W ramach Jazztopadu 17 września 2018 roku zagrali ponownie we Wrocławiu członkowie jazzowej formacji Sons of Kemet. Nie był to standardowy jazz, lecz raczej połączenie wielu gatunków. Rytmy przeważnie były zbliżone do folkowych. Najbardziej kojarzyły się z Afryką, zarówno tą czarną jak i tą arabską. Dwóch perkusistów zespołu – Thomas Skinner i Edward Hick posługiwało się ciekawą estetyką. Grali, zwłaszcza w pierwszej części koncertu, z celową szmerowością (noisowatoścą?) i opóźnieniami, tak że podkreślali celowo chaotyczną, jakby manifestacyjną estetykę zespołu, którego tematem jest choćby bunt przeciwko istnieniu monarchii w UK.
W kończący się właśnie roku zespół nagrał swoją pierwszą płytę (a trzecią w ogóle) dla prestiżowej wytwórni Impulse! Records zatytułowaną Your Queen Is a Reptile. Dwie poprzednie płyty przyniosły wiele wyróżnień, a wśród nich najistotniejszą w (omen nomen) Zjednoczonym Królestwie – MOBO Award.
Sons of Kemet / fot. Pierrick Goidou
Jak widać Królowa nie ma wpływu na nagrody muzyczne, albo sama jest bardzo samokrytyczna. Ja osobiście uważam, że monarchia brytyjska jest ważnym elementem anglosaskiej tożsamości i warto ją chronić w epoce wielkiego kryzysu zachodniej autoidentyfikacji. Poza tym monarchia jest niesamowicie atrakcyjna turystycznie. Tym niemniej Sons of Kemet mają inne zdanie i chyba bardzo mocno określa to ich obecne projekty muzyczne. Przez większą część koncertu miałem wrażenie, iż słucham muzycznego portretu jakiejś wielkiej manifestacji, być nawet rozruchów ulicznych. Rytm był brudny, dziki, szmerowy, z celowymi opóźnieniami. Instrumenty dęte – saksofon i puzon momentami przypominały krzyki czy płomienne mowy ulicznych agitatorów.
Jeśli chodzi o ów Kemet, którego synami mienią się antymonarchistyczni jazzmani, to jest to oryginalna nazwa Starożytnego Egiptu. A ściślej nie Kemet, tylko „kmt”, gdyż języki chamito-semickie (afroazjatyckie) przeważnie nie zapisywały i nie zapisują samogłosek. Więc możemy zgadywać – „kemet”, ale równie dobrze „kamat”, „kimit” czy „kemat”. Obecnie kemetyzm jest formą neopoganizmu nawiązującego do wierzeń Starożytnego Egiptu. Nie wiemy, jak brzmiała muzyki Starożytnego Kemetu, ale ten współczesny nawiązuje do rytmów afrykańskich w całkiem oryginalny i nieoczywisty sposób. Rytm jest w Sons of Kemet malowany, nieco ekspresjonistycznie i turpistycznie, nie jest natomiast szybko i wirtuozersko „bity” aby tylko i wyłącznie cieszyć podrygujących słuchaczy. W Sali Czerwonej, gdzie odbył się koncert, były wyjątkowo przygotowane głównie miejsca stojące, ale prawie nikt nie podrygiwał. Muzyka Sons of Kemet, choć wspierająca się na dwóch perkusistach i zafascynowana estetyką manifestacji i rozruchów, służy ewidentnie do słuchania i jest na swój sposób, paradoksalnie wyrafinowana.
Śpiewające, agitujące i wrzeszczące instrumenty dęte zespołu zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Shabaka Hutchings jest rzeczywiście rewelacyjnym i oryginalnym saksofonistą i klarnecistą. Z kolei Theon Cross, grający na nie tak częstej w jazzie tubie, był niejako estetycznym sercem zespołu. Tuba w jego wykonaniu wprowadzała non stop cudowny element kontrolowanego chaosu, noisu. Solówki tubowe były pełne wyobraźni i zadziwiające.
Co ciekawe, ta muzyka odzwierciedlająca gniew, wrzawę, poruszenie, bunt, była bardzo relaksująca i to mimo celowo przesterowanego momentami nagłośnienia. Pomimo wielkiej jej energii i ekspresji prawie nikt (choć wszyscy niemal stali) nie pląsał, co świadczy o tym, że Sons of Kemet chcieli coś powiedzieć, a nie tylko nas rozerwać. A grali bardzo ciekawie, zatem chrońmy monarchię przed (wyznającymi Ozyrysa?) jazzmanami! W sumie ciekaw jestem, tak nawiasem mówiąc, czy zgadałem z tym "kmt". Będzie mi głupio, jeśli okaże się, że Kemet to jakiś klub czy znany wykonawca, a nie Starożytny Egipt. Ale zaryzykuję. Było bowiem coś archetypicznego w muzyce londyńskich jazzmanów.