ale nie tylko melodiami ta symfonia żyje. Wiele w niej wspaniałych, zainspirowanych Brahmsem, kameralnych gęstwin, wiele momentów, gdzie soliści orkiestr mogą się popisać i tak też było tym razem, a wielkie brawa należą się zwłaszcza fleciście. Thomas Dausgaard świetnie podkreślił rolę smyczków w tej symfonii, które ewokują w dziele, podobny Brahmsowi, kameralny nastrój. Jedynie kulminacje, zderzanie się różnych przebiegów melodycznych, tak lubiane przez czeskiego romantyka, wyszło tu nieco zbyt chaotycznie i ciężko. Jednak było to dobre wykonanie. Z koncertu wyszedłem z uśmiechem na twarzy, mając ochotę natychmiast posłuchać kolejnej symfonii Dworzaka, jak i pomedytować, wraz z duńskim kompozytorem, nad tym, gdzie znajduje się nasz muzyczny dom.